Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

cashianna

Zamieszcza historie od: 8 marca 2012 - 1:43
Ostatnio: 14 lutego 2014 - 11:27
  • Historii na głównej: 51 z 55
  • Punktów za historie: 38874
  • Komentarzy: 171
  • Punktów za komentarze: 1407
 

#40937

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Kilka wyjątków z pracy w rekrutacji (rekrutowaliśmy do wszelkiej maści zajęć, łącznie z pracą w fabrykach):

- Ludzie wydzwaniający po kila razy dziennie, codziennie prosząc o jakąkolwiek pracę - w momencie otrzymania pracy nie stawiają się do niej kolejnego dnia.

- Także przypadek wydzwaniający codziennie, praca otrzymana, w dniu rozpoczęcia telefon, że pracownik zaspał, ma być w pracy za pół godziny, czy ktoś od nas przyjedzie i go podwiezie żeby się nie spóźnił?

- Inny osobnik ma zaczynać pracę za 30min, telefon do biura, że on właściwie nie wie gdzie to. Adres podany. Telefon po kilku minutach, że on nie wie jakim autobusem dotrzeć. Autobus podany, nawet nazwy interesujących pracownika przystanków. Nie mija 5min telefon, że ten przystanek to daleko, właściwie to może ktoś od nas przyjedzie i podrzuci do pracy?

- Kolejny ewenement - do pracy ma dojeżdżać 30min, wie gdzie, co i jak. 20min przed rozpoczęciem pracy telefon do biura, że ona czeka pod domem i nie ma transportu. Jakiego znowu transportu? No ona myślała, że jak tak daleko ma pracować to załatwiamy też transport.

- Ludzie mają jechać pracować w fabryce poza miastem, jest to praca na godziny, komunikacja tam nie dociera więc załatwiliśmy im transport. Zbiórka przy stacji benzynowej, mają się stawić 4 osoby. Telefon od kierowcy: są tylko 2. Jedna osoba zwyczajnie nie przyszła, telefon do drugiej. Druga (osoba notorycznie się spóźniająca więc myśleliśmy, że i tym razem się nie wyrobiła w czasie) oburzona tłumaczy, że kierowca się spóźniał (całe 10min) więc nie miała zamiaru czekać, a teraz jak ma dotrzeć do pracy 10min później to jej się już nie opłaca iść na niecałe 8h. Jeszcze tego samego dnia przychodzi do biura, przynosząc ze sobą zapach taniego alkoholu i deklaruje gotowość do pracy na drugą zmianę. Podziękowaliśmy za teraźniejszą i przyszłą współpracę.

- Notoryczne przychodzenie do prac fabrycznych na rauszu lub w stanie 'wczorajszym'.

- Aparatka ma iść do pracy z szybkiej rekrutacji bo potrzebowaliśmy kogoś na gwałt. Telefon - będzie za 30min. Po 40min telefon - ona jest już w drodze, potrzebuje 10min. Po 15min telefon wyłączony. Po 20min oznajmia, że jest w domu, nie wyszła, rozmyśliła się, mówiła że będzie, bo jej głupio było odmówić.

- Poszukujemy specjalisty dla cennego dla nas klienta. Dostaliśmy CV od kandydata - istne cudo, robi wszystko i jeszcze więcej, jest poza krajem ale się dla tej pracy sprowadzi. Sprowadził się, załatwiliśmy mu lokum, poszedł do pracy. Po weekendzie telefon od wynajmującego czy wiemy, że nasze cudo się wyprowadziło bez słowa i płacenia. Nie wiemy. Okazało się, że cud specjalista specjalistą był tylko w CV, w rzeczywistości nie umiał nic i zwyczajnie czmychnął bez słowa.

- Wypłaty były zawsze w piątki. Już w czwartki wpadało kilka telefonów z rozemocjonowanym pytaniem kiedy będą pieniądze i dlaczego nie dziś.

Moimi osobistymi faworytami były osoby, w których imieniu wiecznie dzwoniły żony, mamy, babcie (!!!) i chciały załatwiać sprawy typu podwyżka, urlop, wyjaśniać, czemu wpłynęła taka, a nie inne wypłata lub musiały koniecznie się dowiedzieć, czy ich mąż, wnuczek, dziecko poszło do pracy.

Ba, pewnego razu po kilku minutach zdawkowej gadki pan powiedział 'To ja dam żonę'. Zostałam przez żonę szczegółowo odpytana, żona zaakceptowała w imieniu męża ofertę pracy. Mąż okazał się dobrym pracownikiem, jednak wszelkie kontakty z naszym biurem w jego imieniu prowadziła żona. Z mężem odważyłam skontaktować się raz, umówiliśmy się na rozwiązanie pewnej sprawy. Nie minęło kilka minut, a do mojej skrzynki mailowej dotarł rozemocjonowany mail od żony podważający i zmieniający wszystkie ustalenia z mężem. Po rozmowie z managerem mail zignorowałam, w końcu do jasnej ciasnej to mąż dla nas pracuje, informacja o zmianie planów powinna wypłynąć od pracownika. Sytuacja okazała się wymierzeniem żonie policzka i nakazem porzucenia pracy przez męża.

rekrutacja

Skomentuj (57) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 745 (771)

#40659

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Klienci oszukują taksówkarzy? Taksówkarze wcale nie są lepsi.

Dobry kawałek czasu temu mój chłopak zgromadził u mnie dosyć pokaźną kolekcję książek oraz innych cięższych przedmiotów. W pewnym momencie nagromadzona ilość przedmiotów zaczęła przytłaczać moją przestrzeń więc postanowiliśmy to wszystko ładnie spakować i wywieźć do jego lokum. Nikomu się nie chciało z tym bagażem w zimę w towarzystwie sypiącego śniegu biegać, więc taksówka zamówiona, szpargały poukładane w dwóch standardowych walizkach czekają już na zewnątrz na taksówkę. Zagrypiona wróciłam do łóżka żeby jeszcze bardziej się nie rozłożyć. Po godzinie wraca mój mężczyzna zły jak osa. Co się okazało?

Taksówkarz już na wejściu zażądał dodatkowej opłaty za bagaż, bo ponoć takowa jest standardowa powyżej jednej sztuki. Po szybkim telefonie do korporacji walizki zostały zapakowane do bagażnika bez żadnej opłaty i szemrania.

Już w taksówce taksówkarz zapytał się czy mój facet jest stąd. Nie, nie jest (faktycznie, nie jest ale na dany moment mieszkał już kilka ładnych lat). Zatem przedsiębiorczy taksiarz, myśląc, że mój mężczyzna zupełnie nie zna miasta zawiózł go do domu kompletnie okrężną drogą, wpychając się w jedną z najbardziej zakorkowanych ulic w mieście. Podróż, która na pieszo zajmuje jakieś 15 min taksówką zajęła pół godziny.
Cena? 4 razy wyższa niż normalnie.

Kolejny telefon do dyspozytorni korporacji. Kurs za darmo i soczyste "spie**alaj" w kierunku mojego faceta na pożegnanie.

taksówka

Skomentuj (22) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1043 (1073)

#34074

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Pracując jako tłumacz w UK miałam klienta, powiedzmy pana Maćka. Pan Maciek był tak sympatycznym człowiekiem, że z otwartością, poczuciem humoru, honorem i prostolinijnością, szybko stał się moim ulubionym klientem. Niestety przy tym wszystkim z niespotykaną przeze mnie do tej pory gracją i częstotliwością, popadał w kłopoty, przyprawiając tym samym panią Maciusiową o palpitacje serca.

Pan Maciek miał swojego czasu wypadek samochodowy z nie swojej winy. Wiadomo - chciałoby się odszkodowanie. Współbrat Polak zachwalał pewnego prawnika więc pan Maciek poszedł za radą i podpisał papierki zlecając sprawę zachwalanemu prawnikowi. Niestety współbrat Polak zapomniał dodać, że zachwala jedynie dlatego, iż od każdego skuszonego na usługi do kieszeni wpada mu banknocik. Upsss, przeoczenie.

Pomijam już wielką niekompetencję, rozlazłość i brak jakiejkolwiek inicjatywy prawnika. Skoncentrujmy się na samym samochodzie.

Samochód po wypadku zabrał ubezpieczyciel do siebie na parking, wypłacił odszkodowanie i przysłał papierki. Kolega od serca, oczywiście Polak, przetłumaczył panu Maćkowi papiery - samochód może bez problemu zostać u ubezpieczyciela, ubezpieczyciel zajmie się jego utylizacją bo nie nadaje się do dalszego użytku, zajmie się wyrejestrowaniem, itd. Tu historia powinna się kończyć ale po co?

Po jakimś czasie do drzwi pana Maćka zapukał komornik z czterema cyferkami na fakturze. Ale jak to? Że co? Za co?

Okazało się, że powypadkowym samochodem ktoś kilka ładnych miesięcy temu (wystarczająco dawno aby urząd miejski się wkurzył i przekazał sprawę do komornika) przekroczył prędkość, zrobiono zdjęcie i wysłano mandat. Samochód zarejestrowany jest na pana Maćka, więc mandat wysłano do jego miejsca zamieszkania. Nic to, że pan Maciek już dawno się wyprowadził, a obecnie w lokum rezydują inni Polacy - też bardzo dobrzy znajomi. To zawijamy się i jedziemy do znajomych.

Znajomi owszem, wiedzą o pismach, które najpierw przychodziły z urzędu a potem od komornika ale przychodziły przecież na nazwisko pana Maćka, pan Maciek się o nie nie pytał więc nic nie wspominali. Logiczne, ′prawda′?

Dalej - jaki znowu mandat? Przecież samochód po prawie roku stoi u ubezpieczyciela i nikt nim nie jeździ. Komornik zgodził się wstrzymać sprawę na 24h.

Biegniemy z panem Maćkiem na policję zgłosić kradzież, skoro samochód nadal jest na niego zarejestrowany. Policja pyta się czy w umowie z ubezpieczycielem nie było, że to pan Maciek ma się zająć samochodem, bo jest to standardowa klauzula. Nie, nie było. Policja, że musiało być, oni nie przyjmą zgłoszenia.

Kompletnie załamany i zdegustowany pan Maciek wraca do domu i pokazuje mi umowę z ubezpieczycielem. Pierwsze pytanie: czytał to pan kiedyś? No on nie, kolega tłumaczył. Aha, to mamy rozwiązanie.

Co się okazało. W umowie wyraźnie było napisane, że ubezpieczyciel ściąga samochód na swój parking a potem samochodem musi zająć się jego właściciel - pan Maciek. Kolega pana Maćka wykorzystał jego kompletna nieznajomość języka źle tłumacząc mu umowę a następnie sam pojechał do ubezpieczyciela, podpisał odbiór samochodu (nie wiem jakim cudem) a następnie sprzedał go miejscowemu typowi spod ciemnej gwiazdy.

Pan Maciek komornikowi zapłacił żeby ten dał mu już spokój i jeszcze tego samego wieczoru wsiadł z bratem i ekipą do samochodu w celu złożenia wizyty koledze od umowy. Nie wiem jak dokładnie przebiegła wizyta, ale pan Maciek pieniądze odzyskał co do grosza.

Polacy w UK

Skomentuj (16) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 643 (669)

#33982

przez (PW) ·
| Do ulubionych
W czasach dziecięcych miałam koleżankę, powiedzmy Aldonkę. Aldonka charakteryzowała się dobrymi ocenami i tym, że nigdy, ale to przenigdy nie chciała skarżyć, ale zawsze jakoś jej się ta skarga wymykała. "Proszę pani, ja nie chcę skarżyć ale Cashianna..." - pamiętam jakby to było wczoraj.

Kiedyś po zajęciach dodatkowych Aldonka zamknęła mnie w szatni, która była w piwnicy szkoły, a klucz oddała woźnemu na parterze. W szatni siedziałam grubo ponad godzinę, aż woźna nie przyszła robić obchodu przed pójściem do domu.
Poskarżyłam się mamie, mama zadzwoniła do matki Aldonki spokojnie mówiąc, że nie życzy sobie takich sytuacji i prosi aby rodzice zapanowali nad Aldonką. Usłyszała, że to tylko takie głupie żarty, że nie mamy poczucia humoru i pa. Mama, nie przewidując skutku, rzuciła tylko żebym następnym razem się nie dała.

W kolejnym tygodniu po tych samych zajęciach dodatkowych Aldonka znowu próbowała zamknąć mnie w szatni. Jednakże tym razem, biorąc sobie do serca radę mamy, nie dałam się i to ja zamknęłam Aldonkę. Skutek? Ledwo mama weszła do domu z pracy (tata wracał później) rozdzwonił się telefon od mamy Aldonki, że jestem gówniarą, jak tak śmiem, że Aldonka siedziała tyle czasu bez obiadu, jestem niewychowana, ona zawiadomi szkołę. Mama zakończyła konwersację stwierdzeniem, że to takie żarty były.

Jeszcze dobrych kilka tygodni mama Aldonki nękała mnie za każdym razem jak mnie widziała, nakazując mi się zastanowić nad swoim karygodnym zachowaniem. A przecież to tylko takie żarty były.

Skomentuj (11) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 775 (847)

#33617

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia pocztowa.

Moja koleżanka zamówiła prezent dla bliskiej osoby. Zamówienie złożyła około miesiąc przed okazją żeby się nie stresować i dostać wszystko na czas a nawet mieć spory zapas czasu. Zamówienie miało dojść w tydzień. Nie będzie niespodzianką, że nie doszło.

Po tygodniu telefon, firma mówi, że owszem, wysłała, że trzeba czekać. Koleżanka prosi o numer listu przewozowego. Firma nie poda. Dlaczego? Bo nie. Bo to kłóci się z polityką ich firmy. Co z tego, że koleżanka zapłaciła za towar i kuriera. Nie podadzą i już. Na takiej walce i przepychance, że towar nie doszedł, że numeru listu przewozowego nie dostanie upłynął ponad miesiąc i przeszła też okazja, na którą prezent został zamówiony.
Telefon do Rzecznika Praw Konsumenta, kazali wysłać oficjalne pismo. Pismo poszło i nagle znalazł się ′numer′ ′listu przewozowego′ oraz oburzony telefon od firmy, że przesyłkę dostarczono.

Co się okazuje. ′Kurierem′ okazała się Poczta Polska choć płacone było za co innego. Przesyłkę wysłano, owszem, tydzień po okazji, na którą prezent był zamawiany. Poczta twierdzi, że przesyłkę dostarczono. Ale jak skoro nikt jej nie odebrał? Ktoś na pewno odebrał, przecież jest podpis, a jak podpisu nie ma to listonosz na pewno zostawił w skrzynce, bo koleżanka ponoć podpisała pozwolenie. To w końcu odbiorca podpisał czy zostawiono w skrzynce? A jak zostawiono w skrzynce to czemu, przecież nikt nigdy nie wyrażał zgody na zostawianie rzeczy wymagających podpisu w skrzynce. Pani nie wie, pani poszuka i zadzwoni.

Kolejnego dnia pani dzwoni. Faktycznie, nie ma niczyjego podpisu, zgody na skrzynkę też nie ma. Pani wyśle listonosza do wyjaśnienia. Listonosz przyszedł, listonosz nie pamięta sporych gabarytów przesyłki, luka w pamięci. Trudno, będzie skarga i będzie musiał zapłacić z własnej kieszeni.

I weź tu teraz zaufaj zakupom w sieci.

Skomentuj (8) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 486 (532)
zarchiwizowany

#33973

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Jak to dasz współbratu palec a on sięga po rękę. Będzie długo.

Swojego czasu na licencjacie w UK pracowałam jako wolontariuszka w miejscowej poradni prawnej. Spraw było całe spektrum ale i tak przychodzili do nas głównie ludzie z niespłacanymi długami, problemami mieszkaniowymi, podatkowymi, benefitami i pokrzywdzeni przez nieuczciwych pracodawców. Zaznaczam (ważne), że chodziłam tam dwa razy w tygodniu - w czwartek i piątek. Ludzie przychodzili do nas z ulicy na zasadzie ′kto pierwszy ten lepszy i krócej czeka′, spotkania umawiane były tylko w bardziej skomplikowanych sprawach wymagających spotkania face to face z naszymi prawnikami.
W tym samym czasie (ważne) byłam też zatrudniona jako tłumacz.

Któregoś pięknego czwartku woła mnie nasza recepcjonistka - przy recepcji stoi dwójka Polaków, angielskiego ani trochę, powtarzają tylko "Polisz interpreter, ju mast giw" (tu nadmienię, że w UK jeśli nie zna się języka to należy się tłumacz i my też takowego oferowaliśmy ale tylko na umówione spotkania bo przecież skąd mogliśmy wiedzieć czy danego dnia przyjdzie ktoś bez angielskiego). Dreptam zatem do recepcji, rozmawiam się ze współbraćmi, oni bardzo ucieszeni, że jest Polka ale za chwilę mina rzednie bo jak to? ja nie przyjmę ich bez kolejki tylko jako ostatni w kolejce dostaną ostatni numerek i muszą czekać? Przecież oni są Polakami i tylko ja ich rozumiem, nie ma sensu czekać. No nie, tak to nie działa, kolejka mimo wszystko obowiązuje, inaczej może polecieć na nas skarga. Ok, ostatecznie poczekają.

Wyszło tak, że przypadł mi klient przed nimi. Wyświetliłam numerek, wychodzę i wołam klienta, klient podchodzi do mnie a za moimi plecami za drzwi wyłania się kolega z numerkiem Polaków. Oczywiście tamci od razu podnieśli raban, że możemy się zamienić, że będzie szybciej. No nie, nie możemy, bo może być skarga o dyskryminację, szczególnie, że mój klient nie był biały (naprawdę, po ilości skarg o głupoty postanowiliśmy w pewnym momencie niewolniczo trzymać się procedur żeby nam już nikt de nie zawracał).

Przyszła w końcu pora Polaków. Powiedzmy pani Asia i pan Adam (niewiele starsi ode mnie) zaczęli od wyjawienia, że pan Adam to angielski rozumie ale woli rozmawiać z Polakami. Potem było wykłócanie się, że do formularza mam wpisać ich oboje, bo oni oboje mają ten sam problem. 5 minut stracone na tłumaczenie, że jeden numerek jest dla jednej osoby. Jeśli oboje mieli sprawę trzeba było poprosić o dwa numerki (taka informacja wisi obok okienka recepcji w kilku językach - także po polsku). No niech będzie, sprawę ma pani Asia.

Po tym dosyć niemiłym wstępie para okazała się pozornie miła. Mocno okantował ich pracodawca i najemca pokoju wykorzystując ich nieznajomość prawa i języka. Naprawdę zrobiło mi się ich szkoda, zrobiłam wszystko i zadzwoniłam wszędzie żeby na daną chwilę im pomóc. Po spotkaniu złożyłam nawet oficjalną notkę do odpowiedniej osoby aby ich zakład pracy został zgłoszony przez nas do inspekcji.

Polacy zapytali się mnie kiedy jestem w biurze bo ich znajomi też przyjdą z podobnym problemem a nie znają angielskiego więc skierują ich od razu do mnie. Powiedziałam, pożegnałam się, mieli przyjść za 1-2 tygodnie z odpowiedzią od pracodawcy jeśli będzie negatywna. Ich znajomych nigdy nie zobaczyłam.

Tym czasem już w piątek przyszła pani Asia. Bo ona może jeszcze o jakąś pomoc socjalną by się ubiegała. Dobrze, ale to generalnie nie do nas, u nas ewentualnie takiej porady udzielamy ale po zapisaniu się do kolejki, czeka się średnio 2 tygodnie bo tylu mamy chętnych. Ale czy ja nie mogę? No nie, wykracza to poza moje kompetencje. Tu zaczął się prawie godzinny wywód o nieszczęściach pani Asi, czemu wyjechała z Polski, czemu jest przy kości, czemu podłogę pastuje a szafki ściera na mokro itd. itp. Głupia byłam i strasznie mi jej szkoda jeszcze wtedy było i nie umiałam jej przerwać. W końcu wyszła.

Kolejny tydzień, kolejny czwartek i piątek - sytuacja się powtarza. Znana para przychodzi w oba dni z co raz to nowymi problemami. Oczywiście ja muszę ich obsłużyć bo pan Adam nie raczy rozmawiać z Brytyjczykami.

Kolejny tydzień - to samo, są w oba dni. Łącznie z tym, że kłamią, iż mają coś już napisane i ja mam tylko zerknąć a przy konfrontacji okazuje się, że "Pani tak szybciutko nam napisze".
Zaczęło to mnie już porządnie męczyć, poza tym naginałam dla nich regulamin odnośnie ilości ich wizyt. Z problemami przychodzili naprawdę trywialnymi i zwyczajnie traciłam czas.

Kolejny tydzień - znowu dwukrotna wizyta. Wymagali, że pójdę z nimi do urzędu jako tłumacz bo moje biuro powinno mnie wysłać. Kiedy dowiedzieli się, że nie zaczęli mnie prosić żebym poszła z nimi jako płatna tłumaczka, że oni wszystko załatwią i urząd podpisze mi kwitek do pracy i praca zapłaci mi za tłumaczenie. Ok, niech będzie. Poszłam, siedziałam i tłumaczyłam ponad 2h. Po skończonym tłumaczeniu urząd nic nie wie, nic nie podpiszą, żadnej zapłaty nie będzie. Polacy przecież spłukani, oni prywatnie nie zapłacą. O ja naiwna!
Tu już gula urosła mi porządnie.

Przez kolejne dwa tygodnie widząc ich za każdym razem z zewnątrz przez przeszklone drzwi zaczęłam wchodzić do biura tylnym wejściem żeby nie widzieli. Zaczęłam nawet prosić kolegę aby przyprowadzał mi klientów do specjalnego pokoiku w środku biura. Niestety Polacy stwierdzili, że muszę przecież być w biurze, oni koniecznie chcą mnie widzieć i narobili rabanu przy recepcji. Sytuacją zainteresował się mój manager - postawiono im ultimatum, że jeszcze raz będą zawracać mi tyłek to zostaną oskarżeni o nękanie, dziś przyjmuję ich po raz ostatni i tylko w jednej, wcześniej zadeklarowanej sprawie. Oczywiście okazało się, że zadeklarowana sprawa diametralnie różniła się od faktycznej (deklarowali kolejny problem z pracodawcą a mnie pytali się gdzie dostaną jakieś talony).

Sytuacja rozwiązała się samoistnie bo z końcem roku akademickiego zrezygnowałam z wolontariatu. Kolega relacjonował mi, że jeszcze przez kilka dobrych tygodniu przychodzili dopytując się o mnie aż za którymś razem narobili takiej awantury, że zgarnęła ich policja i więcej się nie pokazali.

Naprawdę moi drodzy, wszystkiego są pewne granice, nawet pomocy i dobrego serca.

Polacy w UK

Skomentuj (12) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 243 (257)

#32166

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Moje psy zostały wezwane na pocztę.

Mam dwa psy, którymi zajmują się moi rodzice, ponieważ obecnie jestem poza Polską. Ponieważ jeszcze trochę w domu mnie nie będzie, postanowiłam wysłać dla nich kilka rzeczy, których w Polsce nie mogę dostać. Zapakowałam wszystko w kopertę i dla zabawy i uśmiech moich rodziców zaadresowałam do "F & Z Cashiannowskich", gdzie ′F′ i ′Z′ to inicjały imion moich psów.

Jak to zwykle bywa - w domu ludzie, a w skrzynce awizo. Tata kolejnego dnia podjechał na pełną ludzi pocztę i prosi o wydanie przesyłki. Standardowo babka na poczcie zabrała awizo, przyniosła kopertę i pyta się taty kim jest dla F i Z. Zgodnie z prawdą tata odparł, że jest właścicielem dziewczynek (tak mówimy na nasze dwie suczki). W tym momencie kobieta wpadła w szał. Poinformowała mojego tatę, że nie ma szacunku dla kobiet, jest gburem, ch*mem, itd. itd. O zgrozo, tata całkowicie zszokowany sytuacją nieświadomie odparł, że to są jego dwie małe suczki. Możecie chyba sobie wyobrazić jak gorąca para poszła uszami poczciarki i zapewne kilku innych osób obserwujących całe zajście. Wygoniła biednego tatę z poczty, poradziła wsadzić sobie awizo w ciemne miejsce przy zakończeniu kręgosłupa i z triumfalnym sarkazmem w głosie kazała tym sukom samym sobie przyjść.

Na pocztę mamy 5min. Rad, nie rad, tata z gotującą się krwią wrócił do domu i wsadził do samochodu oba psy razem z książeczkami szczepień. Potem już tylko wparował z nimi na pocztę, nie patrząc na kolejkę (w której zapewne była jeszcze publiczność oglądająca pierwsze podejście do odebrania awiza) rzucił babce w okienko awizo, książeczki i zapytał gdzie psy mają podpisać. Grobowa cisza została przerwana gorącymi przeprosinami poczciarki.

Ponoć dopiero opowiadając całość mamie tata zdał sobie sprawę z wydźwięku ′jestem właścicielem dziewczynek′ i ′małych suczek′. Życie.

Poczta Polska

Skomentuj (26) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1051 (1195)

#31727

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Dowiedziałam się dziś od kolegi jak potoczyła się moja ciąża.

W zeszłe lato byłam w ciąży. W ciąży urojonej przez moich polskich sąsiadów. W ciążę zaszłam nosząc w upały po prywatnym podwórku moich rodziców sukienkę o rozmiar za dużą, zupełnie niepasującą do mojej figury (ta odcięta pod biustem) - straszna ja chciałam żeby mi było miło i przewiewnie kiedy skwar lał się z nieba. Trudno, plotka poszła w eter. Po jakimś czasie doniesiono mi, że sprowadziłam się do rodziców bo zaciążyłam z czarnym, który zostawił mnie z brzuchem.

Przyznam się bez bicia, że przyjeżdżając do domu na Boże Narodzenie i Wielkanoc zastanawiało mnie co stało się z dzieckiem, ale nikt znajomy nic nie wiedział aż do dziś. Z powodu wielkiego wstydu i popadnięcia w depresję dziecko wyskrobałam zaraz po lecie. Do rodziców przyjeżdżam ale nie jest ze mną dobrze, źle się prowadzam a reszta rodziny się nas wyparła.

Nie powiem, tym razem ostro pojechali.

ciąża

Skomentuj (24) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 844 (970)

#31655

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Piekielność niejedno ma imię. Dla mnie piekielnym jest celowe robienie ze swojego dziecka życiowego kaleki i bycie z tego dumnym.

Moi rodzice (a kiedy z nimi mieszkałam to i ja) mają sąsiadkę - nazwijmy ją panią Elą. Pani Ela to kobieta do rany przyłóż, zawsze chętna do pomocy. Pani Ela ma także kochanego synka - nazwijmy go Bartusiem. Owy Bartuś ma 29 lat, w swojej rodzinie oraz sąsiedztwie funkcjonuje jako Bartuś, nie Bartek. Ojciec Bartusia zmarł już dawno temu, jednak wychowaniem syna na mężczyznę się nie interesował - wolał swoje zajęcia i wyjazdy.

Bartuś to zatem życiowa kaleka, wychowana tak przez kochającą go nad życie panią Elę. Oto kilka przykładów z codziennej egzystencji Bartusia:

- Umywalka w ich łazience jest mała, Bartuś boi się zarazków, więc ręce myje aż do łokci, rozlewając wodę po całej łazience. Powódź ochoczo sprząta pani Ela.

- Bartuś wszystko pierze, nawet nowe skarpetki z paczki. Co jak w paczce skarpetek tylko 10 sztuk, a mama uczyła, że nie można wstawiać pustej pralki? Bartuś dorzuci czyste ubrania, skarpetki przecież potrzebne na już.

- Pani Ela pracowała swojego czasu na dwa etaty a Bartuś lubi domowe jedzenie. Niestety nie umie go gotować. Co robiła pani Ela wracając do domu o 22-23? Podwijała rękawy i gniotła Bartusiowi kluseczki domowej roboty (Bartuś uwielbia domowy rosołek z gniecionymi kluseczkami).

- Bartuś lubi jak mama robi jedzenie z nowego przepisu. Przepisu należy się jednak trzymać niewolniczo aby Bartuś zjadł potem potrawę. Kiedyś pani Ela zrobiła pizzę. W przepisie kazali miseczką zrobić w mące dołek żeby wbić do niego jajka. Pani Ela przyznała się, że dołek zrobiła ręką. Bartuś pizzy nie zjadł (poważnie!!!).

- Bartuś nie lubi prac fizycznych. Ma za to samochód i bramę, co w zimę wiąże się z odśnieżaniem, aby móc z posesji wyjechać na ulicę. Dla Bartusia to za dużo. Bartuś wolał całą zimę zdejmować i zakładać przy wjazdach i wyjazdach bramę, zamiast odśnieżania wokół niej. Jednak Bartuś już nie woli - przy jednym taki zdejmowaniu wypadł mu dysk. Do końca zimy pani Eli w odśnieżaniu pomagał mój tata.

- Bartuś lubi czystość i skoszoną trawkę. Sprząta i kosi pani Ela, bo kurz jest brudny, a trawą można ubrudzić rączki i ciuszki.

- Pani Ela lubi pójść do koleżanki na ploteczki. Bartuś już opanował tą trudną sztukę ale zanim to zrobił, pani Ela musiała często ploteczki przerywać, żeby jak na skrzydłach pognać do domu i odgrzać Bartusiowi jedzonko. Po zaserwowaniu synkowi posiłku wracała na ploteczki.

- Bartuś nie ma dziewczyny i chyba nigdy nie miał. Pani Ela poruszyła kiedyś ten temat z moją babcią. Babcia zapytała się z przymrużeniem oka, co pani Ela ma zamiar z tym zrobić, przecież Bartuś zostanie starym kawalerem. Okazało się, że pani Ela i Bartuś już uradzili, że ja zostanę żoną Bartusia, a pani Ela nadal będzie z nami mieszkała. Od tamtej pory moja rodzina jakoś przychylniej patrzy na mojego faceta.

To tylko kilka przykładów. Na pierwszy rzut oka wydaje się, i nawet jest, to śmieszne ale jak się bliżej przyjrzeć, to jest to tak kaleka i dysfunkcyjna rodzina, że aż strach pomyśleć co się stanie, jak pani Ela nie będzie już mogła skakać wkoło Bartusia. Jak wszyscy znajomi powtarzają - największą zaletą Bartusia jest pani Ela.

sąsiad

Skomentuj (47) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 854 (964)

#31417

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Nauczyciele są źli, uczniowie - nie lepsi.

W moim gimnazjum narodził się przepiękny zamysł. W dwóch rocznikach - o rok starszym i moim (potem będzie czemu tylko w dwóch) stworzono po trzy klasy. Klasa A - uczniowie z najwyższymi średnimi, klasa B - średnie trochę gorsze i klasa C - tzw. ′terrarium′ czyli, w przypadku mojego rocznika, 14 chłopaków o inteligencji na poziomie kostki chodnikowej i kulturze obleśnego gnoma. Jako reprezentanci klasy A ′terrarium′ omijaliśmy szerokim łukiem.

Mieliśmy babkę od angielskiego - dziewczyna świeżo po studiach, bardzo delikatna, drobna, miła, cierpliwa, swoje wymagała ale suma sumarum była jedną z naszych ulubionych nauczycielek. W drugim roku naszej bytności w szkole trafiły jej się lekcje w terrarium.

Na zakończenie roku, jak to zwykło w ′terrarium′ bywać, większości wychodziły zagrożenia. Jak jeden z gnomów postanowił załatwić sprawę? Ano po ostatniej lekcji wystawił na czatach swoją koleżankę (!!!) z klasy B a sam został w sali i zaczął dusić nauczycielkę. Kobieta jakimś cudem dopadła okna, wydarła się o pomoc, ktoś zareagował. Pogotowie, policja (gnom zdążył uciec innym oknem na parterze), kuratorium. Gnoma wyrzucili ze szkoły, nauczycielka natychmiast zwolniła się sama.

Wniosek dla szkoły? Dyrekcja stwierdziła, że tworzenie ′terrarium′ w kolejnym roczniku jest niebezpieczne, lepiej żeby gnomy integrowały się z normalnymi uczniami.

szkoła

Skomentuj (54) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 914 (1012)