Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

cynthiane

Zamieszcza historie od: 26 grudnia 2012 - 16:01
Ostatnio: 25 maja 2022 - 15:22
O sobie:

http://bezuzyteczna.pl/finskie-slowo-pilkunnussija-doslownie-61702

  • Historii na głównej: 37 z 56
  • Punktów za historie: 28093
  • Komentarzy: 618
  • Punktów za komentarze: 4216
 
zarchiwizowany

#63234

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Całkiem niedawno pisałam o Kalwarii ZebŻydowskiej, teraz inny kwiatek, i nie w wykonaniu koleżanki, a sklepu wysyłkowego.

Zazwyczaj wszelkie przesyłki (czy prywatne, czy służbowe) odbieram w pracy i tam rzadko jest problem z adresem. Tym razem jednak musiałam podać inny adres.
Paczka dotarła bez piekielności ze strony kuriera, czyli cała i pod właściwy adres. „No, prawie pod właściwy”- tak skwitował sytuację kurier, bo podany adres to ul. Piłsudskiego 1, a na paczce jak byk stało: Piłsuckiego 1. Wielkimi literami, markerem na kartonie.

Pośmialiśmy się, pośmialiśmy, ale mina mi zrzedła po zobaczeniu faktury : Piusudzkiego 1.

Niecierpliwie czekam na korektę…

Skomentuj (30) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 191 (333)
zarchiwizowany

#63085

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Jeśli ktoś mnie na tym portalu kojarzy, wie, że mam małą siostrzenicę.
Teraz Myszka ma półtora roku, gada jak najęta (choć nie zawsze zrozumiale i niemal zawsze jest na „nie”, i musi wiedzieć „cemu”) i wszędzie jej pełno, a ja spędzam z nią niemal każdą wolną chwilę.

Ostatnio tak się złożyło, że zajmuję się małą częściej. Siostra ma zajęć więcej niż zwykle, ja mniej, a w dodatku niedaleko mnie zamieszkała moja koleżanka, która ma dwóch synów. Jeden z nich jest w wieku siostrzenicy, drugi ledwie półroczny. Pomyślałam, że dzieciaczki mogłyby się czasem pobawić razem i pobyć w swoim towarzystwie. Projekt zaakceptowany przez koleżankę i siostrę, więc do dzieła!

Dzieci ładnie się razem bawiły, oboje są ugodowi, lubią się dzielić i nie są zazdrosne. Zauważyłam jednak spore różnice między Myszką a Małym, mianowicie:
-chłopiec nie umie trafiać klockami o różnych kształtach w odpowiednie otworki,
-nie potrafi układać zwykłych, sześciennych klocków ani lego z wypustkami,
-ma problem z przewracaniem stron książeczek (i papierowych, i grubych z tektury),
-nie wie, jak grać w piłkę, nie kopnie jej ani nie rzuci,
-nie rozpoznaje zwierzątek, nie zna ich odgłosów,
-niewiele mówi, są to monosylaby- nie używa słów „mama” czy „tata”.

Zaskoczyło mnie to, bo maluchy są w tym samym wieku, ale wiem, że każde ma swoje tempo rozwoju. Podczas, gdy siostrzenica sama sygnalizuje, czego chce (siii, am, hopa, dada) i mówi mi „prawie” po imieniu, syn koleżanki o wszystkim informuje płaczem. Że pieluszka mokra, że głodny. Naiwnie myślałam, że może na początku nie umie odnaleźć się w nowym miejscu, nie umie się bawić cudzymi zabawkami…
Ale chłopiec nie rozumie też poleceń, których zresztą nie dostaje prawie wcale. Nie podaje zabawek, nie odkłada ich na miejsce, nie przychodzi wołany. Reaguje na imię, owszem- ale nie robi nic, poza podniesieniem głowy. Dziwi się, gdy siostrzenica ściąga sama buty, czapkę czy rękawiczki. Nie potrafi odpowiedzieć, czy jest głodny albo spragniony.

Pomyślałam, że może chłopiec jest nieco opóźniony względem innych dzieci, ale to nie jest jednak wina rozwoju, a wychowania…
Koleżanka robi za niego wszystko, a zabawki kupuje mu zupełnie niedostosowane do wieku- samochody na resorach czy zdalnie sterowane i farmy zwierząt (których nie zna…). Zazwyczaj bawi się sam, nie ma też kontaktu z innymi dziećmi. Ale to, co zaskoczyło mnie najbardziej, to fakt, że chłopiec je wyłącznie posiłki ze słoiczków. Dlaczego? Usłyszałam, że producenci wiedzą lepiej, co i jak przyrządzić i jak wielka ma być porcja. Dostaje te same „słoiczki” co rok młodszy braciszek, a poza nimi nie je NIC.
Nie je „dorosłych” posiłków. Jak wyżej- producent wie lepiej, czego dziecko potrzebuje; paradoksalnie chłopiec dostaje obiadki przeznaczone dla dzieci sporo młodszych. Koleżanka boi się też, że zwykłym posiłkiem chłopiec się zadławi, stąd brak domowych dań czy choćby owoców i warzyw. Nawet zmiksowanych. Dla mnie jest to nie do pomyślenia, bo siostrzenica od dawna siada z marchewką w ręku przy stole i grzecznie chrupie, albo podjada zupkę (tak, posługuje się łyżeczką chociaż często jest karmiona przez kogoś).

Po kilku spotkaniach z koleżanką, kiedy już sama zauważyła różnice, zasugerowałam jej, że sama je tworzy, ograniczając dziecko. Ale ona nie przyjmuje żadnych argumentów, poza tym chłopiec sam nie chce jeść tego, co Myszka- nie zna smaku jabłka czy banana i je zmiksowane wypluwa, a z owocem w kawałku nie wie, co zrobić…

Jestem tym przerażona. Mam nadzieję, że chłopcu wróci jakaś ciekawość w czasie zabaw z innymi dziećmi- widziałam, jak powili, nieśmiało próbuje naśladować moją siostrzenicę.
I chyba teraz mogę zrobić tylko tyle, że dzieci się razem bawią. Mąż koleżanki jeszcze z rodziną nie mieszka, do końca roku pracuje i mieszka w poprzednim miejscu. Chcę zwrócić mu uwagę na zachowanie starszego syna, ale obawiam się, że skoro do tej pory nie widział w takim wychowaniu nic złego, posądzi mnie o złośliwość.

Skomentuj (4) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 24 (66)
zarchiwizowany

#61181

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Dawno tu nie zaglądałam, w poczekalni sporo nowości- muszę nadrobić zaległości, ale zacznę od swojej historii.

Upały dają się we znaki chyba wszystkim. I niestety, niektórych też pozbawiają... kultury? Normalności?

Późne popołudnie. Żar z nieba się leje, mnóstwo spraw na głowie i drugie tyle do załatwienia na 'teraz'. Wpadłam do hipermarketu na drobne zakupy, a w zasadzie coś do picia, bo suszy niemiłosiernie. Zwyczajowo, na wodzie się nie skończyło- kupiłam świeczkę, bo przecena, i książkę- też kusiła, bo kosztowała grosze. I z tymi obszernymi zakupami -sztuk trzy- szukałam w miarę małej kolejki, a te wszędzie były mniej - więcej równe. Stanęłam w tej najbliższej i czekałam na swoją kolej.

I widocznie między 'muszę iść do pasmanterii i kupić to, obiecałam mamie tamto' a 'pranie czeka, trzeba też wyprasować...' i wśród całej taśmy zakupów umknęła mi tabliczka 'kasa nieczynna'. Taka mała, zwykła przekładka postawiona na poprzeczce- nie tuż za zakupami ostatniego klienta, a właśnie za taśmą, właściwie widoczna tylko dla gum leżących na przylegającym regaliku.
Położyłam swoje sprawunki, dalej zamyślona (i nawet przedłużające się kasowanie towarów mnie nie wyrwało z tego stanu) i słyszę pisk/wrzask/krzyk, a raczej gdzieś-tam coś-tam do mnie dociera. W potoku słów odnalazłam się dopiero gdzieś w jego połowie, przysłuchuję się :
-...rwa, pszzzzecieszzz mówiem, żeby iść! To gupiom udaje! Że nie do niej!
Zerkam, do kogo te bluzgi, napotykam wściekły wzrok spod oszpachlowanych powiek… Hm, to do mnie?
(ja) przepraszam, zamyśliłam się, czy mówiła Pani do mnie?
(kasjerka-do płacącego klienta)- Żem mówiła, że gupiom udaje! Beszzzczelność!

Zamurowało mnie lekko, ale poczekam, już mi się nie spieszy, a chętnie posłucham. (Tak, włączył mi się tryb cierpliwości i tak słodkiej uprzejmości , że aż do porzygu.)

(J) Więc mówiła Pani do tego Pana? To przepraszam, że się wtrąciłam.
Kasjerkę przytkało, widać nie tego się spodziewała.
(K) Widzisz przecieszzzzz, że nieczynne! Do innej kolejki, ale nie, złośliwe to-to, to pcha się! NIE-CZYN-NE! Rozumisz czy cionnnngle nie?
Nie tyle chamstwo tapeciary 60+, a jej język, wyprowadziły mnie z równowagi. Zapakowałam swoje zakupy –wysiłek nieludzki, naprawdę! Tyle tego było!- do koszyczka i bez słowa podreptałam do kolejki obok. Po ciężkim dniu naprawdę nie miałam ochoty wdawać się w jałowe dyskusje tylko dlatego, że ktoś szuka zaczepki. A co na to kasjerka?
(K) Boszzzz! Jak żeś tu była, to bym skasowała! A nie tak łazi i dupę zawraca! Wraaaaacaj no!

I chyba obsługującej mnie kasjerce zrobiło się wstyd za koleżankę, bo uśmiechnęła się przepraszająco, pożegnała się grzecznie i życzyła miłego wieczoru.

A wystarczyło powiedzieć, że kasa nieczynna, przestawiłabym przegródkę i poszukała innej kasy…

Skomentuj (1) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 60 (212)
zarchiwizowany

#60749

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Sezon na piekielności związane z plażingiem rozpoczęty? Więc dorzucam historię.

W niedzielne późne popołudnie wybrałam się nad jezioro, na plażę bez ratownika (w szczycie sezonu jedynie jest).
Niedaleko zejścia do wody rozłożona była taka typowa rodzinka 2+2. Widok jak z obrazka, wszyscy zgodnie siedzą na kocyku i grają w jakąś nieskomplikowaną planszówkę, pewnie dostosowaną do pociech na oko 4-letnich. Dłuższą chwilę zajęło mi zauważenie brzdąca (może miał roczek? A może nieco mniej?) siedzącego do połowy brzuszka w wodzie. Usiadłam kilkanaście metrów dalej, zerkając co rusz na malucha. Nie podobało mi się to, że siedzi sam w wodzie, a że wolę być zrypana z góry do dołu niż mieć nieczyste sumienie, ruszyłam na poszukiwania rodziców.

Daleko szukać nie musiałam, rodzinka obok mnie okazała się być z modelu 2+3. Na moją delikatną sugestię, że chłopczyk nie powinien siedzieć sam lub być chociaż bliżej brzegu i rodziców, usłyszałam od jego mamy coś takiego*:
-Czego się w^ierdalasz k^rwa?! Twoje, że się interesujesz?! Mały jest, chodzić nie zaczął to i nie polezie nigdzie, a tu nam pionki roz^ierdalał! Niech siedzi! (odwraca wzrok, milknie) No czego się lampisz, wy^ierdalaj!
Protesty na nic się nie zdały. Policji (jeszcze) wzywać nie chciałam, dlatego wróciłam na miejsce i dalej obserwowałam dzieciaczka. Rodzinka chwilkę później się zawinęła.

Może i była ledwie garstka plażowiczów, kilkanaście osób na całej plaży, ale NIKT się nie zainteresował dzieckiem. Albo zainteresował, ale odpuścił, gdy został zbesztany…

*nie gwarantuję 100% autentyczności wypowiedzi, nie miałam ze sobą protokolanta zapisującego dialogi pod kątem opisywania ich na piekielni.pl

Skomentuj Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 10 (68)
zarchiwizowany

#60167

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Z kilku różnych przyczyn postanowiłam sprzedać swoje ukochane dotąd auto. Jest małe, zwinne, ekonomiczne i wygodne, ale ma już ładnych parę latek, a i jest uszkodzone (opisywana stłuczka + inny, mały wypadek. Lepiej chyba sprzedać samochód porysowany, niż ‘klepany’, bo kto mi uwierzy, że to mała stłuczka, a nie coś poważniejszego?).
Dlatego nie żądam za nie horrendalnej sumy, opis jest jasny i konkretny, więc spodziewany odzew jest.
Pominę kilkanaście telefonów, za ile sprzedam, bo niby jest napisane… Ale może tysiąc mniej? Półtora?
Aż się pisać o tym nie chce.

Ale ja nie o tym, bo wśród tych beznadziejnych przypadków pojawił się ktoś sensowny. Pani Sensowna.
Nie pytała o cenę ani gratisy (zapunktowała!), tylko o konkrety. Choć wiele opisałam, chętnie odpowiadałam na pytania. Z radością też umówiłam się na spotkanie.
A spotkanie było wczoraj. Pani Sensowna przyjechała swoją fieścinką, wysiadła i… dech mi zaparło. Ach, co za nimfa! Przyzwoita solarka, tipsy w kolorze nieba, starannie ułożony ‘artystyczny nieład’ w blond włosach…
„Będą kłopoty”- moja pierwsza myśl. Już nawet nie zastanawiam się, jak ona może prowadzić w TAKICH szpilach.

Obejrzała auto. Ooo, tu ryska! Nie widziałam na zdjęciu! Ojojć, tu błotko! Nie odejdzie z lakierem? Nio nio, słabe głośniczki…

Słowem- zajęta sama sobą i moją furą, to niech ogląda. Tylko notuję w pamięci uwagi, coby je Wam wiernie odtworzyć.

I nagle słyszę- Pani, chodź no pani!
To idę. I…
-Ja to bym może i wzięła bo fajne, takie kobiece, hi hi, ale ten… Wstyd takim porysowanym jeździć… Pani tu niedaleko ma lakiernika widziałam, da się zrobić te dźwi?* I no, ja to bym chciała fajne głośniki, tubę jakąś, o! Dokupi pani? Bo ja głowy nie mam ani czasu, wiesz pani… Nawet za taką wysoką cenę jak pani napisałaś w Internecie wezmę. Da się?

A no nie da się.

*uczulona jestem na DŹWI. Mówże drzwi, tak jak język każe, a nie dźwi!

Skomentuj (41) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 94 (264)
zarchiwizowany

#58694

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Wybrałam się z przyjaciółką na zakupy do galerii. Jednym z punktów ‘do zaliczenia’ był optyk.

Obie jesteśmy okularnicami. I o ile ja miałam problem z oprawkami, bo taki typ urody, że mało co pasuje, to ona zawsze mogła wybierać i przebierać. Regularne rysy, symetryczne brwi, oliwkowa karnacja... Tak więc raz miała okulary delikatne, z drucika, innym razem typowe kujonki w odważnym kolorze i zawsze wyglądała super. Teraz wymyśliła, że chce, albo „kocie”, albo ewentualnie inne ciekawe, ale w panterkę. Do pomysłów się przyzwyczaiłam, teraz pora je zrealizować.

W jednym z salonów optycznych posucha jak nigdy, wybór mały, jedynie kilka wzorów w różnych wielkościach czy kolorach. Idziemy dalej.

W drugim salonie wybór niesamowity- od eleganckich i biżuteryjnych po odważne, zwariowane i kolorowe. Klasyczne i awangardowe. Przyjaciółce oczy wypadały w oczopląsie, kolejne przypadające do gustu pary lądowały na stoliku. Wybierała, przebierała aż zostały trzy pary. Jedne odrzuciła, ale kolejne dwie podobały jej się jednakowo. Ekspedientka patrzy i nic nie mówi, chyba z radości, że klientka radzi sobie sama. Myślimy, myślimy, w końcu pytamy ekspedientkę (stylistkę, jeśli wierzyć dyplomom na ścianie). Kobieta kłopotliwej urody, oczy małe i blisko siebie, twarz okrągła, duży nos. Okulary dobrane świetnie. Patrzy, patrzy i wypala „żadne pani nie pasują, pani jest strasznie brzydka!”.

Powiedziała, co wiedziała. My napisałyśmy, co słyszałyśmy. Do właściciela, ma się rozumieć.

Skomentuj (26) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 229 (449)
zarchiwizowany

#58596

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Od przeszło dwóch tygodni zdarzały mi się głuche telefony. Początkowo były to dwa- trzy dziennie, ostatnio już nawet co chwilę. Wyłączyć aparatu nie mogę, nie odebrać od nieznanego numeru też nie, bo to telefon służbowy. Nie miałam już żadnego pomysłu na rozwiązanie tej sprawy, myślałam jedynie o wyprawie do operatora celem ustalenia dzwoniącego. Ale problem rozwiązał się sam.
Wczoraj telefon dzwonił i dzwonił, z czego jedynie co czwarty był sensowny. Reszta jak zazwyczaj- po podniesieniu słuchawki i przedstawieniu się chwila ciszy z drugiej strony i wyprowadzające mnie z równowagi *bip, bip, bip*. Miałam już dość i tych głupich żartów, i uwag klientów, że nie mogą się dodzwonić. Naprawdę już nie miałam ochoty odbierać tego ustrojstwa. Kombinowałam, jak by tu go „zepsuć, żeby nie zepsuć”, czyli podstępnie odłączyć albo zmajstrować coś, co pozwoli mi odetchnąć i akurat zjawił się mój przełożony. Oho, mam się zjawić na dywaniku…
Telefon dzwoni jak szalony, koledzy żartują, ile wlezie, szef gada jak najęty… Czyli frustracja sięga zenitu. Aż w końcu jeden z chłopaków odebrał ten cud techniki drący się wniebogłosy. O dziwo, rozmowa się rozwinęła. Jak- usłyszeć nie mogłam pod gradobiciem pytań typu „takie czy takie? To czy to?”. Ale nie było to żadne zapytanie ofertowe, nawet raczej nie rozmowa z klientem… Ten, który odebrał, zawołał innego, tamten przyszedł, rozmowa trwała krótko. Szybko zakończyłam rozmowę z szefostwem i pomknęłam na zwiady. Co to za telefon? O co chodzi?
Ano o to, że dzwoniła koleżanka (???) jednego ze współpracowników, bo chciała cośtam (podobno mega-hiper-ultra ważna, intymna i prywatna sprawa). Kiedyś dzwonił z mojego numeru, więc oddzwaniała też na ten sam. I tak, głuche telefony od niej. Jak sama stwierdziła, „nie będzie się tłumaczyła byle komu ze swoich intymnych spraw z Tomaszkiem”.


Nosz kuźwa… Naprawdę trzeba było dzwonić 1500 razy (tak, tyle!)?

Skomentuj (15) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 156 (368)
zarchiwizowany

#57992

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Kolejna, "pracowa historia".
Co do Ewy z poprzedniej historii- owszem, pracuje, jednak nie mam z nią do czynienia na co dzień. ; )
Teraz jednak nie o niej, a Czesławie. Pracujemy razem od początku, od początku też nie pałamy do siebie sympatią- mnie nie podobało się jego wścibstwo i głupie komentarze, on wiecznie się obrażał, że mu nie opowiadam gdzie, z kim i co robiłam w weekend, a odpowiadałam jedynie, że to moje życie prywatne i proszę, by mnie nie wypytywał.
Jest pracownikiem produkcyjnym, ale przy tym jakby łącznikiem między halami a biurami.
Do tej pory udawało nam się jedynie mijać, jednak odkąd podłączono kolejny, a na co dzień nieużywany, komputer do sieci, przesiaduje tam całymi dniami. Jest to co prawda inna część jednego biura, ale jednak…. I na co dzień jest tak:
1. NIE MAM PRAWA podchodzić do niego na bliżej, niż 5 metrów. Co z tego, że nieszczęsne biurko stoi na samym środku, a tuż obok stoi główne ksero, bindownice, laminator, gilotyny, trymery, etykieciarki? Ano nic, bo i tak NIE MAM PRAWA.
2. Zakaz ten nagminnie łamię. Otóż nie wszystko mogę wycinać nożyczkami, po prostu. Koszulka nie zawsze wystarczy.
I tu wersje wydarzeń są różne: podrywa się i wybiega, gdy tylko usłyszy kroki; natychmiast wyłącza monitor; odwraca się i udaje, że wcale nie korzysta z komputera; wypala z tekstem „czy ty musisz tu przychodzić codziennie?!”. Pomyślmy... Tak, muszę!
3. Pech, nieszczęście… Często zagląda do mnie szef. Wtedy Czesio powtarza schemat z punktu 2., z przewagą ucieczki. Zdarzyło się, że schował się pod biurkiem. No, przynajmniej pozostał niezauważony….
4. Zlecenie od przełożonego: „obrób to tak i tak, przynieś mi za chwilę”. Odpowiada „tak, tak” i … dalej ogląda obrazki w Internecie. Pod koniec dnia szef zagląda, jaki to kataklizm nas nawiedził, że nie doczekał się elementów. Ano wielki kataklizm- Internet. Ale Czesław ma prawo do obrony, więc… Odpowiada „Nie miałem czasu! Dajcie mi spokój!!!”.
5. Co rusz dzwoni/przychodzi ktoś z produkcji z pytaniem o Cześka. Dlatego wcześniej mnie instruuje, że mam mówić kolejno: nie ma go/ załatwia hiper-mega-ultra ważną sprawę/ jest na innej hali/… I z tego, co wiem, dla wszystkich działów ustala tę sama wersję.
Hit? Kilka osób nie widziało go od tygodnia (taaak, pracują na jednej hali!).
6. Wspomniałam, że ów komputer nie jest używany każdego dnia (ekhm, nie był, dopóki Czesio go nie odkrył), ale jednak jest. Średnio raz w tygodniu zjawia się prawie-szef, żeby zerknąć na zlecenia, harmonogram spłat i inne ciekawe rzeczy. Wówczas korzysta z tego komputera. A co robi Czesiek? Kręci się tak długo, aż komputer się zwolni.

Tyle komputera. Jak jest poza nim?
1. Nie korzysta ani z kuchni, ani ze stołówki przy halach. Przychodzi do któregoś z biur, robi sobie zakładową kawkę w filiżance i zasiada na sofie. No tak, „on z byle robolami siedział nie będzie”. My mu nie możemy zwrócić uwagi, szef tym sobie głowy nie zaprząta.
2. Wczoraj skończyła się zarówno kawa, jak i moja cierpliwość. A to dlatego, że ja „firmówki” (która, swoją drogą, jest dla GOŚCI) nie pijam. Raz, że wolę herbatę, dwa, że kawę mam jedną, ulubioną. W socjalnym stoi więc słoiczek tej rozpuszczalnej, ja mam swoją u siebie, a Panowie z pozostałych biur preferują smołę. To znaczy sypaną. I ją też mają u siebie- z socjalnego korzystają w ostateczności, mają czajnik u siebie. Czesio tej smoły nie lubi (jedyna kwestia, w której się zgadzamy). Ale rozpuszczalnej nie ma. Mnie o swoją nie poprosi. Więc co robi? Myszkuje po szafkach, gdy wyjdę. Kolejne nieszczęście. Prywatne biurka i szafki mają zamki…
Już zapewne się domyśliliście- przyłapałam go. Nawet się nie tłumaczył, tylko zażądał, bym kupiła DOBRĄ kawę. Najlepiej teraz. Ewentualnie mogę mu dać swoją.

Z chytrości chyba zrobiłam sobie tę kawę i popijam w towarzystwie sympatycznych panów. A co!

Skomentuj (9) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 172 (290)
zarchiwizowany

#57945

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Ratujcie, bo nie wiem, co robić.
28.01.(wtorek) zamówiłam na Alledrogo zestaw shamballa: bransoletkę z zegarkiem, kolczyki sztyfty i łańcuszek-żmijkę z zawieszką. Przesyłka pobraniowa, dopłata za doręczenie 24H. Czas realizacji zamówienia: do 3 dni. Tego samego dnia dorastałam maila, że jutro przesyłka zostanie wysłana, i czy wolę paragon czy fakturę VAT. Zaznaczam, że był to „odręczny” mail, nie automatyczna wiadomość.

Czekałam w czwartek, piątek, poniedziałek… We wtorek (po 7 dniach) poprosiłam o numer przesyłki. Dostałam odpowiedź, że paczka dziś zostanie nadana (!!!).
Przemilczałam to.
Dziś (05.02., po 8 dniach) otrzymałam przesyłkę, a tam: łańcuszek inny, niż zamawiałam (pleciony, z oczek), bransoletka podobna, choć inna tarcza zegara i najważniejsze- inne koraliki.

Zamiast pięknych metalowych „obrączek" wysadzanych drobniutkimi cyrkonami dostałam jakieś plastikowe, krzywe coś. Co ciężko nazwać. I zupełnie inne, niż te wymarzone i wypatrzone w ofercie...

Szybciutko piszę do tej samej kobiety, jaki jest problem. Odpowiedź?
Bransoletka identyczna z tą na zdjęciach w ofercie. Na przesłane moje zdjęcie odpisała, że jestem „ślepa albo gupia bo przecież są takie same”.
Łańcuszek inny, owszem. Dlatego, że "żmijek nie ma" i mieć nie będzie, więc wysłała inny. Innym klientom się podobał, "ci też musi”.
Na wspomnienie wymiany zareagowała oburzeniem, że „nie zawracaj dupy bo ci sie towar nie podoba. Mogłaś nie zamawiać!!!!!!!!!”

Lekko się zdenerwowałam. A uwierzcie, niełatwo mnie wyprowadzić z równowagi….

Napisałam stanowczo, acz nadal grzecznie, że towar odeślę a koszt zostanie mi zwrócony (7 zł polecony) bądź proszę o zorganizowanie odbioru na własną rękę.
Sprzedająca odpisała natychmiast „wyślij sama, ja ci oddawać niczego nie będę bo to ci się nie podoba i to twuj problem”.

Szlag mnie trafił. Podałam numer konta z zastrzeżeniem, że towar (nietani, moi drodzy) odeślę po otrzymaniu potwierdzenia wpłaty (nie, nie przelewu; dokumentu z banku potwierdzającego taki przelew). Odpowiedź cytuję: „ja mogę ci za 30 dni oddać pieniądze albo po 29 dniach napisać że nie uznałam reklamacji i co? Lepiej nie zadzieraj ha ha ha”
Napisałam jedynie, że to nie jest zgłoszenie reklamacji, a niezgodności towaru z umową.


Spór zgłoszony. Ale co mogę zrobić, by odzyskać pieniądze lub zamawiany towar? Na tym drugim zależy mi najbardziej, biżuteria (niestety, jedynie prezentowana na zdjęciach) jest dość nietypowa.

szalonamoda po angielsku

Skomentuj (43) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 189 (303)
zarchiwizowany

#57653

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Pamiętacie historie o Joannie, stażystce? Myślałam, że to największa piekielność, jaka mnie czeka. Srogo się myliłam…


Mój szef ma siostrzenicę Ewę. Znałam ją dotąd jedynie z opowieści, ale zdążyłam zauważyć, że to ambitna, zdolna i przebojowa dziewczyna. Prestiżowa uczelnia, liczne nagrody i tytuły. Tylko jednego jej zabrakło: doświadczenia.

I szefunio wpadł na pomysł, żeby „zatrudnić” Ewę u nas. W cudzysłowie, bo oczywiście tylko dla papierka. Ale, ku zdziwieniu wszystkich, dziewczyna odmówiła. Faktycznie ambitna bestia; wymyśliła, że u nas troszkę popracuje, nauczy się podstawowych rzeczy jak obsługa programów czy ksero (jej słowa!) i jak stwierdzi, że to w miarę opanowała, dopiero weźmie „papierek”. No, no, aż mnie zaintrygowała!



Zjawiła się w poniedziałek. Bo pracą tego bym nie nazwała, skoro przyszła o 12… No tak, musiała się wyspać. Niezwyczajna do pracy w tak sztywnych godzinach pracy, jak od 7 do 15.
Zapoznała się ze wszystkimi pracownikami i miejscami, ażeby się nie zgubić, a jak już, to mieć kogo o drogę zapytać. I tyle, koniec dnia pierwszego. Ale to mnie akurat cieszyło, woniała bowiem tak, jakby cały flakon perfum na siebie wylała.

Wtorek. Zawitała o 10. Niezły wynik. Ale gdy zjadła śniadanie, wypiła kawę, poprawiła makijaż i zadzwoniła na ploteczki do koleżanki, okazało się, że wyrabia nadgodziny…

Środa. Przyszła tylko lekko spóźniona, bo o 8. Zaczynaliśmy żartować, że jak tak co dzień o dwie godziny wcześniej będzie przychodzić, to zmieni tryb pracy na nocki… Ale żarty żartami, a robota czeka!
I akurat w środę Ewa się do niej wzięła. Ostro zabrała się za obsługę ksero. Przyznaję- rzecz niełatwą. Kserowanie obustronne, skalowanie, zmiana rozmiaru… Można się pogubić. A do tego wstrętna machina zjadła jej kartkę. Pomocy nie chciała od nikogo (przecież musi sama się nauczyć!), więc staliśmy i obserwowaliśmy poczynania nieszczęśnicy. Na tyle daleko, że po eksplozji tuszu byliśmy w całkiem dobrym stanie.
Do teraz nie wiem, jak jej się udało naruszyć to ustrojstwo z tak spektakularnym efektem… Czyżby jednym z długich tipsów?
W stroju dalmatyńczyka wyszła o 12 i już nie wróciła.

Dziś. Cóż, dziś zaczęła pracę punktualnie, ale z kolei siedzi obrażona za niewinny żart. Bo, o dziwo, przyszła czyściuteńka. I z jednej z niewyparzonych buziek padło „wystarczyło zmyć tapetę i cacy, wszystko wchłonęła!”. Buźka ta była nikogo innego, jak jej wujka.
I chociaż nikt jej już kserować nie każe, postanowiła nic nie robić. Ba!, poinformowała nas, że ten „gigantyczny wybuch” zaplanowaliśmy i z komputera też nie skorzysta. Cóż, dla mnie lepiej; piekielni.pl tylko dla mnie!
Widać, że aż ją skręca, żeby się odezwać, ale –jak już mówiłam- ambitna dziewucha, nie podda się. Za to ja zastanawiam się nad urlopem na kolejny dzień…

Skomentuj (24) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 276 (384)