Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

cynthiane

Zamieszcza historie od: 26 grudnia 2012 - 16:01
Ostatnio: 25 maja 2022 - 15:22
O sobie:

http://bezuzyteczna.pl/finskie-slowo-pilkunnussija-doslownie-61702

  • Historii na głównej: 37 z 56
  • Punktów za historie: 28093
  • Komentarzy: 618
  • Punktów za komentarze: 4216
 

#82887

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Piekielny będę ja. :)

Jestem studentem i przez prawie rok pracowałem w call center, które miało umowę z dostawcą telewizji i internetu, nazwijmy go "V". :)

Początki były ciężkie, jednak z czasem stalem się mistrzem sprzedaży. Znałem doskonale triki marketingowe, sam tworzyłem i zbijałem obiekcje, tworzyłem lipne gratisy (przyspieszenie neta 10 zł plus paczka sportowych lub filmowych kanałów za 5; sztuczka polegała na tym, że mówiłem, iż koszt to 15 zł i daję im w prezencie, jak długo będą z nami, w tej cenie albo 5 kanałów filmowych, albo 14 sportowych - janusze brały, bo za free). Naprawdę byłem świetny, zawsze balansowałem na krawędzi prawdy, jednak gdzie tu piekielność?

A więc ta firma to jedno wielkie bagno. Masz problem z netem? Płacisz za 50 mb, a masz maks 10? Ohhh, to niedobrze, ale wie pan co? Mieliśmy modernizację i mogę pana podłączyć na łącza światłowodowe (w końcu gdzieś tam były, może nie do jego bloku, ale były). Łącza obsługują prędkość od 100 do 150, które pan woli? Prawda jest taka, że w większości przypadków działało tak samo, jak przedtem. Różnica była tylko w ich rachunku.

A jak już doszliśmy do rachunków. Protip. Nigdy nie bierzcie dodatkowych opcji za dodatkową cenę, gdy ktoś do was dzwoni z megapromocją. Dlaczego? Bo automatycznie w większości przypadków przedłuża wam to umowę na 24 mc. W dzisiejszych czasach telewizja, internet, telefon - to wszystko z roku na rok tanieje. Praktycznie nigdy nie opłaca się przedłużać umowy. Lepiej napisać na chacie online, co was interesuje i jaką cenę mogą zaproponować (nie przyznając się, że już macie umowę). Prawie na pewno będzie lepsza. Widziałem tysiące umów klientów. Nowi płacili za neta 150 plus dość dobry pakiet telewizyjny około 70 zł. Natomiast starzy mieli neta 30/50, rekordziści (których było pełno) po 2/3 mb plus taką samą telewizję za 150. I jeszcze dopłacali, by przyspieszyć neta wraz z umową na 24 mc. Konsultant nigdy nie będzie chciał zaproponować wam zejścia z ceny, bo nie ma za to prowizji.

Widziałem to wszystko, a jednak dalej, łasy na hajsy, to robiłem. By nie było, wszystko było z polecenia szefostwa - oni dokładnie wiedzieli, co mówię i jak sprzedaję. Byli ze mnie dumni.

Szczyt skur…a? Kampania wymiany dekoderów SD na HD. V rezygnowała z kanałów SD, więc BEZPŁATNIE wymieniała dekodery. Jednak też zrobiła przy tym promkę, polegającą na tym, że kanały sportowe za 7,90, w promocyjnej cenie. Mieliśmy polecenie przedstawiać to tak: wymiana obowiązkowa, 7,90 więcej, bo kanały im znikną, ale zyskują dużo nowych w HD i dają im kanały sportowe. A zgadnijcie, kto miał dekodery SD? Tak! To była kampania 1929-1939 (w większości).

Praca to praca. Bez wyników wysyłano by mnie do domu. Byłem w ciężkiej sytuacji, jak to student, więc na premii wyjątkowo ładnie się wtedy obłowiłem. Mogłem bardziej, jednak gdy staruszka mi płakała, że nie ma za co chleba kupić, na leki nie starcza, mąż umarł, robiłem za free. Wtedy płakała z wdzięczności, a ja czułem się jak ostatni kutas. Oczywiście darmowa wymiana nie była mile widziana.

Chwilę po tej akcji odszedłem, bo miałem dość.

Pamiętajcie, nigdy nie przedłużajcie umowy. ;)

Ogarnijcie umowy dziadków, bo mogą przepłacać i najlepiej zmieńcie dane kontaktowe na swoje (tylko telefon).

No i sprawdzajcie konkurencję! Napiszcie na czacie online do dostępnych dostawców. Najlepszą ofertę przesyłajcie dalej i niech licytują się o was!

No i ostatnia rzecz. Podpisanie umowy przez telefon to nic złego, jednak zawsze rozmowę nagrywajcie (oczywiście musicie poinformować, bo bez tego nagranie jest nielegalne).

Jeśli będziecie chcieli więcej piekielności z call center na linii klient-ja lub, co lepsze, pracodawca to piszcie.

P.S. Jeśli macie jakieś pytania odnośnie waszych umów czy coś, to piszcie pw. Może coś doradzę.

call_center

Skomentuj (13) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 77 (107)

#82792

przez ~zlodziejkasklepowa ·
| Do ulubionych
Widzę, że sporo komentarzy pod moją historią http://piekielni.pl/82767, więc chciałabym się odnieść do kilku z poruszonych tam kwestii. Mianowicie padł zarzut, że zamieściłam "instruktaż", że ktoś może spróbować naśladować itp. No nie. Nie może. To znaczy w sumie tak, proszę bardzo, niech sobie taki ktoś dobierze wspólnika i zechce to powtórzyć, no powodzenia życzę, bo będzie bardzo potrzebne...

Otóż większość towarów na sklepie ma alarm. Żeby cokolwiek wynieść, trzeba ten alarm zdjąć lub zneutralizować. Trzeba wiedzieć, gdzie szukać, jak zdjąć i jeszcze zrobić to szybko i sprawnie, bo ma się na to bardzo mało czasu. A ja nie kradłam JEDNEJ rzeczy, bo to się nie opłaca (o tym za chwilę), tylko kilka lub kilkanaście. Kawy, herbaty, czekoladki Merci, czekolady (to nawet nie na sztuki, tylko na pudła, w dużych marketach kiedyś, bo nie wiem jak teraz, cała pudła jeszcze nierozpakowanych czekolad były z tyłu półki za wystawionym towarem), gumy do życia (też "hurtowo"). To spożywka, z kosmetyków dezodoranty (najchętniej kulkowe, raz że "poręczniejsze" do wzięcia, a dwa, że jakoś lepiej schodziły), perfumy, płyny i balsamy po goleniu, tusze do rzęs. Każda z tych rzeczy ma alarm (z wyjątkiem czekolad i gum do życia), żeby z nimi wyjść, trzeba go zdjąć. "Opłacalna" dla mnie ilość kaw zaczynała się od 10 sztuk, dezodorantów od 20, perfumy to już w zależności od ceny, czasem wystarczyło kilka sztuk, ale z kolei perfumy potrafiły mieć nawet trzy alarmy, trzeba je znaleźć i zdjąć. Instrukcji "radzenia sobie" z alarmami nie będzie.

Jakby ktoś pytał, czemu taka "drobnica", dlaczego nie kradłam droższych rzeczy, to odpowiedź jest prosta - kradłam i droższe, ale rzadko, ponieważ "drobnicę" najłatwiej sprzedać. Czasami prosto ze sklepu szło się na najbliższy ryneczek (przypominam uprzejmie, były to czasy, kiedy nikt z handlujących na ryneczku nie miał kasy fiskalnej, a pojęcie faktury za towar też większości było obce) i tam się sprzedawało handlarzowi - za pół ceny. Każdy najczęściej już miał swojego "odbiorcę", a jak nie, to szło się od stoiska do stoiska, pytając, czy chce kawy/herbaty/czekolady... Reakcje handlarzy były dwie - albo pytali: "skąd pani to ma?", no cóż, wtedy idę dalej, albo: "ile pani tego ma?". Nie no, absolutnie nie domyślali się, że kradzione...

Drugą grupę odbiorców stanowili taksówkarze. Cóż, ryneczki po południu pustoszały, a ćpuny to raczej nocne stworzenia, nie raz późna godzina zastała mnie z torbą pełną fantów, nie zamierzałam czekać do rana. No to heja na najbliższy duży postój taksówek i grzecznie podchodzę od jednej taryfy do drugiej: "dobrą kawę mam, za pół ceny, chce pan?". Tak gdzieś 80% chciało, tylko próbowali się targować (handlarze na rynku nigdy). Ale też taksówkarze potrafili dać nam dobrze zarobić na droższych towarach. Drogich rzeczy nie opłacało się kraść, bo ryzyko duże, a prawdopodobieństwo sprzedania po dobrej cenie małe. No chyba że był konkretny kupiec... Np. takie od niechcenia pytanko: "a tylko kawy pani ma?". Najwłaściwsza odpowiedź w tym momencie to: "a co by pan potrzebował?".

Dużo rzeczy potrzebowali. Najczęściej markowe ciuchy, drogie alkohole, elektronikę, jednym z najbardziej absurdalnych zamówień była armatura łazienkowa - bo taką właśnie, jak była w sklepie XYZ, żona pana taksówkarza sobie wymarzyła, ale ona droga... Dostarczyłam. Drogie rzeczy kradnie się zupełnie inaczej i tu już najlepiej bez wspólnika - tylko by przeszkadzał. Jestem ja, zabezpieczenia sklepowe i TA rzecz. Tutaj w razie najmniejszej wątpliwości lepiej "odpuścić", bo najczęściej kosztowała powyżej 250 zł, stanowiących magiczną granicę między przestępstwem a wykroczeniem.

Jeszcze jedno małe wyjaśnienie - ktoś mi zarzucił w komentarzach, że wyśmiewam się z ochroniarzy i traktuję ich jak głupków. No na pewno nie! Jednym z najtrudniejszych do pokonania "zabezpieczeń" sklepowych jest DOBRY ochroniarz. I tak, bazowałam na tym, że często przepisy sklepu są bzdurne i mocno ich ograniczają - opisane w pierwszej historii wyjście ze sklepu "na bezczela" po kontroli nie udałoby mi się, gdyby ochroniarz miał prawo mnie przeszukać, choćby pobieżnie. A tak nie miał pewności, ja do końca "zgrywałam niewiniątko", w razie wezwania policji i braku ukradzionych rzeczy przy mnie miałby nieprzyjemności, więc mnie puścił. Przypuszczam, że nie do końca przekonany...

Dobry ochroniarz "ma czuja". Bo dobry złodziej sklepowy nigdy nie zachowuje się podejrzanie. Nie rozgląda się nerwowo, nie chowa po kątach, nie skręca w inną alejkę na widok ochroniarza. I też musi mieć ten "szósty zmysł", bo inaczej to lipa. Jak coś ci w duszy krzyczy - "wyjdź, zostaw to wszystko i wyjdź!!!", to tak robisz, nawet jeśli wszystko jest niby OK. Ja miałam raz sytuację, że wyszłam od razu. Wchodzę na sklep, biorę koszyk, skręcam między regały, a tam jest ON. Ochroniarz. Nie pamiętam już teraz, młody czy stary, gruby czy chudy, wysoki czy niski. Ale pamiętam, jak na mnie spojrzał - on WIEDZIAŁ. No cóż, ja z kolei wiedziałam, że on WIE, więc odłożyłam grzecznie koszyk i wyszłam ze sklepu. Nie dzisiaj, nie tutaj, szacuneczek panu, ja się z panem mierzyć nie będę.

A na koniec mój własny, prywatny patent. No dobra, nie twierdzę, ze tylko mój, potem "poszedł dalej", a i ktoś też mógł wpaść na ten pomysł niezależnie ode mnie. Podaję bez wyrzutów sumienia, bo już nie da się go zastosować, ta sieć sklepów wygląda teraz inaczej. Chodzi o kropkowanego owada, teraz wejście do sklepu jest podwójne, w tym sensie, że wchodzi się najpierw do przedsionka, a dopiero potem na sklep, poza tym ma oddzielne wejście i wyjście. No i drzwi automatyczne. W czasach, o których piszę, było już inne wejście, a inne wyjście (czasami po różnych stronach sklepu), różniły się klamką z odpowiedniej strony - wejściem nie dało się wyjść, wyjściem nie dało się wejść. No i wchodziło się bezpośrednio na sklep, bez żadnego przedsionka, praktycznie zaraz za drzwiami wejściowymi zaczynały się regały z towarem. Wystarczyło wejść, napakować towaru do reklamówki (och, jak ja kochałam sklepy bez alarmów), postawić ją przy drzwiach WEJŚCIOWYCH (wejścia nikt nie pilnował, bo i po co) i wyjść ze sklepu "na pusto". Potem już tylko z powrotem do wejścia, uchylam drzwi, sięgam reklamówkę, nawet nie wchodząc i oddalam się spokojnym krokiem. Teraz już się tak nie da, nie ma tak urządzonych sklepów, więc niech sobie to "idzie w eter".

Nie jestem z tego dumna. Ale nie będę tego podkreślała w każdym akapicie, bo historia stanie się "niezjadliwa". Ja wam po prostu opowiadam coś, co teraz już dla mnie samej jest piekielne.

P.S. Odnośnie firmy konsultingowej - fajna propozycja, ale mam dobrą pracę, która mnie satysfakcjonuje, więc nie widzę takiej potrzeby.

P.P.S. Wykształcenie mam średnie ogólnokształcące, wtedy i teraz, po wyjściu z nałogu poszłam na studia, ale nie ukończyłam.

sklepy

Skomentuj (44) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 95 (165)

#26898

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Sytuacja sprzed dwóch lat. Z jednej strony mam do siebie lekkie pretensje ale z drugiej nie mogłem tego przewidzieć.

Mój szef wybrał się na kilka dni do Egiptu ze swoją żoną, w ramach rocznicy ślubu. W dniu powrotu był właśnie dzień kobiet. Miałem ja szczęśliwą parkę odebrać z lotniska, a że szef zna mnie nie od dziś, dał mi jego samochód, bo mój jest dwuosobowy. W sumie nie byłem za tym, bo bałem się jechać Mercedesem za prawie pół miliona, jednak w końcu nie miałem wyjścia.

Jadę na lotnisko, po drodze wstępuję do galerii po kwiatki dla żony szefa, o których zakup wcześniej mnie poprosił. Co ważne - parkuje przy ULICY, a nie na parkingu galerii.

Kupiłem kwiatki i do auta, otwieram auto pilotem, a tu słyszę głos kobiety:

K - O, widzę że mi kwiatki kupiłeś! Dziękuję ale naprawdę nie trzeba było... To gdzie jedziemy?

W tym momencie zatkało mnie, kobieta no ładnie wygląda, nie jakaś galerianka. Dziewczyna w tym momencie mówi:

K - No co cię tak zatkało misiu, wsiadaj! (Pcha się do auta)

W tym momencie mówię:

J - Hej, no wszystkiego najlepszego z okazji dnia kobiet! (Dając jej jeden kwiatek) Ale niestety nie mogę cię nigdzie zabrać, to samochód szefa i czekam właśnie na niego. ;)

Kobieta rzuciła w tym momencie kwiatkiem, powiedziała krótkie i dosadne "spier*****" i pobiegła wprost przed siebie. Ja w tym momencie wsiadałem do samochodu. I nagle...

JEEEEEBBBBBBBBBBBB!

Odwracam się, krzyki i panika. Na ziemi leży owa kobieta. Wbiegła wprost pod samochód, prawdopodobnie była tak zła i rozczarowana, iż po prostu nie zauważyła pędzącego pojazdu.
Tak jak pisałem, zaparkowałem przy ulicy, a nie na parkingu.
Zginęła na miejscu.

Po szefa się spóźniłem.

usługi

Skomentuj (46) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 679 (773)

#48145

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Sytuacja ta miała miejsce kilka lat temu, ale nadaje się tutaj ze względu na to, iż jest piekielna dosłownie i w przenośni.

Wiecie co zrobić, gdy kupicie stary budynek i chcecie go zburzyć (nie opłaca się remontować) i wybudować nowy? (Tutaj wchodzi WKZ - Wojewódzki Konserwator Zabytków i mówi - ten budynek jest w rejestrze zabytków i nie może być zmieniona jego architektura. Koszt remontu zgodnie z zaleceniami jest parę razy większy niż budowa nowego). Jest na to jedno wyjście - spalić go. Na taki pomysł wpadł właściciel byłej fabryki mebli w pewnym mieście na zachodzie kraju. Wykazał się przy tym całkowitym bezmózgowiem - budynek stał w sąsiedztwie kamienic zamieszkałych przez ludzi. Ale dla niego liczyła się tylko kasa...

Podpalił raz - straż szybko ugasiła. Podpalił drugi - też nie udało się dopiąć swego. Wreszcie podpalił trzeci w sześciu miejscach (tylu punktów doliczono się przy oględzinach po pożarze.)
Wyobraźcie sobie ścianę ognia o długości 70 m, szerokości 20 i wysokości 15. 5 m od tej ściany stoją budynki mieszkalne. Wyobraźcie sobie, że woda trafiając na ściany tych budynków, parowała w mgnieniu oka.
W akcji uczestniczyło ponad 20 jednostek straży z trzech powiatów. Tragedii udało się zapobiec - oprócz budynku spaleniu uległo "tylko" 3 samochody, jeden nadawał się do wymiany karoserii (chyba, że właściciel jeździł dalej autem oblepionym zastygłą smołą). Dogaszanie trwało prawie tydzień.

Podpalacza nie załapano, a właściciel udawał Greka. Niestety, z braku dowodów nikt nie został ukarany.

Link do artykułu na ten temat: http://www.gazetalubuska.pl/apps/pbcs.dll/article?AID=/20071029/POWIAT04/71028005

miasto na zachodzie kraju

Skomentuj (29) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 514 (588)

#64441

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Byłem w wojsku jeszcze w czasach obowiązkowej służby. Razem ze mną od pierwszych dni był m.in. kolega Klemens (imię zmienione) – osobistość na tyle wyjątkowa, że postanowiłem o nim opowiedzieć.

Kilka słów o aparycji Klemensa: 1,80 m wzrostu, budowa ciała w normie. W tym punkcie zagadnienia normy zostały wyczerpane i przechodzimy do ciekawostek: twarz poorana bruzdami jak u 50-letniego wilka morskiego, wzrok lekko rozbiegany wypatrujący niespodziewanych zagrożeń zewsząd, bardzo duża głowa, wielkie opuszki palców (jakby mu drzwi przytrzasnęły) i wielkie stopy. Nie jest moim zamiarem jakiekolwiek szkalowanie Klemensa ze względu na wygląd, lecz jest ważny w celu zrozumienia niektórych aspektów poniższych historii. Do wojska dotarł z malutkiej wioseczki gdzieś pomiędzy Przemyślem, a Zamościem. Jego mowa była mocno prosta z kresowym zaśpiewem i przekręcaniem słów.

Od pierwszych dni Klemens dał się poznać jako dobry kolega, obdarzony sporym zasobem tolerancji dla rzeczy, których nie ogarniał. A nie ogarniał wielu...

1. Pierwszą czynnością MSW w stosunku do rekruta za bramą jest jego rejestracja, fryzjer, ważenie i mierzenie w celu wydania odpowiedniego sortu mundurowego. I tu wojsko po raz pierwszy zorientowało się, że z Klemensem to mu tak łatwo nie pójdzie. On się w tłum lemingów wcisnąć nie da. Obwód głowy 68 cm, rozmiar buta 12,5. W magazynie brak takiej rozmiarówki. Wypisali zamówienie specjalne, a zanim dotarło, Klemens śmigał w klapkach ogólnowojskowych i z gołą głową (niezgodnie z regulaminem) 2 tygodnie.

2. Musztra to była masakra dla naszych kaprali i dla nas. Koordynacja kończyn była dla Klemensa abstrakcją, a rozpoczęcie marszu lewą nogą i lewą ręką jednocześnie – normą. Kaprale dostawali białej gorączki, a my pęcherzy na stopach. Ktoś wpadł na pomysł, żeby naszego przyjaciela umieścić wewnątrz kolumny, to przynajmniej z zewnątrz nie będzie widać tej kompromitacji na przysiędze. Oooo jakże się mylił! To był koń trojański! Rozpieprzał formację od środka myląc swój krok, kolegów i wywołując salwy śmiechu swymi komentarzami.

Ktoś inny zaproponował: - Niech Klemens maszeruje w ostatnim szeregu, tam ma najmniejszy wpływ na koordynację kolumny, nie będziemy go widzieć, a jakby co - to go nie znamy. I tak też się stało w dniu przysięgi. Spróbuję to opisać choć łatwo nie będzie.

Defilada po przysiędze. Maszeruje kilka kompanii w zwartym szyku, popisując się przed sztabem i rodzinami. Każdy pilnuje powagi na twarzy. W ostatnim rzędzie naszego pododdziału idzie sobie nasza gwiazda w olbrzymich butach i kolosalnej czapce. Jego krokami rządzi zupełny przypadek, uśmiechnięty od ucha do ucha, wypatruje w tysięcznym tłumie swojej rodziny. Od czasu do czasu orientuje się, że się zagapił i został trochę w tyle więc podbiega powabnym truchcikiem... Miazga!

3. Przygotowanie do strzelania. Najpierw poznanie komend i procedur, potem wdrożenie tego w życie bez amunicji. Kolejnym krokiem było strzelanie „ślepakami” na łące obok koszar. 5 stanowisk strzeleckich, a na wprost w odległości 50 m 5 celów-atrap.
- Na stanowiska ogniowe marsz!

Podążamy w pięciu, tuż za nami nasz oficer „Jędza”. Zajmujemy pozycje, ustawiamy broń, celownik, odbezpieczenie, przeładowanie, wycelowanie, uspokojenie oddechu i chwila skupienia przed pierwszym strzałem. Akurat tu celowanie ma najmniejsze znaczenie bo i tak nic do celu nie doleci. Widzę kątem oka, że Klemens na sąsiednim stanowisku rozgląda się nerwowo. Patrzy na mój karabin, na kolegi. Zamiast celować to się rozgląda z zagubieniem malującym się na twarzy. W końcu odwraca się do Jędzy i pyta:
- Panie poruczniku. A do którego chopka ja mam strzyloć ?
Nie ogarnął, a na szkoleniu zapomnieli powiedzieć.

4. Po naszej „defiladzie” na przysiędze Klemensa znali w jednostce już wszyscy. Nie dało się go ukryć w tłumie. Zdarzyło się, że złamał rękę. Nosząc ją w gipsie dodatkowo rzucał się w oczy.

Szykowała się jakaś mega ważna wizytacja w jednostce i wszyscy zostali zapędzeni na odpowiednie szkolenia, żeby dobrze wypaść. Pomiędzy koszarami żywego ducha nie było. Klemens wymknął się z sali szkoleń i udał się do palarni położonej w centralnym miejscu obok placu apelowego. Zauważył go tam przechodzący w pobliżu oficer dyżurny „Klaus”. Widzi jawną niesubordynację.
- Żołnierzu! Biegiem do mnie!
Klemens odruchowo spojrzał w tym kierunku, dzięki czemu pokazał kilka swoich cech szczególnych z gipsem włącznie, a następnie wzorowo wykonując „lotnik, kryj się!” zaczął uciekać biegiem w przeciwną stronę!
Klaus spokojnym krokiem wrócił do siebie i rozkazał pomocnikowi:
- Zadzwoń na 3 kompanię, niech przyprowadzą mi tego idiotę z gipsem.

5. Późna jesień, godz. 20.00, ciemno, na placu apelowym odbywa się odprawa służby wartowniczej w obecności oficera dyżurnego „Dzikusa”. Wszystko odbywa się z pełną powagą i służbistością. Nikt niepowołany nie ma prawa przebywać na placu ani w pobliżu. A przy Dzikusie to czyste samobójstwo. Nagle widzimy w półmroku cień idącego żołnierza, który najwyraźniej skracał sobie drogę z kuchni do naszego bloku, idąc przez plac. Zauważył go również Dzikus.

- Żołnierzu! Do mnie!
Cień lekko się zgarbił, schylił i kroku przyspieszył, ale pewnych swoich cech szczególnych ukryć nie zdołał.
- Klemens ku...rteczka twoja na wacie, co ty odp... tępy tłumoku! Przecież ja tu mam całą wartę z ostrą amunicją! Mam cie kazać zapie... żebyś zrozumiał?
Zawsze podziwiałem Dzikusa za jego niezwykle szeroki repertuar ogólnowojskowych dynamizatorów wypowiedzi. Proste, cięte, zrozumiałe dla każdego. I nigdy się nie powtarzał.

Cień zwolnił i z wyraźnym zawahaniem rozglądał się poszukując drogi ucieczki. Najwyraźniej jeszcze nie wyciągnął wniosków z poprzedniej przygody z majorem Klausem.
- Wy trzej – tu wskazał trzech z brzegu wartowników – przyprowadzić mi go. Biegiem!
Podbiegli. Przyprowadzili pod bronią.
...i oczom naszym ukazał się Klemens. W trampeczkach rozmiar 12,5, w dresiku niosąc na plecach termos spożywczy o pojemności 15 litrów (o ile mnie pamięć nie myli).
- Co tam masz? – pyta Dzikus.
- A... ale gdzie? – Klemens jest sprytny, gra na zwłokę, ale nie z Dzikusem takie numery.
- Jak ci zaraz przypie... w tył głowy, to ci się oczy od ziemi odbiją! Nie graj ze mną w ch... Na plecach co masz?
- Aaaaa to! – pełny uśmiech - No termos niosę.
- Co jest w środku?
My już się domyślamy.

„Dziadki” po kolacji często wysyłają młodego do zaprzyjaźnionego kucharza i ten zawsze coś na dodatkową kolację im dośle. W tym momencie Klemens zmienił linię obrony. Stanął wzorowo na baczność i głośno zameldował:
- W termosie jest gulasz panie poruczniku!
Po tych słowach wzorowo jak na inspekcji otworzył termos ukazując zawartość Dzikusowi i nam. Było tego jakieś 5 litrów.
- Po co to niesiesz żołnierzu?!

Ups. Jak się wygada, że dla „dziadków” będzie dym na całego.

- Jestem głodny panie poruczniku!

Nasz dwuszereg zachwiał dotychczasowy, równy szyk! Łzy przyćmiły ostrość widzenia, krztusimy się wewnątrz siebie usiłując zachować pozory powagi. Tylko dowódca warty „Ciapciak” (podporucznik, kolega Dzikusa) pozwolił sobie na pełnego rotfla.

- Głodny – powiadasz. To jedz!

Tu co niektórzy ze śmiechu dołączyli do Ciapciaka, który właśnie zataczał drugi krąg.
Klemens zrozumiał, że innego wyjścia nie ma. Wyjął niezbędnik, usiadł po turecku obejmując termos, westchnął i rozpoczął konsumpcję. Dzikus ogarnął naszą wartę i kontynuował odprawę łypiąc co chwilę na opróżniane naczynie. Puścił nas po 20 minutach. Klemensowi też pozwolił łaskawie odkulać się do swojego bloku.

Skomentuj (78) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 944 (1098)

#62082

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jestem tak zaskoczona, że aż musiałam założyć konto i opowiedzieć.
Mieszkam w jednym z miast Ukrainy. U nas obowiązuje taki system opłaty za przejazd w tramwajach: możesz kupić bilet u motorniczego, ale tylko za drobne pieniążki, lub w kiosku - tam otrzymasz resztę z banknotu o większym nominale.
Jadę rano do pracy, patrzę - mam w kieszeni 20 UAH (bilet normalny kosztuje 2 UAH). Idę więc do kiosku, kupuję bilet i wsiadam do tramwaju.
Tu nagle Piekielna Pani Motornicza [PPM] opuszcza swoje robocze miejsce i grzecznie do mnie [A] przemawia:

[PPM]: Jakiego /Armoracia rusticana/ kupujesz bilet w kiosku???
[A]: Słucham? o_O
[PPM]: Ja będę was za darmo woziła? Czemu nie kupiłaś bilet u mnie?
[A](ciągle nie zostawiając nadziei przemówić do głosu rozsądku, jaki przecież musi mieć każdy H. sapiens): Bo nie miałaby Pani reszty z grubych pieniążków.
[PPM]: Ja mam, mam, MAM resztę!!! Dlaczego nie kupić bilet u mnie??
[A]: (chwilowy brak słów).
Wysiadłam i pojechałam autobusem, nie chcąc żeby moje życie i zdrowie zależało od tak "zrównoważonego" człowieka. Jeszcze mogłabym zrozumieć, gdyby kierowcy otrzymywali prowizje od sprzedanych biletów, ależ NIE!
Do tej pory zastanawiam się, o co jej, do jasnego aniołka, chodziło :)

P.S. Nie jestem Polką i polskiego uczę się tylko od 2012 roku. Przepraszam więc za jakiekolwiek błędy językowe :)

komunikacja_miejska

Skomentuj (91) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 391 (565)

#23817

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
Czasami w naszym fachu potrzebny jest sprzęt.
Różny, czasem drobny, czasem ten większy.
A kasy zawsze piekielnie brakuje. Teraz już mniej, bo akcje władz szpitala i województwa odnowiły tabor i uzupełniły braki. Ale pamiętam dobrze te biedniejsze czasy...

W naszej bazie królowały dwa "okręty flagowe" - Mercedesy, popularne kaczki.
Wymalowane na żółto, z oznakowaniami, z zewnątrz robiły wrażenie całkiem sprawnych maszyn.
Znacznie gorzej było od środka...
Jechaliśmy do wezwania: cukrzyk, nieprzytomny, w domu na wsi. Zima.
Już przy zjeździe w drogę prowadzącą do wioski, miałem wrażenie, że ze strachu okasztanię sobie zbroję...
Droga przez las, pochyła jak czoło polityka i kręta jak jego sumienie. Do tego zima - odśnieżanie tego traktu nie leżało w sferze zainteresowań władz gminy.
Ale jedziemy twardo. Z fasonem. Nie zwracając uwagi na coraz bardziej skrzypiące hamulce i zapach palonych okładzin wyczuwalny w kabinie.
W końcu odmiana... ale nie na lepsze.
Podjazd pod górę, stromy jak cholera. W połowie dom, do którego mamy wezwanie. Dojechaliśmy, zamiatając tyłem - tylny napęd plus nieco łyse opony.

Na miejscu użyliśmy znalezionych obok drogi kamieni, celem unieruchomienia naszego rumaka i do boju. Pacjenta zbadaliśmy, zakłuliśmy, podaliśmy leki i na noszach wieziemy do karetki.
Wprowadzamy je z drżeniem łydek, bo przecież ręczny oddał ducha dawno i jedyne, co trzyma parę ton żelastwa i wjeżdżającego, ponad stukilowego pacjenta, to kawałki skały pod kołami.
W pewnym momencie straszna informacja od kierowcy:
- Nosze nie chcą się zablokować, bo stoimy na pochyłości!
I co dalej??
Ano nic... Razem z ratownikiem wlazłem do środka, złapaliśmy mocno rączkę od noszy i trzymamy. A kierowca rusza i próbuje wyjechać kolejne dwa kilometry pod stromą, ośnieżoną górę...
W połowie tej trasy nastąpiły dwa wydarzenia, obydwa niespodziewane.

Nagle otworzyły się tylne drzwi do karetki. Na oścież.
W tym momencie nasz biedny pacjent odzyskał świadomość.
Otworzył błękitne oczęta i ujrzał... oddalającą się wstążkę drogi, od której dzieliło go kilkadziesiąt centymetrów, bez żadnej fizycznej bariery, a u podstawy wielgachnej góry kilka drzew i lustro wody leżącego poniżej zbiornika...
Zaczął więc wydawać z siebie mało artykułowane, za to coraz głośniejsze jęki przerażenia. Do tego rozpoczął intensywną aktywność ruchową, zmierzającą do uwolnienia się z tego rydwanu piekieł!
I tu popełniłem błąd taktyczny, który zaowocował drugą niespodzianką. Ryknąłem:
- Nie szarp się pan, bo puścimy te nosze, a nie są zablokowane!
- Łaaaaaa!!!!!
Po tym wrzasku chorego we wnętrzu karetki rozszedł się zapach wyraźnie świadczący o tym, że nerwy ma on równie słabe, co zwieracze...
I tu doceniliśmy otwarte drzwi karety. Pozwalały oddychać bez ryzyka zagazowania na amen. Lubił chłopina zjeść, nie ma co...
Na szczęście góra się skończyła.
Zatrzymaliśmy się na równym. Wydobyliśmy nosze. Wylaliśmy ich zawartość płynną (obiad) pozostawiając stałą (konsumenta).
Zablokowaliśmy nosze i ruszyliśmy do szpitala.
Tylko przez całą drogę ciągnęły się za nami nieartykułowane ryki pacjenta, które wyraźnie świadczyły o tym, że do bazy dojedzie w znacznie gorszej, niż wyjściowo formie... Przynajmniej psychicznej.

I po co było przytomnieć?

służba_zdrowia

Skomentuj (42) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 977 (1069)

#16397

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia nie piekielna ale troszkę zabawna :)

W pierwszych dniach lipcach podczas kłótni z bratem (Dominik) doszło między nami do bójki (ja 186cm, 100kg wagi brat 167, 56kg wagi). Efektem było że mój brat złamał rękę. No to szybko do szpitala by gips wrzucić.

Dwa tygodnie później spadłem w drabiny na Dominika łamiąc mu przy tym dwa żebra.

I znowu do szpitala. Ten sam lekarz co wcześniej. Dość długo mnie opierniczał.

Na początku sierpnia otwierając drzwi złamałem bratu nos. I znowu ten sam lekarz. Nic nie mówił tylko dziwnie popatrzył.

Dwa dni temu złamałem bratu nogę (Dominik chciał mnie podhaczyć i ja podhaczony spadłem mu na ta nogę)

I znowu ten sam lekarz. Lekarz krótko mówiąc opieprzył mnie, moich rodziców, mojego brata, krzycząc że w takim tempie to ja mu wszystkie kości połamie, że on ma być odizolowany ode mnie, itp/

A dzisiaj do naszego domu kuratorka w celu sprawdzenia doniesień czy znęcamy się nad moim bratem.

Miło wiedzieć że są w Polsce ludzie co interesują się losem innych (tak pan lekarz zawiadomił opiekę społeczną czy coś takiego).

Efekt: brat wyjechał do babci bym mu czegoś nie złamał jeszcze.

Skomentuj (43) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 796 (1066)

#44545

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Kierowiec neon88 powraca.

Króciutka historia o pewnej pani prowadzącej samochód.

Zdarzenie miało miejsce na drodze wojewódzkiej między Mysłowicami a Bieruniem. Wracałem z załadunku czyli - 24 tony na pace w sumie 39,7 ton.

Był to słoneczny i ciepły piątek. Jak to na wojewódzką przystało ruch spory, także prędkość zawrotna 60 km/h. Można by powiedzieć sielanka. Jadę sobie spokojnie gdy nagle z naprzeciwka na mój pas zjeżdża autko koloru miedzianego, marki Opel, model Corsa, za kierownicą śliczna białogłowa. Blondyneczka cud miód orzeszki, długi tipsik, telefon między uchem a ramieniem, a drugi telefon w ręku i tylko kciuk śmigający nad klawiaturą. Oczka oczywiście wlepione w ekran tego drugiego. Nauczony doświadczeniami o ratowaniu pretendentów do nagrody Darwina, nie robiłem nic poza obserwacją tej pani, zdjęcia nogi z gazu i użycia klaksonu. Na 10 metrów przed kolizją pani podniosła wzrok na drogę. Takiego przerażenia w oczach nie widziałem jeszcze nigdy, gdyż była już tylko na moim pasie ,a ja miałem po prawej tylko rów. Szybkie szarpnięcie kierownicą, panienka znowu na swoim pasie i balansuje... Po chwili na radiu słyszę:

[R] - KUR.... TA IDIOTKA CHYBA SZUKA TYCH TELEFONÓW, BO NIE WIDAĆ JEJ ZA KIEROWNICA I JEŹDZI ZYGZAKIEM.

Piekielny może byłem ja, wisi mi to. Mi nic by się nie stało. Wina leżała po jej stronie, tak że auto byłoby naprawione z jej polisy. A jeżeli tak jej zależy na nagrodzie Darwina to jej sprawa.

Uciekając w tej sytuacji do rowu rozwalając auto na 99%, byłoby tak:
1) Moja mniej lub bardziej szanowna osoba w szpitalu.
2) Auto + towar rozwalone.
3) Panienka się oddala, nikt nie spisuje numerów.
4) "Ja siem po żadnych sundach włóczył nie będę żeby mnie jeszcze obciążyli" - 90% gapiów.
5) Do końca życia pracuję (o ile przeżyję) za darmo.
6) Panienka szczęśliwa, że nic jej się nie stało i pisząca sms'a, jak to wstrętny kierowca tira prawie ją zabił.

End of story.

trasa i idioci

Skomentuj (64) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1064 (1122)

1