Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

digi51

Zamieszcza historie od: 22 września 2010 - 8:54
Ostatnio: 27 marca 2024 - 18:37
  • Historii na głównej: 212 z 236
  • Punktów za historie: 118681
  • Komentarzy: 6024
  • Punktów za komentarze: 47922
 

#81654

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Wspominki z byłej pracy.

Prawie dwa lata przepracowałam w pewnej restauracji. Zrezygnowałam pół roku temu. Powodem był piekielny szef. Większość piekielnych szefów to chamy albo oszuści, mój szef był dokładnym przeciwieństwem. Uczynny, dobroduszny, uczciwy... tylko beznadziejny przedsiębiorca.

Gdy zaczęłam tam pracę, szef zaznaczył, że jest to praca o charakterze nie tylko kelnerki, ale też czegoś w rodzaju menadżera. Ogarnięcie zamówionego towaru, pisanie karty itd. Spoko, nie ma problemu, gości mieliśmy w zasadzie jakieś 3 godziny w ciągu dnia, a ja pracowałam 8,5h, więc na wszystko był czas, a ja jestem osobą dość dobrze czującą się w takich sprawach, wynagrodzenie odpowiednie, do tego napiwki z serwisu, praca 8-17, pn-pt. Marzenie.

Szef jednak okazał się być osobą dość trudną we współpracy, właśnie ze względu na jego anielski charakter i kompletny brak zmysłu do biznesu. Lokal funkcjonował jako tako, bo koncept był dość nietuzinkowy, goście stali od lat, no i ceny niskie jak na tę okolice. Mimo to dzień w dzień rwałam sobie włosy z głowy.

Szef uwielbiał rozpieszczać naszych stałych gości. Do tego stopnia, że rozdawał im połowę lokalu za darmo. Co drugi dostawał codziennie deser lub kawę za darmo. Druga połowa jadła raz w tygodniu za darmo. Wszystko fajnie i pięknie, gdyby ludzie to doceniali, ci jednak zaczęli mieć swoje roszczenia. Niektórzy oburzali się, że jednak czasem każę im za tę durną kawę czy ciasto zapłacić, inni wychodzili sobie bez płacenia czy jakiegokolwiek "dziękuję". Zgłaszałam to zawsze szefowi. Odpowiedź:
- Ach, nieważne, on przychodzi codziennie.

Ta, codziennie. Większość tych ludzi przychodziła co najwyżej 2-3 razy w tygodniu, niektórzy rzadziej niż raz na tydzień.

W lecie robiliśmy własną mrożoną herbatę. Jednej klientce tak posmakowała, że zechciała kupić butelkę na wynos. Pytam szefa, ile policzyć za tę butelkę.
- Daj za darmo, może będzie regularnie kupować.

OK, szef chce, szef ma. Klientka wróciła następnego dnia i poprosiła o kolejną butelkę. No OK, policzyłam jej mniej niż kosztuje butelka coli w większości lokali. A ona ciężko zdziwiona, że ma coś płacić, bo wczoraj było za darmo. Tłumaczę, że to był taki prezent od szefa, bo stała klientka itd., ale ogólnie nie rozdajemy nic za darmo. Foch z przytupem i trzaśnięcie drzwiami. Relacjonuję sytuację szefowi:
- Ojej, a czemu jej nie dałaś za darmo?
- No szefie, jakby to powiedzieć, w restauracji chyba się płaci za napoje i jedzenie, nie?
- Aha...

Jeszcze bardziej od rozpieszczania naszych gości mój chlebodawca uwielbiał rozpieszczać swoją rodzinę. Jego siostra i kuzynka jadły tam kilka razy w tygodniu za darmo. Żeby same... Ale nie, one wpadały z 3-4 koleżankami, z czego każda jadła i piła za darmo, zostawiały po sobie syf i zajmowały najlepsze stoliki w godzinach największego ruchu.

Raz w tygodniu serwowaliśmy pizzę. Nie byle jaką, bo eko, vege, która ponoć zamiast tuczyć odchudzała. Mieliśmy gości, którzy od lat przychodzili raz w tygodniu na tę pizzę. Raz w taki właśnie dzień pizzy wpada siostrunia szefa, biegnie do kuchni i żąda 15 pizz, bo ona właśnie ma jakieś mega ważne spotkanie w pracy, catering nawalił, a taką eko-vege-slimming pizzą można partnerom biznesowym zaimponować. Szefunio rzucił wszystko i robi jej te pizze. Kazał mi powiedzieć gościom, którzy zamówili pizzę, że się skończyła i muszą zamówić coś innego. Muszę dodawać, że większość z nich wyszła oburzona i nie wróciła przez kilka tygodni? Równie oczywistym jest, że siostrunia nie zapłaciła złamanego centa za te pizze warte jakieś 140 euro.

Mieliśmy panią sprzątającą. Starsza pani, znała się z właścicielem od lat. No spoko, fajnie, tylko że pani nawalał już wzrok i kręgosłup, a co za tym idzie, w lokalu było zwyczajnie brudno. Reakcją szefa było zatrudnienie nowej sprzątaczki, co jednak nie wiązało się ze zwolnieniem dawnej. Jedna przychodziła wieczorem, a druga wcześnie rano poprawiała po tej pierwszej.

Jazdy z personelem. Nasz boss był także szefem kuchni. Gotował super, trzeba mu przyznać. Poza tym byłam ja, czyli osoba ogarniająca serwis i bar, drugi kelner na 1/4 etatu, który przychodził tylko w godzinach szczytu i drugi kucharz. Mieliśmy fajnego, włoskiego kuchcika. Porządny, schludny, dobry kucharz. Zwolniony po dwóch miesiącach, bo szef stwierdził, że go nie stać na drugiego kucharza i będzie gotował sam. Po miesiącu zaczął znowu szukać drugiego kucharza, bo sam się nie wyrabiał. I tak w kółko.

Mieliśmy kelnerkę, jak wspomniałam, na 3h dziennie. Laska miała małe dziecko, akurat w godzinach pracy było w przedszkolu. Po jakimś czasie zaczęła wspominać, że jednak potrzebuje czegoś na cały etat, bo dziecko może zostawać na dłużej w przedszkolu. Poprosiła szefa o poszerzenie godzin pracy. Zgodził się, mimo że dodatkowa osoba na cały dzień była kompletnie niepotrzebna. Pół dnia siedziała tam i gapiła się w ścianę albo trzydziesty raz przestawiała napoje w lodówce. Po miesiącu szef ją zwolnił, bo stwierdził, że nie stać go na płacenie jej pełnoetatowej pensji, a głupio było mu zredukować jej godziny do poprzedniego stanu.

Te finansowe samobójstwa nie byłyby moim problemem, bo pensję dostawałam na czas, jednak prowadziły do tego, że co jakiś czas przychodził do mnie i mówił:
- Ach, nie wiem, ile ja tu jeszcze pociągnę z tym lokalem, może szukaj sobie nowej pracy...

Po paru tygodniach pytam:
- No i jak tam, wiesz już coś? Będziesz zamykał?
- A nie, jednak nie jest tak źle.

Krótko przed zakończeniem naszej współpracy właściciel zwolnił jednego kelnera (słusznie zresztą), a na jego miejsce zatrudnił swoją siostrzenicę. Baba jest generalnie materiałem na osobną historię, ale póki co o tym, czemu stała się gwoździem do trumny, w której leżała moja kariera w tym miejscu.

Nie lubiłam jej. Ona mnie też nie. Ja zaciskałam zęby, ona mnie prowokowała, bo wiedziała, że mogę jej naskoczyć.
Mieliśmy jakąś imprezę zamkniętą. Przedłużyła się długo poza godziny naszej pracy, ale OK, ważni goście, dobry utarg, super napiwek. Po imprezie zostało mnóstwo jedzenia. Moja "koleżanka" spakowała sobie większość na wynos. Spytałam szefa, czy i ja mogę sobie coś wziąć (w porównaniu do niej - raczej skromnie, bo dwie małe porcyjki). Z jego strony zgoda, włączyła się jednak jego siostrzenica:
- Ale chyba za darmo jej nie dasz?

Szef, co prawda, nie zażądał zapłaty i nawet zrugał nieco koleżankę za to, że wpada na takie pomysły, żebym miała płacić za odrobinę jedzenia, którą i tak trzeba by wyrzucić. Zabolało jednak, że przy mnie wręczył koleżance 100 euro, oznajmiając, że to za nadgodziny (w jej wypadku - 4h). Panienka wyszła zadowolona, obładowana żarciem, którym można by wykarmić cały akademik pełen głodnych studentów, na koniec obdarzyła mnie złośliwym uśmieszkiem. Na moje pytanie, czy i mi wypłaci od razu za te nadgodziny, zamyślił się, jakby był kompletnie zaskoczony tym pytaniem, po czym odparł, żebym sobie odbiła te godziny, wychodząc następnego dnia parę godzin wcześniej. Sprawiedliwość w chu...

Bezpośrednim powodem mojego wypowiedzenia było pytanie szefa, czy bardzo by mi przeszkadzało przejście na pół etatu, bo jego siostrzenica potrzebuje większej ilości godzin, a jego nie stać na płacenie nam obydwu pełnoetatowych pensji. Nie zgodziłam się. Szef powzdychał, pomruczał i zaczął marudzić, że on chyba przez NAS zbankrutuje. Przez nas. Czyli przeze mnie też. Przemyślałam i następnego dnia poinformowałam go, że nie chcę być powodem jego zmartwień finansowych, więc się zwalniam. Szok i niedowierzanie. Na spokojnie wyjaśniłam mu wszystko, że bardzo lubię i jego, i lokal, ale warunki pracy mnie bardzo męczą, obiecałam doszkolić jego siostrzenicę, aby mogła przejąć moje stanowisko i życzyłam wszystkiego dobrego.
Szef przepraszał, obiecywał zmiany, zapewniał, że jestem jego najlepszym pracownikiem, podporą itd. Mówię więc:
- Wiesz, ja bym nawet nie narzekała i została, ale nie wyobrażam sobie dalszej pracy z X (siostrzenica).
- Aha, no to trudno, szkoda, że odchodzisz.

Cóż, rodzina to jednak rodzina.

Teraz najlepsze. Ostatni dzień mojej pracy. Przynoszę domowe ciasto, coby się ładnie pożegnać. Szef:
- Oooo, masz urodziny?
- No co ty, nie, dzisiaj jestem ostatni dzień, no to chciałam się miło pożegnać.
- Co? Twój ostatni dzień? To dziś? A to przyjdź jeszcze w przyszłym tygodniu, bo obiecałem już X urlop.

Niech tyle starczy za puentę.

gastronomia

Skomentuj (3) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 249 (253)

#81344

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Ta sama firma, dwa kraje, dwa różne standardy obsługi klienta.

Zamówiłam na Allegro dużą paczkę na polski adres. Po kilku dniach z rana dzwoni kurier GLS. Informuje o godzinach przyjazdu, niestety nie bardzo miał kto wtedy odebrać paczkę. Pan przyznał, że niestety nie jest w stanie podjechać w godzinach, które by domownikom odpowiadały, więc uradziliśmy, że najlepiej będzie, jak zamiast na podany adres, podjedzie do mojej siostry kilka kilometrów dalej. Podjechał punktualnie, paczkę (ok. 25 kg) wniósł na górę, życzył miłego dnia i sobie pojechał.

Zamówiłam podobną gabarytowo paczkę na eBayu na niemiecki adres. Po paru dniach wychodząc z domu ok. 17 sprawdzam skrzynkę pocztową - wrzucone awizo z GLS, że o 16 nikogo nie zastano w domu (kłamstwo) i paczka jest do odebrania w ParcelShopie 4 km dalej. Telefon na infolinię kuriera, wyjaśniam sytuację i słyszę:

- No i w czym problem?
- Proszę pani, problem w tym, że byłam w domu, zapłaciłam za dostarczenie mi paczki do domu, a muszę dymać 4 km dalej i targać sama 20 kg do domu. Chcę złożyć skargę na kuriera.
- OK, sprawdzimy w takim razie GPS danego kuriera i sprawdzimy, czy faktycznie był pod pani adresem.

Facepalm

- Dobrze, to od razu mogę pani powiedzieć, że był, bo wrzucił awizo, ale skarga nie dotyczy tego, czy był pod moim adresem, tylko tego, że nie dzwonił domofonem i nie dostarczył mi paczki.

- Aha, to proszę wysłać skargę poprzez nasz formularz online.

Wysłałam. Odpowiedzi od 3 miesięcy brak.

Z odbiorem paczki z ParcelShopu też nie było łatwo, wiadomo, że trzeba odebrać samochodem, a godziny otwarcia niezwykle rozsądne - 10-16. Co za tym idzie, paczkę odebrałam dopiero w sobotę (4 dni po otrzymaniu awiza), w ciągu tygodnia mój chłopak jeździ samochodem do pracy i nijak nie było jak podjechać w tych godzinach po paczkę.
Przy odbieraniu paczki okazało się, że ParcelShop to turecki warzywniak zostawiony po sufit paczkami i skrzyniami z warzywami. Dostałam opieprz od wąsatego Turka, dlaczego dopiero teraz odbieram, taka wielka paczka-krowa, on tu się nie miał jak ruszyć! A co za tym idzie, wystawił moją paczkę za drzwi od zaplecza. Według jego własnych słów paczka stała tam sobie od 2 dni. W deszczu, w śniegu, a także w nocy, gdy koleś zamykał swój kramik. Dobrze, że w środku sprzęt nieczuły na wilgoć.

Potem kolejny telefon na infolinię, tym razem aby poinformować, co wyrabia ich partner biznesowy w tzw. ParcelShopie. Pani na infolinii nie za bardzo zrozumiała, czego ja od niej chcę i w czym mam problem.

Kilka tygodni później rodzice wysłali mi paczkę z Polski za pośrednictwem DPD. Na tę firmę nigdy nie narzekałam, jednak od jakiegoś czasu nawiązali oni współpracę z GLS i paczki wysyłane w Polsce za pośrednictwem DPD są dostarczone w Niemczech przez GLS (przynajmniej w moim regionie). Po sprawdzeniu statusu paczki, aż mi się słabo zrobiło, jak zobaczyłam, że będzie dostarczał GLS. Nauczona doświadczeniem codziennie sprawdzałam status paczki, mając nadzieję, że w dniu dostarczenia będę w domu w ciągu dnia. Oni od siebie nie wysyłają ani maili z informacją o terminie dostawy, ani nie dzwonią.
No i jest, sprawdzam rano status paczki, informacja, że paczka wyjechała z magazynu i będzie dostarczana. Całe szczęście mam wolne, więc olewam wszystkie inne plany na ten dzień i kwitnę w domu, nawet wyglądam przez okno, wypatrując samochodu kuriera, nawet sprawdzam, czy domofon i dzwonek działają. Przy tym zerkaniu przez okno wypatrzyłam samochód kuriera. Niestety w momencie, kiedy pan wsiadał już z powrotem do auta i odjeżdżał. A w skrzynce awizo, znowu paczka do odebrania w ParcelShopie. Pani na infolinii znowu mówi mi, że sprawdzą GPS kuriera i mam wysłać skargę formularzem online. Ten sam wąsaty Turek znowu prawi mi kazanie, czemu tę krowę dopiero w sobotę odbieram i w ogóle "pani, takich wielkich paczek to się kurierem nie wysyła". Jasne, dla takich wielkich paczek wynajmuje się limuzynę z szoferem.

Na fejsbukowej stronie niemieckiego GLS-a 95% komentarzy dotyczy wrzucania awiza bez próby doręczenia paczki. Profil GLS na te komentarze w ogóle nie odpowiada.

kurierzy

Skomentuj (16) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 164 (176)

#81184

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Szukam prywatnego nauczyciela rosyjskiego. Znowu.

Poprzez zamieszczone przeze mnie ogłoszenie, odezwała się do mnie dziewczyna. Zajrzałam na jej profil w serwisie z ogłoszeniami drobnymi. Miała ogłoszenia o nauczaniu 5 języków (rosyjski, gruziński, bułgarski, niemiecki, angielski). Dziwne? Niekoniecznie, często zdarza się, że tatuś jednej narodowości, mamusia drugiej, wychowanie wśród trzeciej, a od X lat wśród czwartej. Umówiłam się z dziewczyną i pierwsze, co mnie dziwi - dość słaby niemiecki, a jak na osobę, która podobno tego języka naucza - bardzo słaby! No, ale nic, panienka przyznaje, że jest w sumie od niedawna w Niemczech i naucza tylko podstaw. Pytam o inne języki, oczywiście najbardziej interesuje mnie rosyjski. Tata Rosjanin. Najpierw jako dziecka mieszkała w Bułgarii, potem jako nastolatka w Gruzji, więc te 3 języki zna jak native speaker. No ok, dajmy jej szansę.

Po pierwszej lekcji miałam bardzo pozytywne wrażenie, dziewczę zdawało się mieć pojęcie o czym mówi. Ponieważ spotkałyśmy się tuż przed Świętami, obiecałam odezwać się po Nowym Roku w sprawie kolejnych lekcji. I tak właśnie w czasie świątecznego lenistwa przeglądam sobie fejsa. Na jednej z dość ogólnych grup, do których należę widzę, że dziewczyna o takim samym imieniu i nazwisku jak moja nauczycielka, wrzuciła jakiegoś posta. Z ciekawości weszłam na jej profil - no tak, to ona. Jak już wiem, że to ona to z ciekawości zagłębie się w tego posta. Post dość mało istotny, ważniejsze, że ktoś w komentarzu zapytał się jej czy pochodzi z Bułgarii czy z Gruzji. Odpowiedź:

- Jestem Bułgarką, ale mówię trochę po gruzińsku, tak na A2.

Szlag mnie trafia, widząc, że dziewucha mnie zwyczajnie okłamała. Napisałam jej wiadomość, że niestety, nie jest dla mnie zbyt wiarygodna, certyfikatów brak, a z gruzińskim mnie okłamała, więc nie będę ryzykować, że i w sprawie rosyjskiego mija się z prawdą. Zarzuciła mi, że ją szpieguję na fb, a tak w ogóle to mnie nie powinno interesować, co ona pisze ze swojego prywatnego konta, a na koniec koronny argument, po co mi ktoś, kto tak dobrze mówi po rosyjsku, skoro sama na razie nic nie umiem.

Co najlepsze - w trakcie naszego pierwszego spotkania laska wspomniała, że uczy się polskiego. Po lekcji tak trochę dla rozrywki wytłumaczyłam jej parę zagadnień, co to dużo mówić - dziewczyna najwyraźniej dopiero zaczęła. Przeglądając jej profil po całej nieprzyjemnej wymianie smsów zauważyłam, że dodała ogłoszenie, że naucza polskiego...

uslugi

Skomentuj (14) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 94 (116)

#81115

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Sylwester 2017. Może piekielne, a może po prostu znak czasów.

Poprzednie imprezy sylwestrowe spędzaliśmy raczej w większym gronie znajomych w Polsce, w tym roku ze względu na pracę zostaliśmy w Niemczech i planowaliśmy urządzić sobie miły wieczór w dwójkę. Krótko przed Sylwestrem okazało się, że kilkoro znajomych również zostaje w Niemczech i zaproponowali nam wspólną imprezę. Byliśmy trochę przepracowani, więc nie bardzo mieliśmy ochotę na imprezę, więc zaproponowaliśmy raczej kameralne spotkanie u nas. Wszyscy z entuzjazmem przyjęli tę propozycję. Zaprosiliśmy trójkę znajomych.

Zgrzyty pojawiły się przed imprezą, bo każdy proponował przyprowadzenie kogoś tam, żeby było weselej. Odmawiałam. Nie mam ochoty gościć u siebie obcych ludzi, szczególnie, że od początku zaznaczałam, że nie będzie to żadna huczna impreza, a kameralne spotkanie w gronie kilku najbliższych przyjaciół. Macie lepsze propozycje, nie pasuje - nie musicie przychodzić, ja się nie obrażę. Każdy jednak przyszedł. I wiecie co mnie najbardziej zdenerwowało? Telefony. Każdy z gości z przerwami wisiał cały wieczór na telefonie. A to telefon do kogoś tam, a tam połączenie video z inną imprezą, a to pisanie smsów. Bolały komentarze typu:

- A fajnie się bawicie? Bo u nas to nuda, zamulamy.

Ciągłe wychodzenie doo łazienki, na korytarz, a nawet pakowanie się do naszej sypialni, żeby w spokoju pogadać.

W końcu zwróciłam uwagę, że jest to niegrzeczne, bo jednak spotkaliśmy się z naszym gronie, żeby miło spędzić czas, a ja z chłopakiem czuliśmy się we własnym domu, jak piąte koło u wozu. Znajomi najpierw przeprosili, potem jednak zaczęli kręcić nosem, że powinnam ich uprzedzić, że u nas w domu jest zakaz używania komórek, hehehe, ale żarcik.

Atmosfera się w końcu rozluźniła, zrobiło się miło, lampka szampana o północy i... tu rozdzwoniły się telefony. Ja rozumiem życzenia telefoniczne o północy od najbliższych. Ale k...rwa gadać bitą godzinę przez telefon? Gdy znajomi ok. 1:30 łaskawie przestali gadać, po prostu powiedzieliśmy, że kończymy spotkanie, bo jesteśmy zmęczeni i idziemy spać. No, ale jak to? Przecież mieliśmy razem posiedzieć, popić, pogadać. Jasne. W ciągu sześciu godzin może z pół godziny siedzieliśmy wszyscy razem, resztę czasu ciągle ktoś nawalał przez telefon.

Ja rozumiem, że może małe spotkanie nie było wymarzonym sposobem spędzania Sylwestra, ale jeżeli ktoś już przyjmuje zaproszenie na taką imprezę, a wręcz sam proponuje takie spędzenie czasu, to można by okazać trochę szacunku towarzystwu, a nie ciągle wisieć na telefonie, dając do zrozumienia, że chciałoby się być gdzie indziej?

Co najlepsze, chodzi tu o naprawdę dobrych znajomych, z którymi często zdarzało się spędzać czas w ten sposób i nigdy się coś takiego nie zdarzało.

Magia Sylwestra?

znajomi

Skomentuj (26) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 151 (185)

#80856

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Szukam prywatnego nauczyciela hiszpańskiego i rosyjskiego. Wymagań nie mam dużych, bo mam w planach dużo uczyć się z książek, potrzebuję przede wszystkim odrobiny pomocy w gramatyce i konwersacji. Hiszpańskiego chciałabym uczyć się razem z koleżanką. Przeglądałam ogłoszenia, orientowałam się w cenach. W końcu wrzuciłam na FB własne ogłoszenie na kilku grupach tematycznych.


1. W ogłoszeniu napisałam, że interesują mnie lekcje tylko z native speakerem lub z osobą, która zna język płynnie i ma doświadczenie w nauczaniu go. Jakieś 20 wiadomości od facetów pochodzenia bliskowschodniego. Każdy deklarował dobrą znajomość hiszpańskiego. Po dopytaniu przeze mnie, co to znaczy dobra znajomość języka i gdzie się go uczyli, otrzymywałam odpowiedzi typu:

- Pracowałem kiedyś w Hiszpanii i dogadywałam się z Hiszpanami
- Ukończyłem kurs hiszpańskiego na poziomie B1, mam certyfikat
- Nie uczyłem się hiszpańskiego, ale umiem bardzo dobrze włoski, a to podobne
- Hehe, pokaż cycki
- A po co się tak dopytujesz?

2.Nauczycielki rosyjskiego

Zaznaczyłam, że cena jaką jestem w stanie zapłacić za 60 min nauki rosyjskiego to 20 euro. Ceny ogólnie wahają się między 10 a 30 euro. Ja rozumiem, że kwalifikacje się ceni. Serio, uważam, że jak ktoś jest wykształcony i ma kompetencje to ma prawo żądać więcej za swoją pracę. Mnie jednak nie stać na płacenie 30-40 euro za godzinę, dlatego napisałam w ogłoszeniu cenę jaką jestem w stanie zapłacić. Nie przeszkadzało to kilku Rosjankom wysyłać mi wypracowań na temat swoich kompetencji i doświadczenia, a na koniec powalić mnie ceną typu 50 euro za 90 min. Jedna zaproponowała mi 40 euro za godzinę. Odpisałam, że to za dużo i niestety nie będę tej propozycji brała pod uwagę. Pani odpisała:

- Jeśli jest pani płacić tylko 20, to nie ma sprawy będziemy się umawiać na 30 min.

Aha.

3. Szkoły językowe.

W ogłoszeniu napisałam, że nie interesują mnie kursy w szkołach językowych.

Zasypał mnie spam ze szkół językowych. Już nawet nie to, że jakaś prywatna osoba informowała, że naucza w takiej i takiej szkole i poleca kurs, tylko bezczelne spamowanie reklamami z profilów szkół językowych.

4. W ogłoszeniu o nauce hiszpańskiego, napisałam, że cena jaka mnie interesuje to max. 35 euro za 60 min za DWIE osoby.
Pani od hiszpańskiego wysłała interesującą ofertę, lekcje po 90 min 50 euro. Do przełknięcia. Po dogadaniu szczegółów, koleżanka, która chciała zacząć ze mną kurs, zaczęła się wahać, więc zapytałam się pani nauczycielki, jaka była by cena za jedną osobę. Odpowiedź:
- No przecież ja pani podałam cenę za jedną osobę.

Pani się ceni. 100 euro za 1,5h pracy to nie byle co.

5. Naprzykrzanie się.

Inaczej tego nie nazwę. Kilka osób otrzymało ode mnie wiadomość, że ich oferta z jakiegoś powodu mnie nie interesuje. Zamiast grzecznie się pożegnać często wysyłali po kilkanaście (!) wiadomości typu:

- I co, znalazła pani kogoś? Może jednak się pani zdecyduje?
- Pewnie pani jeszcze szuka, bo z takimi wymaganiami to i tak pani nie znajdzie.
- Mogę pani opuścić cenę o 2 euro, czy wtedy się pani zdecyduje?


6. Włoski, francuski, angielski, wtf?

Kilkanaście wiadomości o treści:

- Cześć, oferuję prywatne lekcje włoskiego/francuskiego/chińskiego. Proszę się do mnie odezwać.

- Witam, nie interesuje mnie nauka tych języków.

- Ale to fajniejszy język niż hiszpański, zapraszam.

Szukam... :)

uslugi

Skomentuj (2) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 121 (143)

#80366

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Kelnerskie wspomnienia z sezonu wakacyjno-turystycznego.

Pracuję w Niemczech. Wyobraźcie sobie, że jedziecie do obcego kraju, chcecie pozwiedzać, dobrze zjeść, pobawić się. Wchodzicie do restauracji, witacie się z obsługą swojskim "Siema!", prosicie o menu po polsku. Gdy dowiadujecie się, że restauracja takim nie dysponuje, łaskawie zgadzacie się zapoznać z angielską kartą. Oczywiście, angielskiego też nie umiecie, więc co chwilę wołacie obsługę i pytacie: "łot iz dyz?" Gdy obsługa zaczyna tłumaczyć po angielsku, oburzeni krzyczycie:
- Ale niech nam pani wytłumaczy po polsku!

Kelnerka nie mówi po polsku? Na pewno pomożecie jej zrozumieć, co chcecie, jak zaczniecie machać rękami i coraz głośniej krzyczeć. Po polsku oczywiście.

Jesteście w lokalu grupą 10-15 osób. Po prawie godzinie z pomocą jedynej w grupie osoby, która w miarę ogarnia angielski jesteście gotowi złożyć zamówienie. Oczywiście zamówienie najlepiej złożyć wydzierając się jeden przez drugiego. Gdy kelnerka prosi o składanie zamówień pojedynczo i po kolei, to i tak ktoś zacznie się wydzierać od czapy, no bo nie może być tak, żeby jakiś Czesiek czy Grażyna zamówili przed nim.

Niemożliwe! Restauracja z kuchnią lokalną nie serwuje bigosu, pierogów i barszczu? Nie ma polskiej wódki? Co to za lokal?!

Zupełnie normalnym jest też zarezerwowanie stolika w RESTAURACJI i zamówienie jednej kawy za spółkę. Tudzież zarezerwowanie stolika dla 20 osób i przyjście w 3, bo reszta wyjechała jednak dzień wcześniej. No i co z tego, że nie daliście znać, że nie potrzebujecie stolika dla 20 osób? W końcu TRZY przyszły.

Zamawiacie trzy duże butelki wody. Przy płaceniu poproście o osobne rachunki, a gdy kelnerka pyta, do czyjego rachunku doliczyć wodę, zaczynacie się kłócić, o to, kto wypił najwięcej. Dyskusja o wodę za 15 euro przy łącznym rachunku 350 euro trwa 20 min.

Niesamowite? Niewiarygodne? Nie do pomyślenia? A jednak jest to zachowanie normalne wg 80% turystów z Włoch, Francji, Rosji, Hiszpanii i Ameryki Południowej.
Zupełnym przeciwieństwem są Skandynawowie, turyści z Europy Wschodniej, a także nasi rodacy, którzy zawsze zachowywali się kulturalnie, dobrze mówili po angielsku, a nawet niemiecku.
Doszło do tego, że po prostu nie przyjmowaliśmy rezerwacji dla grup z Francji, Włoch i Rosji. I my i inni goście odetchnęli z ulgą.

gastronomia

Skomentuj (27) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 192 (232)
zarchiwizowany

#80194

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Niedziela, park miejski, który jest dużą atrakcją turystyczną. Rodziny z dziećmi, zakochane parki, dużo rowerzystów. W parku są drogi podzielone na chodniki i ścieżki rowerowe. Ścieżki rowerowe o szerokości o 1/3 szerokości chodnika. Taki o to obrazek - mama, tata, córka ok.8-letnia dziewczynka, którą tata prowadzi za rękę, mama prowadzi spacerówkę (pustą), a obok na ścieżce rowerowej (samym jej środkiem) popyla małym dziecięcym rowerkiem dzieciak ok.1,5-2 lata. Tempo jakim jedzie porównywalne do 80-letniej babci z balkonikiem. Rodzice co i rusz zostawiali bobo trochę w tyle, po czym odwracali się, krzycząc:

- no już, skarbie, pedałuj szybciej!

Rowerzyści omijali szkraba z gracją większą lub mniejszą, wielu zjeżdżało na chodnik/trawnik, hamowało, zsiadało z roweru. W końcu, któryś z nich zwrócił rodzicom uwagę, że dzieciak nie powinien jeździć po ścieżce rowerowej. Matka:

- Dlaczego niby nie, przecież jedzie na rowerze, nie? Ja nie będę łamać przepisów i on nie będzie jeździł chodnikiem.

Trochę brak mi komentarza.

Skomentuj (11) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 34 (88)

#80050

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Od czasu do czasu sprzedaje jakieś drobiazgi na eBayu.

W połowie sierpnia jakaś babka kupiła ode mnie sukienkę na eBayu. Czekałam ok. 10 dni na wpłatę, potem zaczęłam jej przypominać o zaległej płatności. Wymówek miała wiele, a to była w szpitalu, a to na urlopie, a to wypłata jej się spóźniała. Po kilku grzecznych mailach zgłosiłam eBayowi brak wpłaty i po kilku dniach poprosiłam o zwrot prowizji, który otrzymałam, a klientka dostała ostrzeżenie. Wysłała mi bardzo nieprzyjemnego maila z pretensjami i kłamstwem, że pieniądze przelała. Olałam to.

Kobieta kilka dnia później kupiła przez Kup Teraz inny przedmiot, zapłaciła natychmiast przez PayPala, a ja, jak Pan Bóg przykazał, wysłałam następnego dnia. Kilka dni później zgłosiła eBayowi, że chce oddać przedmiot, bo ma plamy. Jako osoba ugodowa zaakceptowałam zwrot, wysłałam dane do zwrotu i tyle. W mailu od eBaya dostałam info, że po otrzymaniu przesyłki jestem zobowiązana zwrócić klientce wszelkie poniesione koszty. Klientka prawdopodobnie dostała podobnego maila, gdyż zaczęła wypisywać do mnie wulgarne maila typu "najpierw oddaj kasę, to ci wyślę sukienkę, debilko" lub "odpisz, oszustko" "oddawaj kasę, naciągaczko".

Witki mi opadły jak po pracy przeczytałam te wiadomości, więc, że sprawa była groszowa, oddałam jej pieniądze i poprosiłam, aby więcej się ze mną nie kontaktowała. Końcem końców wygrała, miała towar, którego wadliwości nie mogłam zweryfikować i zwrot pieniędzy.Koniec? Gdzieżby. Pani była na tyle uprzejma, że wystawiła mi negatywa. Zgłosiłam sprawę eBayowi, poddając w wątpliwość uczciwość i kulturę osobistą klientki, podkreślając, że nie rozumiem, jakim prawem kobieta wystawia mi negatywa, skoro otrzymała zwrot kasy i zatrzymała towar. Ja jako sprzedawca nie mam żadnego prawa wystawić klientowi nega. Odpowiedź eBaya:

"Klient ma prawo wystawić komentarz zgodny z własnymi odczuciami".

Na moje pytanie dlaczego sprzedawca nie ma prawa wystawić komentarza zgodnego własnymi odczuciami dostałam odpowiedź:

"Po otrzymaniu wpłaty sprzedawca nie ma podstaw wystawić komentarza innego niż pozytywny"

Czy tylko mi się wydaje, że eBay wysłał logikę na spacer?

sklepy_internetowe

Skomentuj (27) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 173 (191)

#79899

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jestem kelnerką. Pomimo kilu lat stażu nadal zadziwia mnie, jak niektórym gościom wydaje się, że cały wszechświat kręci się wokół nich.

Godzina 14, po godzinach największego ruchu. Wchodzi młoda dziewczyna, żadnego dzień dobry, siada przy największym stoliku i rozkłada się na nim z jakimiś papierami. Podchodzę, witam się, podaję kartę. Dziewczę nadal nic. Po paru minutach, widząc, że nie wykazuje żadnego zainteresowania menu, pytam się czy jej coś podać. Mówi, że czeka. Ok, nie ma sprawy. Póki mam wolne stoliki dla innych gości... Po ok.40 min, dołączył do niej jakiś chłopaczek, wyłożył kolejną kupę papierów na stół, poszczebiotali sobie chwilę i zaczęli coś komentować konspiracyjnym szeptem. Podchodzę i pytam się, czy coś im podać. Spojrzeli na mnie z irytacją i rzucili od niechcenia:
- Dwie kawy.

I tak leniwie leciał sobie czas, ja sobie sprzątam, coś tam notuję, co jakiś czas robię rundkę między stolikami. Widząc, że nasza urocza parka już wypiła kawę, pytam się czy coś jeszcze im podać. Poprosili o wodę z kranu. Podałam. A dodam, że w Niemczech z wodą z kranu jest tak - mogę ją podać za darmo (i najczęściej tak robię), ale mogę też doliczyć ją do rachunku. Takie jest prawo. Ale o tym później.

O 17 zamykamy, do 16:45 można zamawiać napoje. O tej właśnie godzinę pochodzę znów do młodych, aby poinformować, że jeżeli chcą coś jeszcze zamówić, to ostatni dzwonek. Ledwo otworzyłam usta, a panienka jak się nie wydrze:

- CZY PANI MUSI TU W KÓŁKO ŁAZIĆ I SIĘ NAM W NOTATKI GAPIĆ?! PRZESZKADZA PANI!

Aha. No ok. To bez słowa podałam im rachunek. Znowu panienka oburzeniem:

- A co to jest?
- Rachunek, proszę go uregulować, bo zamykamy za 15 min
- Pfff, a nie! Bo my chcemy jeszcze dwie kawy, a dopóki ich nie wypijemy, nie może nas pani wyrzucić.
- Taaak? Ale widzi pani, nie podam już państwu kawy, bo gdyby dała mi się pani wypowiedzieć 3 min temu, to by pani wiedziała, że właśnie 3 min temu mieli państwo okazję złożyć ostatnie zamówienie.

Poburczeli pod nosem, po czym pytają oburzeni:

- Zwariowała pani? Dlaczego pani nam dolicza wodę z kranu? Woda jest za darmo

- Niestety, u nas nie jest.

- Ale pani nie ma prawa żądać za to pieniędzy

- ...

- My jesteśmy studentami i się na tym znamy, nie zapłacimy za to!

- Tak? A ja jestem kelnerką i akurat na tym, co nam wolno w lokalu, a czego nie, znam się lepiej niż państwo. Bez urazy.

- Dobrze, to poprosimy fakturę, bo będziemy to konsultować z prawnikiem! To jest naciągactwo.


Podałam fakturę, zapłacili rachunek. O 17 proszę ich o opuszczenie lokalu, gdyż zamykamy. A oni są k..wa zdziwieni.

- Co? Zamykacie? O tej godzinie? Ale my jesteśmy studentami, gdzie my mamy iść z notatkami? Tu już zapłaciliśmy za kawę I WODĘ!

No nie wiem, dokąd macie iść. Może do biblioteki? Parku? Domu? Gdziekolwiek byle nie tu?

Na odchodne pomarudzili jeszcze, że mogłam im na początku (o 14) powiedzieć, że zamykam o 17, to by nie inwestowali tu w kawę.

gastronomia

Skomentuj (32) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 229 (255)

#79648

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Restauracja, w której pracuję, jest w tym tygodniu zamknięta. Ponieważ sierpień to dla nas dość martwy sezon, z szefem umówiliśmy się już dawno na urlop w jednym terminie i zamknięcie na tydzień. Stałych gości informowaliśmy od kilku tygodni osobiście, info widnieje też na stronie internetowej, jest nagrana informacja na automatycznej sekretarce i kartka wywieszona na drzwiach lokalu. Na stronie lokalu jest też podany numer komórkowy do szefa.

Dzisiaj rozmawiałam z nim przez telefon, żeby obgadać coś tam na przyszły tydzień. Przy okazji opowiedział, jakie telefony otrzymał od poniedziałku.

1.
- Dzień dobry, może pan otworzyć?
- Słucham?
- Stoję pod drzwiami do lokalu
- W tym tygodniu mamy zamknięte, nie widział pan informacji na drzwiach?
- Widziałem, ale ja jestem stałym gościem, to chyba mogę coś zjeść, nie?

No nie.

2.
- Halo, chcę zarezerwować stolik na 6 osób na jutro na 12.00.
- Niestety, w tym tygodniu mamy zamknięte.
- No, ale jak przyjedziemy tak dużą grupą, to chyba otworzycie?

3.
- Halo, chcę zamówić jedzenie na wynos, ale pod numerem lokalu nikt nie odbiera.

- Lokal jest niestety w tym tygodniu zamknięty.
- ...
- Halo?
- Ale pan przyjmie ode mnie zamówienie, tak?

Jedź tu, człowieku, na wakacje.

gastronomia

Skomentuj (20) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 176 (196)