Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

drogowit

Zamieszcza historie od: 7 września 2012 - 10:43
Ostatnio: 8 lutego 2022 - 20:48
Gadu-gadu: 7952101
  • Historii na głównej: 11 z 12
  • Punktów za historie: 1616
  • Komentarzy: 56
  • Punktów za komentarze: 283
 
zarchiwizowany

#39528

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia z cyklu "dawno, dawno temu". O tym, jak mały Drogowit wybierał liceum, jaka atmosfera temu towarzyszyła i jak skomplikowało to życie.

Na początek muszę powiedzieć, że nawet w okresie wyboru liceum byłem raczej cichym, spokojnym dzieciakiem który starał się raczej "przepłynąć" przez życie nikomu nie wchodząc w drogę.

Po dobrze zdanych testach gimnazjalnych i z całkiem niezłym świadectwem (80% z obu testów, średnia 4,5 - może nic rewelacyjnego, ale całkiem przyzwoicie) nadeszła pora wyboru liceum. Tutaj, jako pierwsza Piekielna, okazała się moja matka.

W moim mieście są, między innymi, dwa licea - nazwijmy je Lewe i Prawe. Od pokoleń szkoły te konkurują ze sobą a uczniowie "starej daty" często są ze sobą w konflikcie tylko dlatego, że jeden skończył lieum Prawe a drugi Lewe. Ale wracając do sprawy.
Moja mama skończyła liceum LEWE. W związku z tym miałem absolutny zakaz pójścia do Prawego, do którego chciałem się zapisać (miałem tam naprawdę dużo kolegów, słyszałem sporo dobrego o kadrze pedagogicznej, świetna klasa historyczna - a do takiej właśnie chciałem iśc). Ciągnęło się to chwilę, ale stanęło - nie idę do Prawego.
Do Lewego z kolei iść nie chciałem, bo wśród moich znajomych miało opinię naprawdę złą. Kadrę nauczycielską stanowiły pamiętające poprzednie epoki mumie, młodsi nauczyciele nie potrafili dotrzeć do ucznia, mógłbym długo wymieniać.

Pomyślałem - mam pod blokiem (dosłownie, jakieś sto metrów) liceum, nazwijmy je Chemiczne. Pomyślałem - czemu nie. Opinię szkoła ma mieszaną, ale przynajmniej będę miał blisko do domu.
Dostałem się, ale jeszcze nie zaniosłem dokumentów. Tutaj piekielna stała się moja babcia. Nie mogła pozwolić przecież, żeby wnuk nie poszedł do "renomowanego Liceum Lewego, przecież jej córka tam chodziła". Na nieśmiałego, cichego chłopaka jakim wtedy byłem zaczęła się nagonka profesorów z lokalnej uczelni wyższej (znajomych rodziny, rodzice to środowisko akademickie) żeby zmienić szkołę. To w końcu zmieniłem. Na Liceum Lewe, bo tam ZAWSZE jest miejsce, tak mało osób chce tam iść.

No i zaczął się rok szkolny.
Klasa okazała się być w porządku, normalni ludzie, ze swoimi wadami i zaletami, jak każdy.
Wychowaczyni - też fajna, z manią czytania lektur - co do matury jest zupełnie niepotrzebne - ale chodziła z nami do teatrów, załatwiała wyjazdy, naprawdę fajna pedagog. Niestety, tutaj kończą się dobre strony tej szkoły.

Sala do niemieckiego była umieszczona w baraku przy szkole. W deszczowe dni trzeba było podstawiać wiadra, bo dach był dziurawy. Nikogo też nie interesowało, że ktoś nie mówi biegle w tym języku czy też ma z nim problem - uczyłeś się go trzy lata w gimnazjum to z marszu lądujesz w klasie "zaawansowanej".

Język angielski - w domu płynnie tłumaczyłem teksty mojemu ojcu na studia, robiłem napisy do anime i filmów (do filmów anglojęzycznych ze słuchu, choć nigdy ich nie publikowałem). Czytałem Szekspira i Pratchetta w oryginale. Słowiem - język może nie na poziomie mistrzowskim, ale dość biegłym, tylko od czasu do czasu musiałem sięgać do słownika.
W szkole miałem niedostateczny i dopuszczający. Lekcje polegały na wkuwaniu na pamięć listy słówek, do czego pamięci nigdy nie miałem. Pal licho jakby uznawała odpowiedniki słów oznaczające to samo - ale nie, ma być to co na liście. Mówienia nie było prawie w ogóle...

Chemię prowadziła nauczycielka która uczyła jeszcze moją mamę. Na lekcjach panowała nieprzyjemna atmosfera, za jakiekolwiek odezwanie się można było wylecieć na korytarz, materiał w ogóle nie był tłumaczony - "bo powinniście to wiedzieć z gimnazjum".

Wychowanie fizyczne. Uczyła nas wuefistka namiętnie dająca jedynki za niewłaściwy kolor koszulki. Całe wychowanie fizyczne polegało właściwie (w zimie też!) na bieganiu dookoła boiska przez dwie godziny.
W środę.
Na czwartej i piątej lekcji. Dodam, że nie były to lekcje ostatnie. Najlepiej pamiętam sytuację:
Ściana deszczu. My w szatni, liczymy na koszykówkę na hali. Wchodzi wyszczerzona wuefistka. Załatwiła nam stadion na dwie godziny, idziemy.
Podziękowałem. Jedynka, notka do wychowaczyni. Po tej akcji przyniosłem po prostu zwolnienie z wf'u.

I moja "ulubiona" lekcja - Fizyka. Nigdy nie byłem orłem z tego przedmiotu, ale na dwa zawsze dawałem radę się nauczyć. Teraz jednak zawsze dostawałem 1, w porywach 1+. Często mimo tego, że miałem tyle samo punktów, co kolega w ławce. Później dowiedziałem się, że nauczycielka nie lubi chłopaków z długimi włosami.

Podsumowując - w klasie humanistycznej zawaliłem rok na naukę fizyki i chemii. Nabawiłem się bezsenności i nerwicy, niechęci do jakiejkolwiek formy obowiązkowej edukacji. Zdałem pod warunkiem że "zabiorę swoje papiery i pójdę gdzie indziej". Poza nielicznymi wyjątkami na świadectwie same dopuszczające.

I słowa pani w sekretariacie, kiedy odbierałem papiery:
-No ale przecież pan zdał!

Powodzenia, szkoło...

Płock

Skomentuj (41) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 220 (294)

1