Profil użytkownika
ejcia
Zamieszcza historie od: | 10 czerwca 2012 - 20:47 |
Ostatnio: | 28 sierpnia 2024 - 12:40 |
- Historii na głównej: 112 z 228
- Punktów za historie: 54751
- Komentarzy: 357
- Punktów za komentarze: 2485
Mój tata pochodzi z miejscowości położonej około sto kilometrów od naszego obecnego miejsca zamieszkania. Tam w lesie jest mały, murowany cokół, na nim pamiątkowy krzyż i tablica po zastrzelonym podczas wojny wujku. Rok temu tata w miarę możliwości odnowił miejsce, które od czasów krótko po wojnie nie było już w dobrym stanie, w porozumieniu z leśniczym posadził kilka małych świerków.
Pojechaliśmy tam ponownie wczoraj - taki zwyczaj, zajrzeć raz do roku przed Wszystkimi Świętymi w drodze na inne groby, odgarnąć liście, zmienić kwiaty. Co zastaliśmy? Z sześciu drzewek zostały dwa. Z czego jedno uschnięte, a drugiego ledwie kikut przy ziemi, reszta obcięta, jakby ktoś sobie na choinkę zabrał.
A żebyś tak, złodzieju, kiedyś pokrzywami obrósł.
Pojechaliśmy tam ponownie wczoraj - taki zwyczaj, zajrzeć raz do roku przed Wszystkimi Świętymi w drodze na inne groby, odgarnąć liście, zmienić kwiaty. Co zastaliśmy? Z sześciu drzewek zostały dwa. Z czego jedno uschnięte, a drugiego ledwie kikut przy ziemi, reszta obcięta, jakby ktoś sobie na choinkę zabrał.
A żebyś tak, złodzieju, kiedyś pokrzywami obrósł.
Ocena:
170
(180)
Pod przychodnią, w której pracuję okociła się kotka. Taka "miejscowa", zasiedziana, ma własny domek, kilka razy dziennie przychodzi zajmować się nią starsza pani, tzw. Kocia Ciocia. Kotka miała zostać wysterylizowana, już mieli po nią z odpowiedniej fundacji przyjechać, ale futrzasta zdążyła się postarać. No trudno, odchowa i wtedy sprawę się załatwi.
W międzyczasie po maluchy zaczęli zgłaszać się pracownicy przychodni. Trzy poszły, pozostały dwa, ale Kocia Ciocia z kandydatkami na właścicielki ustaliły, że należy dogadać się i zabrać je tego samego dnia, żeby jeden nie został nagle sam (przyzwyczajony do brykania z rodzeństwem). Termin został ustalony na poniedziałek (wczoraj), w jednym z przyszłych kocich domów musiał skończyć się remont.
Tymczasem w czwartek alarm, maluchy zniknęły. Kocica szaleje, Kocia Ciocia kilkakrotnie zeszła całą okolicę, szukała, gdzie mogła, kociaków nie ma. Piątek - to samo.
W sobotę rano przyszła szukać po raz kolejny plus nakarmić kocicę, nie zdążyła dojść do kociej budki i widziała wszystko z daleka.
Dwóch nastolatków przyniosło maluchy pod kurtkami, z rozmachem rzucili w krzaki i uciekli.
Staruszka przeciw takim draniom nic nie zdziała, a i zajęła się ratowaniem kotów. Zdziczałe, zagłodzone niemal na śmierć, przedtem kochane i wesołe, teraz warczały i biły się o jedzenie, nie wiedziała, jak ma je karmić.
Całość zakończyła się happy endem, kociaki uratowane, choć nie wiadomo, co by było, gdyby Kocia Ciocia np. zdążyła już pójść.
Ci dwaj widziani byli tylko z daleka, sprawa zgłoszona, będzie sprawdzany miejski monitoring.
Zagadka na koniec - teraz, kiedy to piszę - zgadnijcie, kto mruczy na moich kolanach? Najedzony po czubki kosmatych uszu.
W międzyczasie po maluchy zaczęli zgłaszać się pracownicy przychodni. Trzy poszły, pozostały dwa, ale Kocia Ciocia z kandydatkami na właścicielki ustaliły, że należy dogadać się i zabrać je tego samego dnia, żeby jeden nie został nagle sam (przyzwyczajony do brykania z rodzeństwem). Termin został ustalony na poniedziałek (wczoraj), w jednym z przyszłych kocich domów musiał skończyć się remont.
Tymczasem w czwartek alarm, maluchy zniknęły. Kocica szaleje, Kocia Ciocia kilkakrotnie zeszła całą okolicę, szukała, gdzie mogła, kociaków nie ma. Piątek - to samo.
W sobotę rano przyszła szukać po raz kolejny plus nakarmić kocicę, nie zdążyła dojść do kociej budki i widziała wszystko z daleka.
Dwóch nastolatków przyniosło maluchy pod kurtkami, z rozmachem rzucili w krzaki i uciekli.
Staruszka przeciw takim draniom nic nie zdziała, a i zajęła się ratowaniem kotów. Zdziczałe, zagłodzone niemal na śmierć, przedtem kochane i wesołe, teraz warczały i biły się o jedzenie, nie wiedziała, jak ma je karmić.
Całość zakończyła się happy endem, kociaki uratowane, choć nie wiadomo, co by było, gdyby Kocia Ciocia np. zdążyła już pójść.
Ci dwaj widziani byli tylko z daleka, sprawa zgłoszona, będzie sprawdzany miejski monitoring.
Zagadka na koniec - teraz, kiedy to piszę - zgadnijcie, kto mruczy na moich kolanach? Najedzony po czubki kosmatych uszu.
Ocena:
126
(160)
Wystawa roślin owadożernych w poznańskiej palmiarni. Poszłam sobie, a co. Może być ciekawe.
Kolejka do progu, średnia wieku jakieś 10 lat. Nic dziwnego, sobota, dzień dziecka plus okazja. Czego nie rozumiem, to ogólny wrzask. Nie gwar, nie szum. Wrzask na poziomie uniemożliwiającym jakąkolwiek komunikację. Plus wzajemne przepychanie się, poszturchiwanie (i wszystkich innych dookoła), bo młodsza młodzież właśnie postanowiła pozałatwiać swoje problemy towarzyskie. Rodzice zero reakcji.
W środku lepiej o tyle, że towarzystwo rozeszło się nieco po terenie.
(Pominę, że większy teren nie był jednak ulicą zamkniętą dla innych uczestników ruchu na czas maratonu, tylko wąskimi ścieżkami i bieganie, ile fabryka dała z wpadaniem na ludzi czy szyby odgradzające rośliny nie jest najlepszym pomysłem. Rodzice ponownie zero reakcji).
Zaczął się natomiast inny problem. Dzieci najmniejsze, te rok-dwa. W takim miejscu, jak można się domyślić, jest bardzo gorąco i duszno. Dorosłym nie było łatwo wytrzymać, pili wodę na potęgę i wachlowali się, czym mogli, nie przywykliśmy jeszcze w tym roku do upałów. Ale dzieciaki porozbierane niemal do pieluch marudziły i płakały jedno przez drugie - mama/tata, kiedy do domu. O usłyszeniu, co mówi przewodnik można zapomnieć, bo do naszej grupy podłączyła się na dziko para z takim właśnie kilkulatkiem, płaczącym, ile sił w płucach. Nie wiem, ile rodzice skorzystali z opowiadania, bo nawet ci, co stali bliżej nie słyszeli prawie nic, ale twardo podążali za grupą. Prośby o odsunięcie się o kilka metrów pomagały na chwilę.
Kolejny punkt programu - pokaz karmienia muchołówki amerykańskiej. Połączony z miniwykładem na temat roślin, bardzo ciekawym. A przynajmniej tak mi się zdaje, bo słyszałam jeszcze mniej, niż przewodnika oprowadzającego po "terenie". Duża grupa ludzi, cisnąca się jeden przez drugiego, każdy chce zobaczyć. W tłumie jeszcze bardziej gorąco, brak ruchu powietrza, brak choćby minimalnego punktu zaczepienia uwagi, jakim były mijane rośliny czy terraria. Płacz uparowanych, znudzonych do granic możliwości dzieci wybija się nad wszystkie inne dźwięki, a rodzice, czy chcąc obejrzeć sami, czy jednak na siłę pokazać maluchom, usiłują je zabawić, przekrzykując wszystkie inne dźwięki - piskliwymi, przesłodzonymi głosami używanymi do najmłodszych: Zobacz! Pan będzie karmił kwiatka muszkami! Chcesz zobaczyć?!
Dzieciak kręci głową na nie i wrzeszczy na całe płuca, prowadzący staje na uszach, żeby cokolwiek powiedzieć do ludzi... Cyrk na kółkach.
Mamusiu/tatusiu/babciu/dziadku, nie wątpię, że wasz "bąbelek" jest najinteligentniejszy na świecie, ale czasami jednak warto zwrócić uwagę, czy poziom zapewnianych rozrywek jest na pewno adekwatny do wieku, a tym bardziej reagować na oznaki złego samopoczucia. Trochę szacunku wobec innych również nie zawadzi.
Co było najciekawsze w tej wycieczce? Szpak polujący na mrówki - w parku przed palmiarnią.
Kolejka do progu, średnia wieku jakieś 10 lat. Nic dziwnego, sobota, dzień dziecka plus okazja. Czego nie rozumiem, to ogólny wrzask. Nie gwar, nie szum. Wrzask na poziomie uniemożliwiającym jakąkolwiek komunikację. Plus wzajemne przepychanie się, poszturchiwanie (i wszystkich innych dookoła), bo młodsza młodzież właśnie postanowiła pozałatwiać swoje problemy towarzyskie. Rodzice zero reakcji.
W środku lepiej o tyle, że towarzystwo rozeszło się nieco po terenie.
(Pominę, że większy teren nie był jednak ulicą zamkniętą dla innych uczestników ruchu na czas maratonu, tylko wąskimi ścieżkami i bieganie, ile fabryka dała z wpadaniem na ludzi czy szyby odgradzające rośliny nie jest najlepszym pomysłem. Rodzice ponownie zero reakcji).
Zaczął się natomiast inny problem. Dzieci najmniejsze, te rok-dwa. W takim miejscu, jak można się domyślić, jest bardzo gorąco i duszno. Dorosłym nie było łatwo wytrzymać, pili wodę na potęgę i wachlowali się, czym mogli, nie przywykliśmy jeszcze w tym roku do upałów. Ale dzieciaki porozbierane niemal do pieluch marudziły i płakały jedno przez drugie - mama/tata, kiedy do domu. O usłyszeniu, co mówi przewodnik można zapomnieć, bo do naszej grupy podłączyła się na dziko para z takim właśnie kilkulatkiem, płaczącym, ile sił w płucach. Nie wiem, ile rodzice skorzystali z opowiadania, bo nawet ci, co stali bliżej nie słyszeli prawie nic, ale twardo podążali za grupą. Prośby o odsunięcie się o kilka metrów pomagały na chwilę.
Kolejny punkt programu - pokaz karmienia muchołówki amerykańskiej. Połączony z miniwykładem na temat roślin, bardzo ciekawym. A przynajmniej tak mi się zdaje, bo słyszałam jeszcze mniej, niż przewodnika oprowadzającego po "terenie". Duża grupa ludzi, cisnąca się jeden przez drugiego, każdy chce zobaczyć. W tłumie jeszcze bardziej gorąco, brak ruchu powietrza, brak choćby minimalnego punktu zaczepienia uwagi, jakim były mijane rośliny czy terraria. Płacz uparowanych, znudzonych do granic możliwości dzieci wybija się nad wszystkie inne dźwięki, a rodzice, czy chcąc obejrzeć sami, czy jednak na siłę pokazać maluchom, usiłują je zabawić, przekrzykując wszystkie inne dźwięki - piskliwymi, przesłodzonymi głosami używanymi do najmłodszych: Zobacz! Pan będzie karmił kwiatka muszkami! Chcesz zobaczyć?!
Dzieciak kręci głową na nie i wrzeszczy na całe płuca, prowadzący staje na uszach, żeby cokolwiek powiedzieć do ludzi... Cyrk na kółkach.
Mamusiu/tatusiu/babciu/dziadku, nie wątpię, że wasz "bąbelek" jest najinteligentniejszy na świecie, ale czasami jednak warto zwrócić uwagę, czy poziom zapewnianych rozrywek jest na pewno adekwatny do wieku, a tym bardziej reagować na oznaki złego samopoczucia. Trochę szacunku wobec innych również nie zawadzi.
Co było najciekawsze w tej wycieczce? Szpak polujący na mrówki - w parku przed palmiarnią.
Ocena:
132
(156)
Czy ktoś z Was spotkał się z podobną sytuacją?
Nie jest moim zamiarem wszczynanie dyskusji o tematyce pro life itd, zupełnie nie o to chodzi. Chodzi o postawę opisanych niżej osób.
Do tej pory w pracy (przychodnia lekarza rodzinnego), dwukrotnie miałam kontakt z osobami objętymi opieką fundacji "Za życiem". I za każdym razem okazywały się one ludźmi zwyczajnie chamskimi.
Sytuacja 1.
Dziecku trzeba pobrać krew w domu. Ja nie dojeżdżam, ale proszę, tu jest namiar na osobę, która takie usługi wykonuje. Pani wychodzi i za chwilę wraca do mnie z pretensjami jak stąd do nie widać. Bo tam nikt nie odbiera. Tłumaczę, że od pobierania i odbierania telefonów jest jedna osoba, jeśli ma akurat pacjenta na igle to odebrać nie może, ale jak skończy to oddzwania.
Pani we wrzask. Zwyczajne darcie paszczy na całą przychodnię, że ona i dziecko są objęte opieką fundacji i im się należy usługa w dniu zgłoszenia.
Sytuacja 2.
Nie wiem, czy rodzice zapisując dziecko do przychodni nie zgłosili faktu posiadania specjalnych uprawnień, czy adnotacja o tym nie została zauważona przez rejestratorkę, w każdym razie: godziny popołudniowe, pojawia się ojciec z dzieckiem, od kilku godzin mały źle się czuje. Akurat dzień był "luźniejszy", w przychodni pustki, proszę numerek, gabinet nr 2.
Pan wrócił po pół minucie. Z wrzaskiem. Jemu się należy, on ma prawo, a tam jest JEDEN CZŁOWIEK przed nimi. Plus wymachiwanie rejestratorce przed oczyma jakimś dokumentem tak energicznie, że nie było możliwości nawet rozpoznać, czy to jakieś zaświadczenie, czy rachunek za wodę i krzyki: Proszę! Tu jest napisane! Niech sobie pani przeczyta!
Nie mówię, że nie mają uprawnień, przywilejów, ale...
Nie wiem, czy po prostu pech, czy ktoś w fundacji uczy podopiecznych wymuszania wszystkiego bezczelnością i wrzaskiem zamiast zaczęcia od normalnej rozmowy.
Nie jest moim zamiarem wszczynanie dyskusji o tematyce pro life itd, zupełnie nie o to chodzi. Chodzi o postawę opisanych niżej osób.
Do tej pory w pracy (przychodnia lekarza rodzinnego), dwukrotnie miałam kontakt z osobami objętymi opieką fundacji "Za życiem". I za każdym razem okazywały się one ludźmi zwyczajnie chamskimi.
Sytuacja 1.
Dziecku trzeba pobrać krew w domu. Ja nie dojeżdżam, ale proszę, tu jest namiar na osobę, która takie usługi wykonuje. Pani wychodzi i za chwilę wraca do mnie z pretensjami jak stąd do nie widać. Bo tam nikt nie odbiera. Tłumaczę, że od pobierania i odbierania telefonów jest jedna osoba, jeśli ma akurat pacjenta na igle to odebrać nie może, ale jak skończy to oddzwania.
Pani we wrzask. Zwyczajne darcie paszczy na całą przychodnię, że ona i dziecko są objęte opieką fundacji i im się należy usługa w dniu zgłoszenia.
Sytuacja 2.
Nie wiem, czy rodzice zapisując dziecko do przychodni nie zgłosili faktu posiadania specjalnych uprawnień, czy adnotacja o tym nie została zauważona przez rejestratorkę, w każdym razie: godziny popołudniowe, pojawia się ojciec z dzieckiem, od kilku godzin mały źle się czuje. Akurat dzień był "luźniejszy", w przychodni pustki, proszę numerek, gabinet nr 2.
Pan wrócił po pół minucie. Z wrzaskiem. Jemu się należy, on ma prawo, a tam jest JEDEN CZŁOWIEK przed nimi. Plus wymachiwanie rejestratorce przed oczyma jakimś dokumentem tak energicznie, że nie było możliwości nawet rozpoznać, czy to jakieś zaświadczenie, czy rachunek za wodę i krzyki: Proszę! Tu jest napisane! Niech sobie pani przeczyta!
Nie mówię, że nie mają uprawnień, przywilejów, ale...
Nie wiem, czy po prostu pech, czy ktoś w fundacji uczy podopiecznych wymuszania wszystkiego bezczelnością i wrzaskiem zamiast zaczęcia od normalnej rozmowy.
Ocena:
115
(143)
Wyrobienie paszportu.
Możliwość rejestracji online na stronie urzędu wojewódzkiego. Tylko teoretyczna, ponieważ nie ma podanych wolnych terminów. Wywiad zebrany po znajomych, trzeba się pojawić od 6 rano pod urzędem i odstać swoje, bo otwarcie o 8:15 i o tej porze już można nie dostać numerka. Przyjmowanych jest ok. 120 osób dziennie.
No cóż. Trzeba odżałować dzień urlopu, skoro o zarejestrowaniu się na dogodną godzinę można pomarzyć. Miesiąc oczekiwania na wyrobienie dokumentu. Nauczona doświadczeniem, od razu zaczęłam pilnować strony, kiedy pojawią się terminy dostępne do rejestracji online. W końcu po ok. tygodniu - jest. Niemal każdy dzień dostępny, dowolna godzina, cud miód orzeszki.
Dopóki się nie okazało, że z komputera w pracy nie jestem w stanie się wpisać - blokada captcha. Po powrocie do domu, trwało to może trzy godziny - brak terminów. Ani jednego. Podejrzewałam błąd strony, ok, kilka mogło zniknąć, ale tyle? Dwa miesiące po kilkadziesiąt dziennie?
Na drugi dzień po pracy wycieczka do urzędu, wyjaśnić, co i jak. Informacja - po pobraniu numerka, ale nie ma okienka specjalnie wyznaczonego, tylko kolejka jedna. To znaczy, że muszę przepuścić na oko sto osób siedzących w poczekalni, chociaż system kolejkowy twierdził, że do informacji jestem tylko ja jedna.
Na pewno nie, telefonicznie powinno być łatwiej. Było. Spędziłam zaledwie 30 minut słuchając "jesteś piąty w kolejce”, żeby dowiedzieć się, że numerów do rejestracji online nie ma na najbliższe dwa miesiące i trzeba standardowo odstać swoje od wczesnego rana, jak za poprzedniego ustroju po masło.
Biorąc kolejny dzień urlopu. Jakby był on z gumy.
Możliwość rejestracji online na stronie urzędu wojewódzkiego. Tylko teoretyczna, ponieważ nie ma podanych wolnych terminów. Wywiad zebrany po znajomych, trzeba się pojawić od 6 rano pod urzędem i odstać swoje, bo otwarcie o 8:15 i o tej porze już można nie dostać numerka. Przyjmowanych jest ok. 120 osób dziennie.
No cóż. Trzeba odżałować dzień urlopu, skoro o zarejestrowaniu się na dogodną godzinę można pomarzyć. Miesiąc oczekiwania na wyrobienie dokumentu. Nauczona doświadczeniem, od razu zaczęłam pilnować strony, kiedy pojawią się terminy dostępne do rejestracji online. W końcu po ok. tygodniu - jest. Niemal każdy dzień dostępny, dowolna godzina, cud miód orzeszki.
Dopóki się nie okazało, że z komputera w pracy nie jestem w stanie się wpisać - blokada captcha. Po powrocie do domu, trwało to może trzy godziny - brak terminów. Ani jednego. Podejrzewałam błąd strony, ok, kilka mogło zniknąć, ale tyle? Dwa miesiące po kilkadziesiąt dziennie?
Na drugi dzień po pracy wycieczka do urzędu, wyjaśnić, co i jak. Informacja - po pobraniu numerka, ale nie ma okienka specjalnie wyznaczonego, tylko kolejka jedna. To znaczy, że muszę przepuścić na oko sto osób siedzących w poczekalni, chociaż system kolejkowy twierdził, że do informacji jestem tylko ja jedna.
Na pewno nie, telefonicznie powinno być łatwiej. Było. Spędziłam zaledwie 30 minut słuchając "jesteś piąty w kolejce”, żeby dowiedzieć się, że numerów do rejestracji online nie ma na najbliższe dwa miesiące i trzeba standardowo odstać swoje od wczesnego rana, jak za poprzedniego ustroju po masło.
Biorąc kolejny dzień urlopu. Jakby był on z gumy.
Ocena:
63
(101)
Sytuacja nie jednorazowa, a zaobserwowana wielokrotnie.
Tak, przyznaję się, lubię chodzić po sklepach z odzieżą używaną. I nie, nie mam z tym problemu, więc ewentualne komentarze możecie sobie odpuścić. :)
Bardzo często w dni, kiedy cena za kg jest najniższa, pojawiają się gromadnie starsze panie, ciągnące za sobą nad wyraz niechętnych mężów w celu uzupełnienia ich garderoby. I do tej pory nie byłoby w tym nic szczególnie dziwnego, ale w owe kobiety wstępuje... Sama nie wiem, jak to nazwać. Chęć pokazania wszystkim, jakie to one są... Energiczne? Zaradne? Obrotne? Panie domu w złym tego słowa znaczeniu?
Wówczas jedna przez drugą zaczynają dosłownie szczekać na mężów, wydawać rozkazy podniesionym, bardzo zniecierpliwionym, poirytowanym głosem, zawsze zwracając się pełną, jak najbardziej oficjalną formą imienia:
„Stanisław! Stanisław! Stanisław, no, zapnij się! Stanisław, odejdź kawałek! Stanisław, stań prosto! Stanisław, obróć się!”.
Wszystko mówione bardzo szybko, jakby gorączkowo, biedny przykładowy Stanisław, najczęściej starszy pan, już nie tak żwawy, jak dawniej, jeszcze nie zdążył dobrze wsunąć rąk w rękawy, a małżonka huczy kolejny rozkaz w taki sposób, jakby czekała na to od godziny i upominała ślubnego już kilka razy.
To (jak się domyślam, bo panowie nie oponują) bardzo nieprzyjemne dla obiektu połajanki, a przy tym bezsensowne i awykonalne, rozkazy sypią się takim tempem, że ja, młoda i sprawna, z trudem bym nadążyła.
O harmidrze, jaki przy tym się robi, już nie wspomnę.
Tak, przyznaję się, lubię chodzić po sklepach z odzieżą używaną. I nie, nie mam z tym problemu, więc ewentualne komentarze możecie sobie odpuścić. :)
Bardzo często w dni, kiedy cena za kg jest najniższa, pojawiają się gromadnie starsze panie, ciągnące za sobą nad wyraz niechętnych mężów w celu uzupełnienia ich garderoby. I do tej pory nie byłoby w tym nic szczególnie dziwnego, ale w owe kobiety wstępuje... Sama nie wiem, jak to nazwać. Chęć pokazania wszystkim, jakie to one są... Energiczne? Zaradne? Obrotne? Panie domu w złym tego słowa znaczeniu?
Wówczas jedna przez drugą zaczynają dosłownie szczekać na mężów, wydawać rozkazy podniesionym, bardzo zniecierpliwionym, poirytowanym głosem, zawsze zwracając się pełną, jak najbardziej oficjalną formą imienia:
„Stanisław! Stanisław! Stanisław, no, zapnij się! Stanisław, odejdź kawałek! Stanisław, stań prosto! Stanisław, obróć się!”.
Wszystko mówione bardzo szybko, jakby gorączkowo, biedny przykładowy Stanisław, najczęściej starszy pan, już nie tak żwawy, jak dawniej, jeszcze nie zdążył dobrze wsunąć rąk w rękawy, a małżonka huczy kolejny rozkaz w taki sposób, jakby czekała na to od godziny i upominała ślubnego już kilka razy.
To (jak się domyślam, bo panowie nie oponują) bardzo nieprzyjemne dla obiektu połajanki, a przy tym bezsensowne i awykonalne, rozkazy sypią się takim tempem, że ja, młoda i sprawna, z trudem bym nadążyła.
O harmidrze, jaki przy tym się robi, już nie wspomnę.
Ocena:
65
(127)
Osoby występujące w historii (imiona zmienione):
- Ewa
- Dorota
- Kasia.
Wszystkie pracują w jednej firmie, Ewa i Kasia na umowie o pracę, Dorota na UZ. Polityka firmy jest taka, że fundusze na kawę/herbatę należą się wyłącznie pracownikom na etacie. Kasia pija wodę, ale zgadza się na kupowanie kawy za jej przynależną kasę i oddaje ją Dorocie, która do niej "nie ma prawa".
Wszyscy byli zadowoleni.
Aż do czasu, kiedy Kasia odeszła z pracy. Z uprawnionych do funduszu kawowego, wynoszącego 12 zł/osobę/miesiąc pozostała Ewa, chętnych do picia Ewa i Dorota.
Tak, Dorota nadal żąda dzielenia się z nią kawą, nie przyjmując do wiadomości, że dotąd piła z dobrego serca Kasi. Za 12 zł wielkich ilości kupić się nie da, Ewa proponuje poczęstowanie w razie potrzeby ze swojej porcji, ale już nie nieograniczony niemal dostęp.
Kto jest zły i niekoleżeński? Ewa.
Dlaczego? Ponieważ nie dość, że nie chce oddawać kawy, to jeszcze kupuje tę, którą lubi ona sama, a nie Dorota.
- Ewa
- Dorota
- Kasia.
Wszystkie pracują w jednej firmie, Ewa i Kasia na umowie o pracę, Dorota na UZ. Polityka firmy jest taka, że fundusze na kawę/herbatę należą się wyłącznie pracownikom na etacie. Kasia pija wodę, ale zgadza się na kupowanie kawy za jej przynależną kasę i oddaje ją Dorocie, która do niej "nie ma prawa".
Wszyscy byli zadowoleni.
Aż do czasu, kiedy Kasia odeszła z pracy. Z uprawnionych do funduszu kawowego, wynoszącego 12 zł/osobę/miesiąc pozostała Ewa, chętnych do picia Ewa i Dorota.
Tak, Dorota nadal żąda dzielenia się z nią kawą, nie przyjmując do wiadomości, że dotąd piła z dobrego serca Kasi. Za 12 zł wielkich ilości kupić się nie da, Ewa proponuje poczęstowanie w razie potrzeby ze swojej porcji, ale już nie nieograniczony niemal dostęp.
Kto jest zły i niekoleżeński? Ewa.
Dlaczego? Ponieważ nie dość, że nie chce oddawać kawy, to jeszcze kupuje tę, którą lubi ona sama, a nie Dorota.
Ocena:
130
(170)
Przychodnia lekarza rodzinnego. Godzina trzynasta, w rejestracji dzwoni telefon. Po głosie sądząc, mężczyzna w średnim wieku.
- Dobry, do doktor Iksińskiej chciałem.
Rejestratorka sprawdza w komputerze.
- Zapraszam na godz. szesnastą.
- Tak późnooo? Pani, to już ciemno będzie, ja się boję po zmroku chodzić!
1. Teraz, kiedy to piszę, jest właśnie szesnasta, za oknem dopiero szarówka.
2. Pan zadzwonił po południu i dostał termin na za trzy godziny, szczerze mówiąc i tak miał sporo szczęścia, bo chętnych jest tylu, że nieraz po godzinie-dwóch brak miejsc.
3. Jest zima... Zmierzch zapada szybko. Nic, tylko wywiesić ogłoszenie: W trosce o Państwa komfort i bezpieczeństwo, pacjenci przyjmowani będą wyłącznie do zapadnięcia zmroku.
A potem zdziwienie, że ludziom mającym tzw. pierwszy kontakt z klientem czasami brakuje cierpliwości.
- Dobry, do doktor Iksińskiej chciałem.
Rejestratorka sprawdza w komputerze.
- Zapraszam na godz. szesnastą.
- Tak późnooo? Pani, to już ciemno będzie, ja się boję po zmroku chodzić!
1. Teraz, kiedy to piszę, jest właśnie szesnasta, za oknem dopiero szarówka.
2. Pan zadzwonił po południu i dostał termin na za trzy godziny, szczerze mówiąc i tak miał sporo szczęścia, bo chętnych jest tylu, że nieraz po godzinie-dwóch brak miejsc.
3. Jest zima... Zmierzch zapada szybko. Nic, tylko wywiesić ogłoszenie: W trosce o Państwa komfort i bezpieczeństwo, pacjenci przyjmowani będą wyłącznie do zapadnięcia zmroku.
A potem zdziwienie, że ludziom mającym tzw. pierwszy kontakt z klientem czasami brakuje cierpliwości.
Ocena:
70
(156)
Zepsuty tramwaj zatrzymał się poza peronem, a że niestety nie był niskopodłogowy, Ejcia - osoba niepełnosprawna, miała nieco problemów z opuszczeniem go. Idzie sobie więc, może nie o kulach, ale utyka dość wyraźnie, zwalnia, chwyta się poręczy, ustawia dokładnie nogę na stopniu.
Co w tym momencie powinien zrobić współpasażer, czekający do wyjścia za taką osobą? Ano powinien ją popchnąć. Dwukrotnie i ewidentnie celowo, o przypadkowym szturchnięciu nie było mowy.
Co w tym momencie powinien zrobić współpasażer, czekający do wyjścia za taką osobą? Ano powinien ją popchnąć. Dwukrotnie i ewidentnie celowo, o przypadkowym szturchnięciu nie było mowy.
komunikacja_miejska
Ocena:
108
(132)
Mieszkam w dziesięciopiętrowym wieżowcu. Bardzo często zdarza się u nas zapchanie kanalizacji, wówczas ścieki wylewają w piwnicy, szamba po kostki i śmierdzi jak w oczyszczalni.
Pracownicy spółdzielni stwierdzili, że przyczyną jest traktowanie sedesu jako kosza na śmieci, znajdowali w rurach m.in. ubrania, gruz czy włosy (takie po obcinaniu, nie kilka kłaczków z grzebienia. Co ciekawe, problem występuje zawsze w jednym i tym samym pionie i tajemnicą poliszynela jest to, że winę ponoszą dwie chore psychicznie lokatorki - matka i córka.
Spółdzielnia obciąża mieszańców bloku kosztami interwencji, co kilka dni trudno wytrzymać od smrodu, a na dwie panie nie ma rady, bo oficjalnie nikt ich za rękę nie złapał.
Pracownicy spółdzielni stwierdzili, że przyczyną jest traktowanie sedesu jako kosza na śmieci, znajdowali w rurach m.in. ubrania, gruz czy włosy (takie po obcinaniu, nie kilka kłaczków z grzebienia. Co ciekawe, problem występuje zawsze w jednym i tym samym pionie i tajemnicą poliszynela jest to, że winę ponoszą dwie chore psychicznie lokatorki - matka i córka.
Spółdzielnia obciąża mieszańców bloku kosztami interwencji, co kilka dni trudno wytrzymać od smrodu, a na dwie panie nie ma rady, bo oficjalnie nikt ich za rękę nie złapał.
Ocena:
143
(149)