Profil użytkownika
ejcia
Zamieszcza historie od: | 10 czerwca 2012 - 20:47 |
Ostatnio: | 28 sierpnia 2024 - 12:40 |
- Historii na głównej: 112 z 228
- Punktów za historie: 54750
- Komentarzy: 357
- Punktów za komentarze: 2485
Chodzę na grotę solną. Dziś nie pasowało mi iść w moje stałe miejsce, więc wybrałam się do innej, którą znałam z dawniejszych lat. Na miejscu okazało się, że będzie również matka z dwójką dzieci, ok. 2 i 5 lat.
Seans polegał na wysłuchiwaniu wrzasków, pisków i gadaniny pokłosia Pani Matki, która siedziała z nosem w telefonie. O ile samo świecenie nie przeszkadzało, to ploteczki na linii już owszem (w takich miejscach należy wyciszać telefony).
Ideą groty solnej jest inhalacja oraz wyciszenie się - i po to przyszłam. Trudno o relaks, kiedy obok co chwila wybucha awantura, kto ma mieć większe wiaderko do zabawy, a kto większą łopatkę, piski, kto kogo sypnął solą, a kto komu co zabiera, zabawki są unoszone w dwóch rękach nad głowę i z rozmachem ciskane o ziemię. Mamuśka niby niemrawo usiłowała interweniować, ale nie na wiele się to zdawało. Zdecydowana reakcja była jedna - i to na moją uwagę - kiedy maluchy zaczęły trącać mój leżak i próbować zagadywać.
Tak, dzieci są częścią świata. Tak, mają prawo korzystać z tego typu ośrodków. Szkoda tylko, że opiekunowie nie są w stanie nad nimi zapanować, żeby nie uniemożliwiały korzystania z groty innym. W mojej "stałej" miejscówce są wyznaczone godziny wyłącznie dla dorosłych. Można przyjść, kiedy się chce, ale pani na recepcji zawsze z góry uprzedza, że jest to seans ogólnodostępny.
Seans polegał na wysłuchiwaniu wrzasków, pisków i gadaniny pokłosia Pani Matki, która siedziała z nosem w telefonie. O ile samo świecenie nie przeszkadzało, to ploteczki na linii już owszem (w takich miejscach należy wyciszać telefony).
Ideą groty solnej jest inhalacja oraz wyciszenie się - i po to przyszłam. Trudno o relaks, kiedy obok co chwila wybucha awantura, kto ma mieć większe wiaderko do zabawy, a kto większą łopatkę, piski, kto kogo sypnął solą, a kto komu co zabiera, zabawki są unoszone w dwóch rękach nad głowę i z rozmachem ciskane o ziemię. Mamuśka niby niemrawo usiłowała interweniować, ale nie na wiele się to zdawało. Zdecydowana reakcja była jedna - i to na moją uwagę - kiedy maluchy zaczęły trącać mój leżak i próbować zagadywać.
Tak, dzieci są częścią świata. Tak, mają prawo korzystać z tego typu ośrodków. Szkoda tylko, że opiekunowie nie są w stanie nad nimi zapanować, żeby nie uniemożliwiały korzystania z groty innym. W mojej "stałej" miejscówce są wyznaczone godziny wyłącznie dla dorosłych. Można przyjść, kiedy się chce, ale pani na recepcji zawsze z góry uprzedza, że jest to seans ogólnodostępny.
Ocena:
106
(148)
Bo pieszy na pasach ma pierwszeństwo.
Dwie historyjki tylko z dzisiejszego dnia. Poruszam się po mieście skuterem. Ostrożnie, zgodnie z zasadami, bez szaleństw. Zjeżdżam z ronda Rataje w Poznaniu (bardzo duże i ruchliwe). Zaraz za zjazdem jest przejście dla pieszych z sygnalizacją świetlną.
Podjeżdżam do niego dość ostrożnie, bo wiem, że zielone lubi się zapalić niespodziewanie, tymczasem jednak nadal czerwone. Nagle jedna pani, dotychczas grzecznie czekająca, pewnym krokiem wchodzi na jezdnię, prosto mi pod koła. Ostre hamowanie, ona odskoczyła z powrotem na chodnik. Akurat bardzo mi się spieszyło, więc bez dyskusji jadę dalej, ale zdążyłam jeszcze usłyszeć rzucone do telefonu przy uchu: no k***, szaleńcy na tych skuterach!
Sytuacja druga. Boczna uliczka, akurat w remoncie, spore różnice w poziomie asfaltu, jadę dosłownie 5/h. Równym tempem z idącym chodnikiem panem. Ramię w ramię. Przejście dla pieszych, facet bez jakiegokolwiek sygnału zwrot w lewo o 90* i wchodzi na pasy. Tak samo prościutko pod pojazd. Autem, przy minimalnie większej prędkości potrąciłabym go. No ale co: teren zabudowany, on był na przejściu...
Dwie historyjki tylko z dzisiejszego dnia. Poruszam się po mieście skuterem. Ostrożnie, zgodnie z zasadami, bez szaleństw. Zjeżdżam z ronda Rataje w Poznaniu (bardzo duże i ruchliwe). Zaraz za zjazdem jest przejście dla pieszych z sygnalizacją świetlną.
Podjeżdżam do niego dość ostrożnie, bo wiem, że zielone lubi się zapalić niespodziewanie, tymczasem jednak nadal czerwone. Nagle jedna pani, dotychczas grzecznie czekająca, pewnym krokiem wchodzi na jezdnię, prosto mi pod koła. Ostre hamowanie, ona odskoczyła z powrotem na chodnik. Akurat bardzo mi się spieszyło, więc bez dyskusji jadę dalej, ale zdążyłam jeszcze usłyszeć rzucone do telefonu przy uchu: no k***, szaleńcy na tych skuterach!
Sytuacja druga. Boczna uliczka, akurat w remoncie, spore różnice w poziomie asfaltu, jadę dosłownie 5/h. Równym tempem z idącym chodnikiem panem. Ramię w ramię. Przejście dla pieszych, facet bez jakiegokolwiek sygnału zwrot w lewo o 90* i wchodzi na pasy. Tak samo prościutko pod pojazd. Autem, przy minimalnie większej prędkości potrąciłabym go. No ale co: teren zabudowany, on był na przejściu...
Ocena:
167
(271)
Słowem wstępnym - jednym z punktów mojej dniówki w pracy jest około godzinny przejazd z placówki do placówki. Wozi mnie kierowca.
I wszystko było w porządku, dopóki pracował poprzedni facet. Miły, sympatyczny, pełna komitywa. Niestety, co dobre nie trwa długo, kilka miesięcy temu odszedł z pracy i zastąpił go nowy.
Tu się zaczęło.
Koleś troglodyty pierwsze wcielenie. Przeklina. Strasznie, po kilka razy w zdaniu. Nie tylko w chwilach zdenerwowania, ale głównie jako przerywnik. Bo *** wiecie, czasami *** trzeba zdanie *** urozmaicić. Nawet pomijając przekleństwa, poziom słownictwa pozostawia wiele do życzenia. Dosłownie chamstwo z prostactwem.
Kiedyś zupełnie bezpodstawnie wyjechał do mnie z wyjątkowo bogatym zlepkiem "panienek" (jako dodatki w zdaniu, nie epitety pod moim adresem). Już nie zdzierżyłam, poprosiłam, żeby nieco przystopował. Odpowiedział mi wybuch gromkiego śmiechu: "Ja tam się nie przejmuję, hłe hłe hłe”.
Co chwila zarzuca prostackimi żarcikami, po czym wybucha "firmowym" rechotem, a kiedy jakoś niespieszno mi docenić jego poczucie humoru, zaczyna mnie szturchać łokciem w bok: "Dobre, co nie? Hłe, hłe, hłe... Co taka markotna?”.
Co chwilka beka/charka/chrząka, aż się brzydzi przebywać obok. Chłop tęgi, zwłaszcza teraz latem upocony jak szczur, rozwala się za kierownicą, wchodzi na "moje terytorium". Odsuwam się, ile mogę w prawo, ale to niewiele daje, co chwila jednak go dotknę, takiego zimnego, mokrego jak ryba.
Denerwuje mnie to niemożebnie, choć już jakoś przywykłam. Ale dzisiaj padł rekord. Jak by tu delikatnie powiedzieć... O ile zwykle tylko psuje mi nastrój, tak tym razem zepsute zostało powietrze w samochodzie. No... Różne są sytuacje, ok... Ale czy jestem w błędzie, myśląc, że większość ludzi by w takiej sytuacji straszliwie speszona wydukała to podstawowe "przepraszam"? Zamiast tego poleciała kolejna seria przezabawnych, prostackich komentarzy, próby wymuszenia odpowiedzi szturchaniem i koniec końców wrzaśnięcie do ucha: "co nie?”.
Słów brak.
I wszystko było w porządku, dopóki pracował poprzedni facet. Miły, sympatyczny, pełna komitywa. Niestety, co dobre nie trwa długo, kilka miesięcy temu odszedł z pracy i zastąpił go nowy.
Tu się zaczęło.
Koleś troglodyty pierwsze wcielenie. Przeklina. Strasznie, po kilka razy w zdaniu. Nie tylko w chwilach zdenerwowania, ale głównie jako przerywnik. Bo *** wiecie, czasami *** trzeba zdanie *** urozmaicić. Nawet pomijając przekleństwa, poziom słownictwa pozostawia wiele do życzenia. Dosłownie chamstwo z prostactwem.
Kiedyś zupełnie bezpodstawnie wyjechał do mnie z wyjątkowo bogatym zlepkiem "panienek" (jako dodatki w zdaniu, nie epitety pod moim adresem). Już nie zdzierżyłam, poprosiłam, żeby nieco przystopował. Odpowiedział mi wybuch gromkiego śmiechu: "Ja tam się nie przejmuję, hłe hłe hłe”.
Co chwila zarzuca prostackimi żarcikami, po czym wybucha "firmowym" rechotem, a kiedy jakoś niespieszno mi docenić jego poczucie humoru, zaczyna mnie szturchać łokciem w bok: "Dobre, co nie? Hłe, hłe, hłe... Co taka markotna?”.
Co chwilka beka/charka/chrząka, aż się brzydzi przebywać obok. Chłop tęgi, zwłaszcza teraz latem upocony jak szczur, rozwala się za kierownicą, wchodzi na "moje terytorium". Odsuwam się, ile mogę w prawo, ale to niewiele daje, co chwila jednak go dotknę, takiego zimnego, mokrego jak ryba.
Denerwuje mnie to niemożebnie, choć już jakoś przywykłam. Ale dzisiaj padł rekord. Jak by tu delikatnie powiedzieć... O ile zwykle tylko psuje mi nastrój, tak tym razem zepsute zostało powietrze w samochodzie. No... Różne są sytuacje, ok... Ale czy jestem w błędzie, myśląc, że większość ludzi by w takiej sytuacji straszliwie speszona wydukała to podstawowe "przepraszam"? Zamiast tego poleciała kolejna seria przezabawnych, prostackich komentarzy, próby wymuszenia odpowiedzi szturchaniem i koniec końców wrzaśnięcie do ucha: "co nie?”.
Słów brak.
Ocena:
171
(193)
Trzy miesiące temu zapisywałam się na kontrolę do ginekologa. Cóż, tyle czasu naprzód albo się uda wstrzelić z terminem w odpowiedni czas, albo nie. Przy zapisach rejestratorka uspokoiła mnie, że ewentualne przesunięcie o tydzień nie będzie problemem.
Rzeczywiście zaistniała potrzeba przełożenia wizyty. Dzwoniłam trzy razy (pierwsze dwa czekałam bezskutecznie na lini po 25 minut), trzeci (odebrany zaledwie w 15. minucie) przyniósł informację, że w żadnym wypadku przesunąć mnie nie mogą, co najwyżej mogę czekać kolejne pół roku, jakbym rejestrowała się na nowo.
Udałam się osobiście do placówki - sprawa załatwiona od ręki. Nagle można.
Nadszedł ustalony dzień, w poczekalni przywitała mnie kolejka jak nigdy. Lekarz spóźnił się do pracy. Cóż, różnie bywa, pokażcie mi takiego, komu w życiu się nie zdarzyło. Największym problemem nie był jednak zator, ale inne oczekujące panie.
Tak, wiem, że ciężarne mają prawo wejść bez kolejki. Natomiast tutaj doszło do sytuacji, że kobiety w stanie nieodmiennym (sztuk dwie) czekały w nieskończoność, podczas gdy cały czas dochodziły ciężarne "na swoją godzinę" i wchodziły niemal z marszu - bo mają takie prawo. Były przy tym wredne i aroganckie, prośby i argumenty, że spieszę się do pracy spotykały się jedynie z ironicznymi uśmieszkami i pyskówką. Żeby nie było, jakoś nie wyglądały na biedne, zmęczone i wykończone bohaterskim dźwiganiem przyszłości narodu - wesoło plotkowały na swoje "matkowe" tematy, heheszkując, która ma łatwiej z podrzuceniem poprzednich dzieci dziadkom, a u której synka - cytuję - na USG prędzej było widać sisiolka.
Personel nie mógł nic zrobić, bo ustawa. Przez babsztyle spóźniłam się do pracy ponad godzinę.
Rzeczywiście zaistniała potrzeba przełożenia wizyty. Dzwoniłam trzy razy (pierwsze dwa czekałam bezskutecznie na lini po 25 minut), trzeci (odebrany zaledwie w 15. minucie) przyniósł informację, że w żadnym wypadku przesunąć mnie nie mogą, co najwyżej mogę czekać kolejne pół roku, jakbym rejestrowała się na nowo.
Udałam się osobiście do placówki - sprawa załatwiona od ręki. Nagle można.
Nadszedł ustalony dzień, w poczekalni przywitała mnie kolejka jak nigdy. Lekarz spóźnił się do pracy. Cóż, różnie bywa, pokażcie mi takiego, komu w życiu się nie zdarzyło. Największym problemem nie był jednak zator, ale inne oczekujące panie.
Tak, wiem, że ciężarne mają prawo wejść bez kolejki. Natomiast tutaj doszło do sytuacji, że kobiety w stanie nieodmiennym (sztuk dwie) czekały w nieskończoność, podczas gdy cały czas dochodziły ciężarne "na swoją godzinę" i wchodziły niemal z marszu - bo mają takie prawo. Były przy tym wredne i aroganckie, prośby i argumenty, że spieszę się do pracy spotykały się jedynie z ironicznymi uśmieszkami i pyskówką. Żeby nie było, jakoś nie wyglądały na biedne, zmęczone i wykończone bohaterskim dźwiganiem przyszłości narodu - wesoło plotkowały na swoje "matkowe" tematy, heheszkując, która ma łatwiej z podrzuceniem poprzednich dzieci dziadkom, a u której synka - cytuję - na USG prędzej było widać sisiolka.
Personel nie mógł nic zrobić, bo ustawa. Przez babsztyle spóźniłam się do pracy ponad godzinę.
słuzba_zdrowia
Ocena:
89
(177)
zarchiwizowany
Skomentuj
(1)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Historia z dawnych lat, przypomniała mi się, kiedy spotkałam na ulicy jej bohaterkę.
Zawsze moim ulubionym przedmiotem w szkole był polski. Radziłam sobie z nim dobrze, szczególne lubiłam pisać wypracowania na tzw "wolny temat". Czyli opowiadania, listy, kartka z pamiętnika postaci z literatury itd.
Któregoś razu po chorobie i nieobecności dowiedziałam się, że klasa w tym czasie m.in. dostała do napisania tzw nowelę z sokołem, czyli jednym wybranym motywem przewijającym się przez cały utwór. Mi w to graj. Przysiadłam, wysmarowałam opowiadanie na kilka stron, starając się je jak najbardziej dopieścić. Dumna zaniosłam nauczycielce do sprawdzenia. Rzuciła okiem, że jest, "odhaczyła" w dzienniku wykonanie, ale nie oceniła. Kiedy poprosiłam o dokładniejsze sprawdzenie stwierdziła, że wypracowania reszty klasy zostały już oddane jej się teraz nie chce wracać do tematu i - cytuję - "bawić się". Nie zależało mi na kolejnej czwórce czy piątce do kolekcji, ale komentarze i wskazówki chłonęłam jak gąbka. Jak nie, to niech ostatecznie nie wpisuje stopnia, ale przynajmniej jakieś słowo: dobrze, niedobrze, tu poprawić, a tam zmienić.
Męczyłam się wtedy z pisaniem cały wieczór, efekt uważałam za naprawdę dobry. Było mi bardzo przykro.
Zawsze moim ulubionym przedmiotem w szkole był polski. Radziłam sobie z nim dobrze, szczególne lubiłam pisać wypracowania na tzw "wolny temat". Czyli opowiadania, listy, kartka z pamiętnika postaci z literatury itd.
Któregoś razu po chorobie i nieobecności dowiedziałam się, że klasa w tym czasie m.in. dostała do napisania tzw nowelę z sokołem, czyli jednym wybranym motywem przewijającym się przez cały utwór. Mi w to graj. Przysiadłam, wysmarowałam opowiadanie na kilka stron, starając się je jak najbardziej dopieścić. Dumna zaniosłam nauczycielce do sprawdzenia. Rzuciła okiem, że jest, "odhaczyła" w dzienniku wykonanie, ale nie oceniła. Kiedy poprosiłam o dokładniejsze sprawdzenie stwierdziła, że wypracowania reszty klasy zostały już oddane jej się teraz nie chce wracać do tematu i - cytuję - "bawić się". Nie zależało mi na kolejnej czwórce czy piątce do kolekcji, ale komentarze i wskazówki chłonęłam jak gąbka. Jak nie, to niech ostatecznie nie wpisuje stopnia, ale przynajmniej jakieś słowo: dobrze, niedobrze, tu poprawić, a tam zmienić.
Męczyłam się wtedy z pisaniem cały wieczór, efekt uważałam za naprawdę dobry. Było mi bardzo przykro.
Ocena:
9
(37)
Zdaje sobie sprawę, że dziecku w wielu sprawach się ustępuje i wiele daje, ale po pewnym czasie po prostu człowiek zaczyna bronić swojego terytorium, nawet w sprawach, które pozornie wydają się błahe. Moja starsza siostra doczekała się synka, który obecnie ma 5 lat. Przy czym na chwałę siostry muszę przyznać, że wyleczyła się już z pieluszkowego zapalenia mózgu i w tej chwili więcej problemów sprawia babcia dziecka (nasza mama).
Kupuje małemu tony zabawek, jak sama mówi - ona miała ich mało i chce żeby on miał lepiej. Są to drobiazgi, ale zajmują miejsce. Przy czym wszystko ma czekać na jakąś okazję, po czym kiedy okazja nadchodzi zapomina o gotowym prezencie i kupuje kolejny. W efekcie we wszystkich schowkach piętrzą się tony zabawek. Ostatnio zostałam zapytana, czy użyczę miejsca w swoim pokoju. Nie, nie użyczę. Zawaliła kompletnie swój pokój i salon, tylko pozwolić, to zawali kolejny pokój, a tak brak miejsca ją trochę hamuje.
Uwielbiam majsterkować i robić coś z niczego. Kupiłam kiedyś kokosa, przepiłowałam ładnie skorupę i zastanawiam się później na głos, coby z niej fajnego zrobić. Sugestia babci: dorób zawiasy, zamknięcie, nasyp cukierków i daj Piotrusiowi.
Tak. Będę siedziała pół dnia z młotkiem i pilnikiem, żeby dziecko po chwili rzuciło w kąt.
Kupiłam sobie herbatę smakową. U nas raczej pija się czarną, więc leżała dość długo, a wypiłam raptem kilka razy. Ale pamiętam gdzie jest, wszystko zależy od apetytu. Kiedyś patrzę, Piotrek trzyma kubek, z którego charakterystycznie pachnie. Ok, nie ma problemu, nie sobie wypije. Ale zaczęło się to powtarzać nagminnie, ani nie zauważyłam kiedy, a w pudełku już ledwo co na dnie. Wiedząc z doświadczenia, że wszelkie rozmowy nic nie dadzą schowałam herbatę u siebie, nie ma. Najbliższa wizyta rodzinki siostry, babcia woła mnie i pyta, czy nie wiem, gdzie PIOTRUSIA herbatka. Po wyjaśnieniu rzeczywistej przynależności i powodu schowania usłyszałam: Dziecku żałujesz?
Nie, nie żałuję, ale przy mojej częstotliwości picia wychodzi na to, że musiałabym mu ją całkiem oddać, a tania nie była.
Dostałam od koleżanki za jakaś przysługę duże pudło galaretek w cukrze. Postawiłam na stole do ogólnego użytku, częstuje się kto chce. Ubywa powoli, ale ciągle. Ostatnio babcia jadąc do siostry zaproponowała mi, że może ona by te galaretki spakowała i zawiozła Piotrusiowi.
Czy ja mam prawo mieć jakąkolwiek własność w tym domu?
Kupuje małemu tony zabawek, jak sama mówi - ona miała ich mało i chce żeby on miał lepiej. Są to drobiazgi, ale zajmują miejsce. Przy czym wszystko ma czekać na jakąś okazję, po czym kiedy okazja nadchodzi zapomina o gotowym prezencie i kupuje kolejny. W efekcie we wszystkich schowkach piętrzą się tony zabawek. Ostatnio zostałam zapytana, czy użyczę miejsca w swoim pokoju. Nie, nie użyczę. Zawaliła kompletnie swój pokój i salon, tylko pozwolić, to zawali kolejny pokój, a tak brak miejsca ją trochę hamuje.
Uwielbiam majsterkować i robić coś z niczego. Kupiłam kiedyś kokosa, przepiłowałam ładnie skorupę i zastanawiam się później na głos, coby z niej fajnego zrobić. Sugestia babci: dorób zawiasy, zamknięcie, nasyp cukierków i daj Piotrusiowi.
Tak. Będę siedziała pół dnia z młotkiem i pilnikiem, żeby dziecko po chwili rzuciło w kąt.
Kupiłam sobie herbatę smakową. U nas raczej pija się czarną, więc leżała dość długo, a wypiłam raptem kilka razy. Ale pamiętam gdzie jest, wszystko zależy od apetytu. Kiedyś patrzę, Piotrek trzyma kubek, z którego charakterystycznie pachnie. Ok, nie ma problemu, nie sobie wypije. Ale zaczęło się to powtarzać nagminnie, ani nie zauważyłam kiedy, a w pudełku już ledwo co na dnie. Wiedząc z doświadczenia, że wszelkie rozmowy nic nie dadzą schowałam herbatę u siebie, nie ma. Najbliższa wizyta rodzinki siostry, babcia woła mnie i pyta, czy nie wiem, gdzie PIOTRUSIA herbatka. Po wyjaśnieniu rzeczywistej przynależności i powodu schowania usłyszałam: Dziecku żałujesz?
Nie, nie żałuję, ale przy mojej częstotliwości picia wychodzi na to, że musiałabym mu ją całkiem oddać, a tania nie była.
Dostałam od koleżanki za jakaś przysługę duże pudło galaretek w cukrze. Postawiłam na stole do ogólnego użytku, częstuje się kto chce. Ubywa powoli, ale ciągle. Ostatnio babcia jadąc do siostry zaproponowała mi, że może ona by te galaretki spakowała i zawiozła Piotrusiowi.
Czy ja mam prawo mieć jakąkolwiek własność w tym domu?
Ocena:
370
(572)
Poznań, ruchliwa ulica, godziny szczytu. Obok ulicy chodnik, między jednym a drugim około dwumetrowej długości skarpa - trawniczek, dość ostry ukos.
Po chodniku radośnie zasuwa na rowerku bez bocznych kółek berbeć, widać, że to jego pierwsze próby bez wspomagaczy; jedzie niepewnie, od brzegu do brzegu chodnika. Kilkanaście metrów za nim spokojnie spaceruje mamusia z psem. Wystarczyłaby chwila, utrata równowagi, a dzieciak toczy się po skarpie w dół, prosto pod koła samochodów.
Po chodniku radośnie zasuwa na rowerku bez bocznych kółek berbeć, widać, że to jego pierwsze próby bez wspomagaczy; jedzie niepewnie, od brzegu do brzegu chodnika. Kilkanaście metrów za nim spokojnie spaceruje mamusia z psem. Wystarczyłaby chwila, utrata równowagi, a dzieciak toczy się po skarpie w dół, prosto pod koła samochodów.
Ocena:
152
(188)
Lata temu w szkole mojej córki.
Ewa chodziła do pierwszej klasy. Wiem, że wiele matek uważa swoje dzieci za genialne, natomiast fakt jest taki, że na wywiadówkach często otrzymywałam sygnały, że jest dobrą uczennicą, bardzo aktywną na lekcjach, nierzadko do odpowiedzi zgłaszała się tylko ona lub jako jedyna znała prawidłową odpowiedź.
Po którymś kolejnym zebraniu zostałam poproszona do wychowawczyni. Czy coś się stało, Ewa przestała się zgłaszać, siedzi cicho, zapytana odpowie prawidłowo, ale nie przejawia już inicjatywy.
W domu rozmawiam z małą, odpowiedziała mi: „Mamo, a po co ja mam się zgłaszać, skoro pani i tak nigdy mnie nie wybiera? Sama jedna z klasy rękę podnoszę, nikt więcej, już na końcu zmieniam lewa/prawa, bo mi drętwieje, a pani pyta i pyta innych, chociaż oni nie wiedzą”.
Cóż. Telefon do wychowawczyni, relacja z rozmowy, odpowiedź nauczycielki: „Ja wiem, że Ewa jest zawsze przygotowana, ale chcę zmobilizować i resztę klasy”.
Z jednej strony jak najbardziej kobietę rozumiem, ale z drugiej niech się nie dziwi, że dzieciak miał dość bezskutecznego machania ręką pod sufitem.
Ewa chodziła do pierwszej klasy. Wiem, że wiele matek uważa swoje dzieci za genialne, natomiast fakt jest taki, że na wywiadówkach często otrzymywałam sygnały, że jest dobrą uczennicą, bardzo aktywną na lekcjach, nierzadko do odpowiedzi zgłaszała się tylko ona lub jako jedyna znała prawidłową odpowiedź.
Po którymś kolejnym zebraniu zostałam poproszona do wychowawczyni. Czy coś się stało, Ewa przestała się zgłaszać, siedzi cicho, zapytana odpowie prawidłowo, ale nie przejawia już inicjatywy.
W domu rozmawiam z małą, odpowiedziała mi: „Mamo, a po co ja mam się zgłaszać, skoro pani i tak nigdy mnie nie wybiera? Sama jedna z klasy rękę podnoszę, nikt więcej, już na końcu zmieniam lewa/prawa, bo mi drętwieje, a pani pyta i pyta innych, chociaż oni nie wiedzą”.
Cóż. Telefon do wychowawczyni, relacja z rozmowy, odpowiedź nauczycielki: „Ja wiem, że Ewa jest zawsze przygotowana, ale chcę zmobilizować i resztę klasy”.
Z jednej strony jak najbardziej kobietę rozumiem, ale z drugiej niech się nie dziwi, że dzieciak miał dość bezskutecznego machania ręką pod sufitem.
szkoła
Ocena:
301
(459)
zarchiwizowany
Skomentuj
(31)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
"Komunikacja miejska oddechem dla miasta".
Wypadło, że musiałam przesiąść się na jeden dzień do autobusu. Nie ma problemu, korona z głowy nie spadnie.
Albo ja z młodych lat pamiętam jakąś inną komunikację, albo wyjątkowo trafiłam.
Współpasażerowie:
1. Menel. Śmierdzący piwskiem i odcharkujący co kilka sekund.
2. Kobieta przez całą drogę wisząca na telefonie. Nie, nie rozmawiała. Wrzeszczała, przy czym co drugie słowo było niecenzuralne.
3. Nienormalna kobieta robiąca harmider o wszystko: że autobus stoi, że jedzie, że skręca, że nie skręca, że mija nas jakieś auto...
4. Histeryzujący non stop dzieciak ok 5 lat. Brak jakiejkolwiek reakcji ze strony rodziców.
Że tak powiem, piórkuję taką ekologię...
Wypadło, że musiałam przesiąść się na jeden dzień do autobusu. Nie ma problemu, korona z głowy nie spadnie.
Albo ja z młodych lat pamiętam jakąś inną komunikację, albo wyjątkowo trafiłam.
Współpasażerowie:
1. Menel. Śmierdzący piwskiem i odcharkujący co kilka sekund.
2. Kobieta przez całą drogę wisząca na telefonie. Nie, nie rozmawiała. Wrzeszczała, przy czym co drugie słowo było niecenzuralne.
3. Nienormalna kobieta robiąca harmider o wszystko: że autobus stoi, że jedzie, że skręca, że nie skręca, że mija nas jakieś auto...
4. Histeryzujący non stop dzieciak ok 5 lat. Brak jakiejkolwiek reakcji ze strony rodziców.
Że tak powiem, piórkuję taką ekologię...
Ocena:
29
(97)
Vivat logika.
Wróciła moja mamunia z zebrania partii politycznej, dla świętego spokoju i coby nie wywoływać burzy, nazwijmy ją partią x. W samej partii nie jest, tylko, powiedzmy, sympatyzuje, bywa zapraszana na spotkania itd.
W domu od progu zaczęła głosić tezy, że zbliżają się wybory burmistrza miasta i należy zrobić wszystko, żeby obalić dotychczasowego (z partii y), bo - główny zarzut - otoczył się w ratuszu swoimi zaufanymi i nic dla ludzi nie robi.
Dalej opowiadając o zebraniu, stwierdziła, że tak właściwie to nic więcej nie było mówione, niczego nie planują, nie mają żadnego programu, tylko myślą, jak wygrać wybory.
Wszelkie próby uświadomienia jej, że te sytuacje są bliźniaczo podobne spełzły na niczym.
Wróciła moja mamunia z zebrania partii politycznej, dla świętego spokoju i coby nie wywoływać burzy, nazwijmy ją partią x. W samej partii nie jest, tylko, powiedzmy, sympatyzuje, bywa zapraszana na spotkania itd.
W domu od progu zaczęła głosić tezy, że zbliżają się wybory burmistrza miasta i należy zrobić wszystko, żeby obalić dotychczasowego (z partii y), bo - główny zarzut - otoczył się w ratuszu swoimi zaufanymi i nic dla ludzi nie robi.
Dalej opowiadając o zebraniu, stwierdziła, że tak właściwie to nic więcej nie było mówione, niczego nie planują, nie mają żadnego programu, tylko myślą, jak wygrać wybory.
Wszelkie próby uświadomienia jej, że te sytuacje są bliźniaczo podobne spełzły na niczym.
Ocena:
98
(174)