Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

fak_dak

Zamieszcza historie od: 13 marca 2012 - 22:08
Ostatnio: 21 stycznia 2015 - 16:51
  • Historii na głównej: 63 z 65
  • Punktów za historie: 53201
  • Komentarzy: 1068
  • Punktów za komentarze: 15734
 

#35785

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Opowieść zasłyszana na jednym ze szkoleń z zaawansowanych technik reanimacyjnych od kolegi anestezjologa.

Jak wiecie w Polsce było i jest krucho z organami do przeszczepów. Dawca musi być w miarę młody, zdrowy i nie zastrzec sobie za życia w rejestrze, że nie zgadza się być dawcą. Do tego dochodzi częste respektowanie sprzeciwu pogrążonej w żałobie rodziny. W efekcie na nerki czy serce czeka się długo i często nie dożywa przeszczepu.

Było to w czasach gdy kolega jeszcze jeździł w Pogotowiu na eRce. Wezwanie do wypadku - motocyklista wpadł na ogrodzenie. Nie miał większych obrażeń poza tym, że nadział się na metalowy płot tak, że pręt wchodził przez jeden oczodół a wychodził potylicą. Śmieć na miejscu. Jak przyjechał zespół karetki, to okazało się, że strażacy zdążyli żelastwo odciąć powyżej głowy i reanimowali chłopaka. Kolega już miał im powiedzieć, że próbują przywrócić do życia zwłoki gdy pomyślał, że chłopak młody i raczej zdrowy był. Jego organy mogą się jeszcze komuś przydać. Udało się przywrócić krążenie i zwłoki chłopaka wentylowane na worku ambu, przewieziono do Szpitala pod hasłem "na przeszczepy".

Koledze się wydawało, że sprawa załatwiona. Bardzo się zdziwił gdy jakiś czas potem okazało się, że chłopak samodzielnie oddycha i chodzi do niego rehabilitant, by zapobiec zanikowi mięśni [sic!].

Zapytacie co w tym piekielnego? Otóż ten chłopak miał całkowicie zniszczony mózg powyżej pnia. Nie miał nigdy szans na odzyskanie przytomności. Jako osoba był martwy. Żyło wyłącznie jego ciało. Pech chciał, że pośród zniszczeń jakie pręt dokonał w jego mózgu, nie został uszkodzony ośrodek odpowiedzialny za oddychanie, a polskie prawo zabrania pobierania organów od kogoś kto samodzielnie oddycha.

Chłopak umarł jakiś czas potem na jakąś infekcję, jak wiele osób w stanie wegetatywnym. Do tego czasu pewnie jego "leczenie" pochłonęło mnóstwo pieniędzy jakie mogły iść na ratowanie innych ludzi. Organy zaś nie nadawały się już do przeszczepienia, bo była infekcja.

Jak dla mnie, to co polskie prawo nakazywało robić z tym chłopakiem podchodzi pod bezczeszczenie zwłok. No i być może ktoś przez to nie doczekał transplantacji ważnego życiowo organu.

prawo i medycyna

Skomentuj (107) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 692 (842)

#35575

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Recz działa się kilka lat temu w czasie przygotowania do oficjalnego założenia przeze mnie i mojej, natenczas narzeczonej, D., podstawowej komórki społecznej. W mojej diecezji przed ślubem poza kursem przedmałżeńskim wymagane jest odbycie przez narzeczonych pięciu spotkań ze specjalistami z różnych dziedzin. Na koniec zostawiliśmy sobie znawcę od naturalnych metod planowania rodziny.

Nie wiem czy wszyscy czytelnicy są biegli w temacie NMPR (czyli metodzie Roetzera) więc śpieszę z wyjaśnieniem. W tej metodzie na podstawie analizy temperatury i śluzu szyjkowego stwierdza się kiedy BYŁA owulacja. Trafność metody dotycząca dokonanej owulacji jest duża. Trafność prognostyczna, mówiąc oględnie, nie zachwyca. Z tego powodu metoda jest świetna gdy ktoś chce mieć dziecko - wie, w którym okresie miesiąca należy się starać. Gorzej gdy go mieć nie chce, wtedy mamy Watykańską Ruletkę.

D., wiedząc, jaki mam charakter oraz znając mój stosunek do NMPR wymogła na mnie przyrzeczenie, że nie będę dyskutował. Wysłuchamy co trzeba, pokiwamy głowami i z pieczątką na karcie podrepczemy do domu.

W salce przywitała nas pani około czterdziestoletnia. Taka z błyskiem fanatyzmu w oku. Ja niepomny na przyrzeczenia próbowałem na wstępie negocjować, że jesteśmy lekarzami i fizjologia człowieka nie jest dla nas sekretem. Pani na to z pogardą, że właśnie lekarze są najgorsi bo im się wydaje, że wszystkie rozumy pozjadali. Dostałem kopniaka pod stołem i zniewagę przełknąłem.

Pani zapytała czy D. mierzy codziennie temperaturę i ogląda śluz. Jeżeli tak, to ona poprosi wykresy. Rychło się wydało, że D. nie mierzyła ani nie oglądała. Została za to obrzucona spojrzeniem pełnym potępienia.

Pani dokładnie wyłożyła nam zasady cyklu miesięcznego, opowiedziała o hormonach, o krwawieniach, o zmianach temperatury. Mam wrażenie, że złośliwie się nie śpieszyła.

Na koniec zapytała czy mamy pytania. Zmilczałem. Pani ponowiła pytanie. Nie lubię niezręcznej ciszy więc ignorując kopania pod stołem zwróciłem pani grzecznie uwagę:
- Metoda jest interesująca ale nie może Pani zaprzeczyć, że jest metodą retrospektywną.
Pani na to:
- Proszę pana, to nie jest jakaś metoda retrospektywna tylko metoda Roetzera.
Ja:
- Tak, zgadza się ale w metodzie Roetzera o owulacji wnioskujemy ex-post.
Pani z oburzeniem:
- No co pan. To nie żadne ekspo, to jest metoda naturalna.

Po tej odpowiedzi poddałem się. D. za to siedziała zadowolona z miną wyrażającą „a nie mówiłam?”.

salka katechetyczna

Skomentuj (33) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 690 (780)

#34367

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Opowieść Paulinki997 przypomniała mi moją historię.

W mojej okolicy często pukają do drzwi ludzie, którzy zbierają pieniądze na "bilet do Katowic bo ukradziono im portfel", "na jedzenie dla głodnych dzieci" (stołówka MOPS jest w okolicach i każdy kto się zgłosi dostanie śniadanie czy obiad), "na leczenie psa", "na towarzystwo obrony/ochrony XYZ", "na wiele innych ważnych rzeczy".

Wygląd większości proszących i woń wydychanego powietrza nie zostawiają pola do domysłów na co tak naprawdę zbierane są pieniądze. Zwykle wtedy mówię, że nie sponsoruję czyichś nałogów, a rzekomo głodnym doradzam gdzie mogą się zgłosić po pomoc. Żywność daję wyłącznie wtedy, jeżeli widzę, że ktoś ma ze sobą siatki na jedzenie.

Owego dnia będąc do południa z dziećmi w mieszkaniu, usłyszałem dzwonek do drzwi. Za drzwiami staruszka. W nieśmiały sposób poprosiła o datek pieniężny. Powiedziała, że musi mieć wykonaną operację zaćmy oka, a wcześniej wymagane są przynajmniej dwa szczepienia na żółtaczkę. Jedno już miała, a na drugie nie ma pieniędzy.

Odruchowo zapytałem jaka to szczepionka (jestem lekarzem). Powiedziała, że nie pamięta ale ma w domu receptę. Ja, między innymi, przyjmuję pacjentów w poradni, realia finansowe biednych emerytów znam, więc zapytałem czy mieszka daleko stąd. Powiedziała, że blisko. Zaproponowałem, że jeżeli przyniesie tę receptę, to podejdziemy do apteki pod blokiem i ja zapłacę za jej lek, bo po co ma chodzić po domach i prosić? Zaprotestowała, mówiąc, że to przecież ponad 50zł. Ja, że wiem to ale że mogę i chcę jej zakup sfinansować. Spodziewałem się podziękowania lub chociaż tego, że ona niezwłocznie pójdzie po receptę. Staruszka natomiast nadęła się i z wrzaskiem, że jestem ostatnim chamem bo uważam, że ona jest oszustką. Dowodem na to fakt, że jakbym tak nie uważał, to bym jej dał pieniądze do ręki.

Ja, przyzwyczajony, że ludzie na mnie krzyczą (praca w poradni czy na SOR wymaga zimnej krwi), zapytałem spokojnie na co tak naprawdę potrzebne są jej pieniądze. Staruszka odwróciła na pięcie się obrażając na odchodne żeńską linię mojego rodu z matką na czele.

mój blok w dużym mieście

Skomentuj (6) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 738 (760)

#34370

przez (PW) ·
| Do ulubionych
To będzie historia o szacunku do samego siebie i cenieniu własnej wartości.

Rzecz działa się w początkiem lat ′90 w małym miasteczku, z którego się wywodzę. Miałem wtedy z 12 lat, mój brat 10. Były to czasy pierwszych upadków zakładów przemysłowych. W mieście rosło bezrobocie. Rzesze zwolnionych z pracy siedziało przed barem "Zacisze" czyli lokalną pijalnią piwa i narzekało na ciężki los, bezrobocie i wyzysk kapitalistyczny.

Mój tato miał znajomego emerytowanego stolarza. Taki pacjent-przyjaciel rodziny. Był on naprawdę świetnym specem w swojej działce i miał z dawnych czasów warsztat przy domu. Jedyne co mu niedomagało to siła fizyczna - z racji wieku.

Tato mój zamówił u niego wykonanie małego domku na działkę. Konstrukcja i poszycie z drewna. Miał to wykonać u siebie z pomocą syna, a następnie po przetransportowaniu mieliśmy to złożyć. On jako majster, a ojciec i my z bratem do noszenia materiału i przytrzymania.

Pech chciał, że ojciec na kilka dni przed montażem skręcił nogę w kostce. Wizja, że my z bratem damy sobie sami radę, nie wydawała mu się realna. Pokuśtykał więc w moim towarzystwie pod bar "Zacisze" i zaproponował bezrobotnym pracę przez 2-3 godziny w charakterze pomocnika stolarza dla dwóch osób. Płacić chciał za to uczciwe pieniądze (nie pamiętam dokładnie ile). Do dzisiaj pamiętam ten szyderczy śmiech jakim zareagowali tam zgromadzeni na tę propozycję. Jeden z nich po tym jak się uspokoił powiedział, że nie po to uczył się w szkole zawodowej, by teraz za kimś materiał na budowie nosić.

W efekcie domek budowaliśmy w składzie - majster, ja, brat i tato z gipsem na nodze. Daliśmy radę.

Małe miasteczko początkiem lat ′90

Skomentuj (20) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 711 (757)

#27142

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Kolega lekarz psychiatra pracuje w Oddziale Psychiatrii jednego ze szpitali. W ramach dyżuru konsultuje psychiatrycznie pacjentów, którzy przychodzą do SOR z różnymi problemami. Wiadomo, że liczy się dyskrecja więc wzywa się kogoś po nazwisku i nie zdradza na korytarzu do jakiego specjalisty. W SOR obowiązuje zasada, że ciężko chorzy (wyłapywani przez pielęgniarkę segregującą) i karetki wchodzą poza kolejką.

Dyżur na SORze był koszmarny. Czarno od ludzi na korytarzu w dodatku karetka za karetką. Czas oczekiwania dla lżej chorych kilka godzin. Na czele kolejki od ponad godziny piekli się facet i nie przyjmuje do wiadomości, że SOR ma tylko 10 łóżek obserwacyjnych i jest tylko 1 internista i dopóki nie wypisze się kogoś to reszta musi czekać.

Kolega psychiatra został wezwany na konsultację. Tradycyjnie wyszedł na korytarz i prosił pana Iksińskiego. Iksiński wstaje z końca kolejki i idzie do wejścia. Na to zrywa się nasz piekielny pacjent i z wrzaskiem, że nepotyzm, że on był wcześniej w kolejce, że czeka już kilka godzin i że chce być obsłużony przed Iksińskim. Kolega spokojnie przeprosił Iksińskiego, podszedł do zapienionego, położył mu rękę na ramieniu i mówi:
"Ja jestem psychiatrą, przyszedłem pomóc tamtemu panu a skoro i pan pilnie domaga się pomocy psychiatry to zapraszam na konsultację".

Facet wyrwał się krzycząc "nie" i szybko wrócił na krzesło. Ludzie na poczekalni wybuchnęli śmiechem. Od tego czasu do chwili przyjęcia przez internistę słowem się nie odezwał.

szpital wojewódzki w dużym mieście

Skomentuj (18) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 808 (838)