Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

fanfarelle

Zamieszcza historie od: 24 lutego 2012 - 17:08
Ostatnio: 25 marca 2015 - 12:09
  • Historii na głównej: 11 z 15
  • Punktów za historie: 8622
  • Komentarzy: 106
  • Punktów za komentarze: 709
 
zarchiwizowany

#65482

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Będzie o tym, jak mnie pan serwisant savoir vivre'u uczył.

Mam w domu na wyposażeniu lodówkę. Nową. Drogą, w myśl zasady, że biednego nie stać na tanie rzeczy. Podobno porządną. Niestety mimo zapewnień producenta o jej najwyższej jakości, dość szybko odmówiła posłuszeństwa. Wezwałam zatem serwis gwarancyjny.

Tak się składa, że mam również na wyposażeniu raczkujące niemowlę, które z lubością froteruje i wylizuje podłogi, wgniata w nie jedzenie, rozsmarowuje i dopiero zjada - kto zna ten model ten wie, że co rano należy porządnie sprzątnąć i potem jeszcze parę razy w ciągu dnia ze szmatą się przelecieć na kolanach. Dlatego też moje oczy urosły niemal do rozmiarów arbuza, gdy zobaczyłam pana serwisanta dziarsko defilującego po moim salonie i kuchni w obleśnych, ubłoconych, zakurzonych, zapylonych, rozpadających się buciorach. Zwróciłam mu uwagę, że w zaistniałych okolicznościach życzyłabym sobie, żeby zdjął buty bądź założył ochraniacze.

Dowiedziałam się, że jestem niewychowana. Bo gościom się nie każe butów ściągać. A w szczególności "fachowcom", jak to pan określił - to już w ogóle skandal. A jeśli mam takie fanaberie to powinnam być wyposażona w ochraniacze i panu je zaoferować.

Powiem Wam szczerze, że ręce mi opadają na taką mentalność. To już chyba nie te czasy. Pan serwisant nie jest moim gościem, nie przyszedł na kolację w wizytowych, lśniących bucikach stanowiących dopełnienie jego wyjściowego stroju, tylko przyszedł wykonać usługę (której nie powinien musieć wykonywać po roku użytkowania sprzętu). Wystarczającą niedogodnością dla klienta jest problem z niedziałającą lodówką i konieczność wzięcia urlopu w pracy, bo niestety wszystkie terminy, jakie serwis jest w stanie zaproponować, z nią kolidują. Ale pan uważa, że pracującej matce maleńkiego dziecka należy jeszcze dołożyć roboty z myciem podłogi, na której po tym, jak rozmarzł lód z zamrażarki, została urocza, błotna breja. A mi się wydawało, że w takiej sytuacji to w interesie producenta sprzętu jest, żeby klient nie odczuł zbytnio niedogodności związanych z jego awarią. Nie w tym kraju.

Zaraz się pewnie posypią komentarze od osób, które "nie wyobrażają sobie prosić serwisanta o zdjęcie butów" i "jaki problem przelecieć podłogę mopem". Skoro tak sobie pozwalacie to Wasza sprawa. W moim odczuciu serwisant, który wchodzi mi do domu w takich buciorach, jest najzwyczajniej w świecie nieprzygotowany do pracy. Na szczęście są firmy, dla których taka sytuacja byłaby nie do pomyślenia.

Skomentuj (78) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 4 (196)

#56664

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia Traszki przypomniała mi pewne moje spotkanie z panami w niebieskich mundurkach.

Jechałam sobie w miejsce X. Nie znam za bardzo okolic, wiem jak dojechać pewną drogą i tą drogą właśnie jadę. Dojeżdżam do skrzyżowania, gdzie powinnam skręcić w prawo i... koniec trasy. Zakaz ruchu. Właśnie zamknęli drogę, bo będą zmieniać nawierzchnię aż do tego skrzyżowania. Tylko zmieniać będą z lewej, a po prawej stronie od skrzyżowania normalnie można jeździć. W sumie ciężko stwierdzić, czemu zatem zamknęli skrzyżowanie. W każdym razie zrobili to dopiero co, jeszcze nie było żadnych znaków o objazdach ani nic z tych rzeczy.

Ponieważ nie wiedziałam, jak objechać, niewiele myśląc zrobiłam to samo, co cały sznur samochodów przede mną: zignorowałam znak i skręciłam na skrzyżowaniu w prawo, tym sposobem przejeżdżając kilka metrów nielegalnie. No i niestety, za zakrętem cały ten sznur samochodów, wraz ze mną, został zatrzymany przez panów niebieskich.

No cóż, trudno, wiedziałam, co zrobiłam i zrobiłam to świadomie. Mogę sobie uważać co chcę, że to nie w porządku nie wytyczyć objazdu, nie informować, że droga nie ma przejazdu i od razu stać z patrolem w tym miejscu, jednak... dura lex, sed lex. Więc czekam sobie grzecznie, aż panowie obsłużą pozostałych klientów i podejdą do mnie.

Podchodzi pan wąsaty, wita się, dokumenciki, te sprawy, czy wiem dlaczego mnie zatrzymuje, czy wiem, ile to kosztuje, a kto za to zapłaci, po co mi to było i inne takie. Jednak bardziej, niż ten cały zakaz, pana wąsatego zdenerwowało co innego. Co takiego? Ano... Miałam zapięte pasy, mimo, iż jestem w ciąży.

P: Dlaczego ma pani zapięte pasy?!
J: Dla bezpieczeństwa?
P: W pani stanie nie wolno zapinać pasów! Krzywdę pani dziecku zrobi! Proszę je odpiąć.
J: O ile mi wiadomo, w moim stanie nie mam prawnego obowiązku zapinać pasów, jednak zakazu nie ma.
P: Proszę pani, nie można zapinać pasów, chyba, że pani nie dba o dziecko.
J: Szczerze mówiąc wolałabym, żebyśmy się nie spotkali z poduszką powietrzną bez zapiętych pasów w razie stłuczki, więc jednak pozwolę sobie pozostawić je zapięte.
P: No tak! Teraz takich głupot ci instruktorzy na tych kursach kobietom do głów kładą...

Przez chwilę zastanawiałam się, gdzie szukać ukrytej kamery.

Skomentuj (25) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 503 (583)

#54694

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Przypomniała mi się historia, jak to jako osoba dorosła przygotowywałam się do bierzmowania. Tak się jakoś potoczyły moje losy, że nie było mi dane tego zrobić "o czasie" i w momencie, kiedy zapadła decyzja o ślubie, musiałam pewne rzeczy nadrobić. Chodziłam na spotkania przygotowujące do bierzmowania wraz z innymi w podobnej sytuacji jak ja, trafiliśmy na naprawdę cudownego i mądrego księdza, także o dziwo choć wiele piekielności ze strony księży i Kościoła widziałam, tym razem spotkały mnie same dobre rzeczy.

Wkrótce miał nadejść dzień bierzmowania. Wiadomo, nikt by tego nie organizował dla garstki dorosłych, więc w samym bierzmowaniu mieliśmy wziąć udział wraz z rzeszą gimnazjalistów. Wcześniej zaś mieliśmy wziąć udział w próbach generalnych, żeby podczas właściwej uroczystości wiedzieć dokładnie, co i jak.

Podczas pierwszej próby zaniemówiłam po prostu. Kościół wypełniony był "młodymi gniewnymi", którzy zachowywali się tak, że nawet ciężko mi to w jakikolwiek sposób skomentować. Panienki w krótkich spódniczkach, z gumą do żucia w paszczy, pyskujące o coś księdzu. Kolesie w dresach, z baseballówkami na głowie, siadający na oparciach ławek, z buciorami na siedzeniu, plujący na posadzkę. Wszyscy rozgadani, mający w głębokim poważaniu, że ksiądz już zaczął do nich mówić. Do moich uszu z różnych kierunków z częstotliwością średnio co kilka sekund docierały słowa ogólnie uznawane za obraźliwe. Pośrodku tego stał ksiądz, czerwony ze złości i zażenowania, próbujący opanować w jakikolwiek sposób bydło.. ehm, przepraszam, owieczki.

Wiem, że młodzież gimnazjalna już owiana jest legendą, ale czegoś takiego się nie spodziewałam. Bierzmowanie nie jest obowiązkowe. Próby do bierzmowania nie odbywają się w trakcie lekcji. A ludzie są w takim wieku, że powinni z pełną świadomością i chęcią do tego podejść, nikt nikogo nie zmusza. Mimo wszystko 90% tych, co się w kościele znaleźli, ewidentnie nie wiedziało, po co tam jest. Do tej pory nie jestem w stanie zrozumieć tej sytuacji.

Skomentuj (49) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 459 (565)

#54467

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Pazerność ludzka nie zna granic. Za to mnie świat nie przestanie zadziwiać.

Kilka lat temu brałam ślub. Jak ślub - to i suknia. Niestety po sesji zdjęciowej suknia już nie była taka sama. Dół się upaprał błotem i trawą. Aplikacje na górze nie były już takie piękne po pierwszym praniu. W dodatku w jednym miejscu się naderwała oraz urwał jej się suwak, który trzeba było wymienić. Ogólnie rzecz biorąc wymagała poprawek krawieckich i być może skrócenia, bo nie było gwarancji, że zabrudzenia na dole się spiorą.

Nie bardzo wiedziałam, co z suknią zrobić. Sprzedaż sukni szytej na wymiar to bardzo karkołomne zadanie nawet w idealnym stanie - w końcu trzeba znaleźć kogoś o tych samych wymiarach i tym samym guście. Zainwestowanie we wszystkie przeróbki w celu podjęcia próby sprzedaży było zupełnie nieopłacalne, więc tak sobie suknia wisiała, bo przecież się nie wyrzuci. Ale że zajmuje dużo miejsca...

Cóż, postanowiłam wystawić ją za darmo. Opisać wszystkie mankamenty. Być może znajdzie się ktoś, kto ma smykałkę krawiecką lub będzie chciał zaryzykować i zainwestować w przeróbki. Może komuś się przyda. Grunt, żeby jeszcze posłużyła.

Jeszcze tego samego dnia oczy wyszły mi na wierzch. Zostałam zasypana zapytaniami z trzech kategorii:

- Czy mogłabym przywieźć suknię na drugi koniec miasta, żeby można było przymierzyć.

- Czy wyślę na swój koszt do innego miasta.

- Czy mogłabym jeszcze dodać welon, bolerko i buty do kompletu.

Komentarz jest chyba zbędny.

Skomentuj (14) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 641 (691)

#51731

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Będzie o problemie społecznym, jakim jest praca ciężarnych kobiet.

Najpierw parę słów o mnie. Jak wiecie już z poprzednich historii, jestem nauczycielką. Z początku pracowałam w szkole państwowej. Niestety pracy dużo (dla kogoś, kto się w swoją pracę wczuwa, a inaczej nie potrafię), a płace katastrofalne i opieka metodyczna żadna, za to masa użerania się z rozbujałą biurokracją. Dlatego też w końcu zrezygnowałam na rzecz szkoły językowej. Bardzo się cieszę z tej decyzji, bo przez ten czas naprawdę ogromnie rozwinęłam warsztat pracy. Wreszcie też widziałam wyraźnie jej efekty, bo praca w grupie ok. 10-osobowej, a praca w grupie 30-osobowej i półtorej godziny zajęć naraz vs. 45 minut naprawdę robi ogromną różnicę. No i zarobki sensowniejsze. Jest jednak duży mankament takiej pracy. Umowa.

Jak podejrzewam wiele firm prywatnych w tym kraju, szkoły językowe nie mają w zwyczaju dawać umów o pracę. Obchodzą się umowami zlecenia, choć też niechętnie. Najlepiej, jak nauczyciel ma własną działalność gospodarczą i po prostu wystawi fakturkę, a sam się będzie ze wszystkimi sprawami księgowymi, ZUSami itp. zajmował. Wygodnie, prawda? Tylko w wakacje się nie zarabia, zaś taki 'fikcyjny przedsiębiorca' (bo co to za przedsiębiorca, który tak naprawdę powinien mieć stosunek pracy?) przez ten czas musi z własnej kieszeni te wszystkie ZUSy opłacać. Dlatego też zdecydowałam się na zlecenie, oczywiście ze swojej pensji dodatkowo opłacając wszelkie składki dobrowolne, z chorobową włącznie. Nigdy nic nie wiadomo, potrąci człowieka samochód, zawiną go całego w gips i co? Szczaw z nasypu ma wpierdzielać? Albo zajdzie w ciążę. Wreszcie, w tę upragnioną. Ma nie mieć macierzyńskiego? Więc grzecznie płaciłam.

I co mi z tego. Traf chciał, w ciążę zaszłam. I ciążę też niestety straciłam. Otrząsnęłam się, nie poddałam, i znowu w ciążę zaszłam. I znowu straciłam... Nadal się nie poddałam, zaszłam w ciążę po raz kolejny. Szczerze liczę na to, że tym razem szczęśliwy. Oczywiście w związku z tym zostałam bez pracy. Bo żadne prawa ciężarnej bez etatu nie chronią. Można się jej z dnia na dzień pozbyć.

W porządku. Sroce spod ogona nie wypadłam. Ciąża na razie przebiega tak, jak powinna. Chciałabym do pracy wrócić. Chciałabym czuć się bezpiecznie finansowo. I chciałabym nie siedzieć sam na sam w 4 ścianach z wszelkimi obawami. Bo po dwóch stratach ciąża już na żadnym etapie nie będzie stanem błogosławionym. Będzie jednym wielkim zagrożeniem. Dlatego też chciałabym pracować jak najdłużej się da. Niestety, rozbiłam się o rzeczywistość.

Ponieważ jestem osobą uczciwą, nie chcę zatajać mojego stanu, żeby nie było niemiłych niespodzianek. Niestety okazuje się, że w moim stanie na pracę szans najmniejszych nie ma. Nikt ciężarnej nie chce. Wiadomo, za kilka miesięcy zniknie. A może za miesiąc, jak coś pójdzie nie tak.

Pocałowałam klamkę w wielu miejscach. W akcie desperacji postanowiłam przejrzeć sieć pod kątem porad i pomysłów, gdzie ciężarna może spróbować swoich sił, by znaleźć pracę. Może o czymś nie pomyślałam? Może mnie olśni? I wiecie, czego się dowiedziałam?

Według naszego społeczeństwa ciężarna poszukująca pracy to zwykła naciągaczka. Zasiłku macierzyńskiego jej się zachciało. Żerować na biednych przedsiębiorcach chce. Kasiory by chciała! O zgrozo! Niech zdycha z głodu, suka jedna, jak gumek używać nie umiała. Bo przecież oczywistym jest, że żaden szanujący się obywatel w tym kraju nie pracuje dla pieniędzy. Nie pracuje dla ubezpieczenia zdrowotnego i emerytalnego. Nie pracuje po to, by mu przysługiwał zasiłek macierzyński w razie ciąży. Nie po to, by mieć co jeść i gdzie mieszkać. Nie, nie. Szanujący się obywatel pracuje z przyzwoitości. Dla dobra kraju i ogółu. A takie k.rwiszcze mamony by chciało. Won! Było się nie puszczać, a teraz ojciec niech łoży na jedno i drugie.

Kobieto, zapamiętaj: jak zajdziesz w ciążę i nie daj Boże wykopią Cię z roboty, nie masz co się łudzić. Przez 9 miesięcy nie zarobisz grosza. A potem, gdy pieniądze będą jeszcze bardziej potrzebne, bo przecież dziecko kosztuje, też nic nie dostaniesz i nie ważne, ile lat wszystkie składki grzecznie i poczciwie płaciłaś, by się od takiej sytuacji ubezpieczyć. Niech ojciec dziecka Was przez ten czas utrzymuje. Że niby przynosi do chałupy raptem zarobione w pocie czoła dwa-trzy tysie? A kogo to obchodzi. Ty jesteś w ciąży. Pracować nie będziesz. Potem biegiem po porodzie dziecko do żłobka oddasz, jak będziesz miała farta oczywiście, bo z miejscami krucho, i pójdziesz zapitalać, a dziecko niech się samo chowa.

Powiem Wam, że przestaję się dziwić, iż dziewczyny zatajają ciążę i zaraz pędzą na zwolnienie lekarskie, zanim je zdążą wyrzucić. Rzeczywistość je niestety do tego zmusza. A jak Państwo wreszcie nie weźmie się porządnie za politykę prorodzinną i chociażby nie zastanowi się nad tym, żeby zdjąć z pracodawcy obowiązek płacenia za zwolnienie przez pierwsze 33 dni w przypadku ciąży, nasze pokolenie i każde następne będzie musiało pracować do śmierci, bo przyrost naturalny będzie tylko malał.

P.S. Dla złośliwych, którzy zaraz skomentują, że trzeba było po tym wszystkim najpierw robotę znaleźć, a potem ciążę planować powiem tak: zegar tyka, nie mam już osiemnastu lat, a los zdążył mnie nauczyć, że robiąc sobie jakiekolwiek plany w tym temacie mogę co najwyżej sprawić, że się zdrowo uśmieje. Już od dawna wiem, że w tej kwestii, choć bardzo bym chciała, nie decyduję ja.

Skomentuj (105) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 469 (731)
zarchiwizowany

#49620

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
O tym, że reklamy robią nas w balona zapewne zdajecie sobie sprawę. Wkurza mnie jednak, jak bardzo.

Ostatnio telewizor w kółko atakuje mnie reklamą pewnych jajek, co to wolne od GMO. Reklama w swojskim, wiejskim klimacie, z chwytliwą przyśpiewką. Pani przytula piękną kurkę i mówi, że "swojej kurce" to by żarcia z GMO nie dała. Sielanka. Obraz przedstawiony w reklamie sugeruje, że jajka pochodzą od szczęśliwych kurek, żyjących blisko natury. Zjedz sobie zdrowe jajeczko.

A jaka jest prawda? Czy kurki jedzą żarełko bez GMO - tego sprawdzić nie jestem w stanie, ale do szczęścia im daleko, bo większość tych jajek to tzw. "trójki".

Dla wyjaśnienia tym, którzy się nie orientują w temacie, pierwsza cyferka na stempelku na jajku oznacza metodę chowu:

0 - jaja ekologiczne
1 - z wolnego wybiegu
2 - ściółkowe
3 - z chowu klatkowego

Jak wygląda chów klatkowy mam nadzieję, że wiecie. Niektóre źródła podają, że 90% jaj w naszym kraju z takiego właśnie chowu pochodzi. Trudno się dziwić przedsiębiorcom, bo to zapewne najbardziej wydajna i najtańsza metoda pozyskiwania jaj. Jednak kompletnie niehumanitarna. Taka kura jest przez całe życie zamknięta w maluteńkiej klatce wraz z kilkoma innymi kurami, pod nóżkami ma metalowe kratki, zaś klatki stawiane są piętrowo, jedna na drugiej. Na jedną kurę przypada powierzchnia mniejsza od kartki A4. Zadaniem takich kur jest jeść i znosić jaja. Żeby kury nie pozadziobywały się na śmierć, mają włączone światło o barwie działającej otępiająco; w niektórych miejscach przycina im się dzioby. Mimo wszystko zestresowane ptaki wyrywają sobie pióra. Widok takiej kury to obraz nędzy i rozpaczy. W internecie można znaleźć wiele nagrań i opisów dotyczących tego typu hodowli.

Powiedzcie mi, czemu jaja pochodzące z chowu klatkowego są reklamowane w ten sposób? Sprawdziłam i producent ma również w ofercie jaja z chowu wolnowybiegowego, czym pewnie w razie zarzutów może się zasłaniać. Mimo wszystko mierzi mnie takie nabijanie ludzi w butelkę.

Skomentuj (61) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 143 (341)

#49194

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Czas na historię pocztową. Uwaga: padnie motto, którym się prawdopodobnie wiele urzędów pocztowych kieruje.

Wchodzę do tego uroczego przybytku, mam coś ważnego do nadania poleconym. Cztery okienka, otwarte oczywiście jedno. Sznurek ludzi jak za dawnych czasów gdy papier rzucili. W okienku siedzi ona: pani Kierownik. Twarz mopsa, figura Flubbera, a na łbie farbowana trwała w stylu pani z baru mlecznego. I tabliczka na ogromnym cycu informująca, że [G]ienia jej na imię. Obsługuje każdego klienta ślamazarnie i w niemiłej atmosferze, choć zaobserwowałam, że przychodzą w prostych sprawach, więc powinno iść sprawnie. Cóż, coś czuję, że przyjdzie mi posterczeć w tym ogonku. Przestępuję z nogi na nogę i ciśnienie mi powoli rośnie, bom z tych, co się wyjątkowo w kolejkach irytują.

W końcu już prawie moja kolej. Hurra. I w tym momencie wychodzi z zaplecza inna [P]racownica.

P: Geniu, możesz mi na chwilę ustąpić komputer, muszę coś wydrukować, a tam nie działa.
G: Masz.

Gienia z piękną miną wymalowaną na twarzy - taką, że kąciki ust prawie na szyję zachodzą - olewa w tym momencie klienta stojącego przy okienku, wstaje, ustępuje miejsca pracownicy. Pracownica przypatruje się bez większego zrozumienia na ekran, prawie wsadzając w niego nos. Potem szuka jakiegoś klawisza na klawiaturze, znów niemal nosem o nią zawadzając. Szuka myszki. O, znalazła. Zaraz, zaraz, który to klawisz? Lewy czy prawy? A, lewy. Klik. Nie działa. Gieniu, czemu nie działa? Nie mogę z tymi komputerami.

Kolejka rośnie. Po chwili obie panie się orientują, że w drukarce nie ma papieru. Zaczyna się szukanie ryzy po całej poczcie, panie coś psioczą. Kolejka dalej rośnie, robi się lekki szmer, słychać wzdychanie, każdy przestępuje z nogi na nogę.

[P] (lekko zakłopotana) Geniu, wiesz co, to ja pójdę poszukam tego papieru na zapleczu, a ty w tym czasie może obsłuż parę osób, bo stoją i czekają.

[G] (pogardliwie, tubalnym głosem) Stoją? NIECH STOJĄ! Ktoś im tu kazał stać?

Nasmarowałoby się skargę, ale komu ją wręczyć? Pani kierownik? ;)

Skomentuj (9) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 663 (721)

#49056

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia FrauRyszardy przypomniała mi o moich perypetiach z paniami w dziekanacie. Problem był z moim dyplomem. A konkretnie z tym, że go nie było.

W pocie czoła naskrobałam swoją pracę magisterską, obroniłam i czekam na papierki. Było to już lata temu, więc nie pamiętam za dobrze, jaki uczelnia miała termin na sporządzenie ich, ale po tym terminie dyplomu oczywiście nie było. Nawiedzałam dziekanat, ale nie ma i nie ma. Panie coś tam tłumaczą, że wszystkie dyplomy się spóźniają, że jest jakiś problem z suplementami itd itp. - nie wnikam już w szczegóły, bo nie robiłam notatek z tych wywodów a pamięć jednak zawodna.

Od września po ukończeniu studiów miałam rozpocząć pracę w szkole. Żeby móc ją rozpocząć, musiałam się wylegitymować uprawnieniami, czyli w praktyce przynieść w zębach dyplom ukończenia uczelni wyższej, którego nie posiadałam. Pani w dziekanacie starała się być pomocna i wystawiła mi zaświadczenie o tym, że studia ukończyłam i "magazynierem" pełną gębą już jestem. Niestety w świetle naszych przepisów takie zaświadczenie nie jest honorowane, a że studia jednolite i licencjatu się nie robiło, formalnie trzeba mnie było uznać za osobę z wykształceniem średnim.

Na szczęście w kwestii zatrudnienia w szkole istnieje pewna furtka: w szczególnych przypadkach dyrektor szkoły może poprosić Kuratora Oświaty o zgodę na zatrudnienie nauczyciela nie posiadającego jeszcze odpowiednich kwalifikacji, pod warunkiem oczywiście, że w pewnym konkretnym czasie (nie chcę skłamać, chyba mówiono coś o roku, ale to może zależy od decyzji Kuratora). Zaraz pewnie posypią się gromy, więc pozwolę sobie na małą dygresję: taka "furtka" jest bardzo potrzebna, w niektórych szkołach, szczególnie wiejskich, zapewne trudno o wykształconą kadrę i pewnie lepiej przyjąć do pracy studentkę 5 roku, choć jeszcze nie ma dyplomu, niż w ogóle nie mieć nauczyciela.

W moim przypadku zgoda została wydana bez problemu - w końcu de facto kwalifikacje już miałam, nie miałam tylko papierka. Jednak z racji braku papierka musiano mnie zaszeregować jako nauczyciela-stażystę bez kwalifikacji, wobec czego w pierwszym miesiącu pracy (a dodam, że od razu miałam więcej, niż etat) na moim koncie pojawiła się zawrotna suma niecałych 900zł. Tyle dostałam będąc magistrem z przygotowaniem pedagogicznym tylko dlatego, że uczelnia nie wydała mi jeszcze dyplomu.

Odkąd zaczęłam pracę, nękanie dziekanatu stało się o wiele trudniejsze. Dlaczego? Ano dlatego, że otwarty był 3 razy w tygodniu w godzinach 10:00-12:00, czyli w godzinach, w których prowadziłam zajęcia. W moim zawodzie nie istnieje coś takiego, jak urlop na żądanie, nie można nie przyjść na zajęcia. Żeby móc się udać do dziekanatu, za każdym razem musiałam wnioskować o urlop bezpłatny (który w przyszłości różne rzeczy komplikuje, ale ja nie o tym).

Niestety pani z dziekanatu, która bywała pomocna, odeszła z pracy, pojawiła się na jej miejsce wyjątkowo niesympatyczna kobieta, która pomimo długiej kolejki potrafiła za kwadrans dwunasta zamknąć drzwi studentom przed nosem i stwierdzić radośnie, że mają przyjść w kolejnym terminie, bo ich już nie obsłuży. Każda wizyta kończyła się więc awanturą. A dyplom? Oczywiście brak. Dodam, że dowiedzenie się czegokolwiek przez telefon było absolutnie niemożliwe. Nawet jeśli udało się dodzwonić, pani obcesowo odpowiadała, że telefonicznie żadnych informacji udzielić nie może i należy stawić się osobiście.

W listopadzie już wyszłam z siebie, ile ta farsa może trwać? Zrobiłam dziką awanturę i chyba byłam bardzo wiarygodna, bo pani zmiękła, wyznaczyła konkretny termin na początku grudnia, kiedy mam się po dyplom zgłosić i zapewniła, że na tysiąc procent wtedy już będzie.

Przybywam w dniu X. Wchodzę, witam się, pytam o mój dyplom. "NIE MA!" - odpowiada mi wyjątkowo uprzejmym rykiem znudzonego lwa pani w dziekanacie, nie ruszywszy nawet pupy z krzesła. Proponuję, żeby sprawdziła. "MÓWIĘ, ŻE NIE MA! PROSZĘ PRZYJŚĆ PO NOWYM ROKU." Dalej nie podniosła czterech liter, żeby chociaż zerknąć. Znowu afera taka, że dziw, że budynek nie runął w gruzach, w końcu łaskawie pani się podniosła, otworzyła szafeczkę i co? No niespodzianka, jest. A chciała mi zafundować kolejny urlop bezpłatny i kolejny miesiąc śmiesznej pensji tylko dlatego, że z krzesła za ciężko było wstać.

Skomentuj (20) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 811 (865)

#48736

przez (PW) ·
| Do ulubionych
I ponownie o ocenach niedostatecznych.

Część druga.

Swojego czasu przejęłam pod opiekę dydaktyczną pewne klasy szóste. Dzieci uczyły się szósty (a niektóre nawet siódmy, wliczając zerówkę) rok języka angielskiego i przerażające jest to, że niektórzy nie potrafili się po tym czasie nawet przedstawić. Jak to możliwe? Zapewne główną przyczyną jest postawa zaprezentowana w części pierwszej. Zamiast zostawić ucznia na drugi rok w momencie, kiedy ma możliwość nadrobić zaległości, przepycha go się na siłę, żeby jak najszybciej pozbyć się problemu i potem dziwi, że sobie uczeń nie radzi.

Co się dzieje z uczniami w ten sposób przepchniętymi? W szóstej klasie, kiedy operujemy już czasem przeszłym i przyszłym i powinniśmy mieć całkiem niezły poziom, nudzą się na lekcjach bo nie mają możliwości nadążać za ich tokiem, a przecież nie będzie się na tym etapie na nowo robić kolorowanek i uczyć liczyć do dziesięciu. Kolejne lata są po prostu zmarnowane. I zostawienie ich na kolejny rok w szóstej klasie mija się z celem, bo braki mają z dużo wcześniejszego okresu i powtarzanie klasy nic tu nie pomoże. Ale może mieć element wychowawczy.

Tak więc przejęłam te klasy szóste. Świata nie zmienię, cudów nie uczynię, zdawałam sobie dobrze sprawę z tego, że ci uczniowie mi past simple, present perfect i innych tego typu zagadnień nie mają szansy pozaliczać. Ale bez wkładu pracy i bez opanowania chociaż kilku podstawowych rzeczy stwierdziłam, że za żadne skarby nie wypuszczę z murów szkoły podstawowej. Zapadłabym się pod ziemię, gdybym wypuściła w świat kogoś, kto po sześciu latach nauki nie umie się przywitać i przedstawić.

Wymyśliłam sposób. Podczas zajęć co jakiś czas robiłam krótkie przypomnienie absolutnych podstaw podstaw. Dzieci potem dostawały do zeszytu podsumowanie tej malutkiej porcji materiału i na następnych zajęciach była mini-kartkóweczka na zaliczenie. System polegał na tym, że kartkówka była z serii "wszystko albo nic". Albo napiszesz wszystko dobrze, albo będziesz pisał znowu. I znowu. I znowu. Aż się nauczysz. Nie wstawiałam za te kartkówki ocen, dzieci zostały poinformowane, że na koniec semestru każda z tych kartkówek ma być przez nie zaliczona i bez tego nie ma mowy o pozytywnej ocenie. Pomyślicie teraz pewnie, że wyjątkowo "upierdliwa" ze mnie nauczycielka, ale porcje wiedzy były naprawdę drobne. Np. odmiana czasownika "być" (czyli raptem trzy słówka do zastosowania: am, is, are), umiejętność odpowiedzi na trzy pytania: "Jak się nazywasz?" "Ile masz lat?" "Skąd pochodzisz?" albo znajomość liczb od 1 do 10. Dla dziecka w normie intelektualnej żaden problem.

Zasada była też taka, że pierwszą kartkóweczkę piszemy razem na lekcji, jak kogoś nie było akurat wtedy w szkole to może ją szybciutko nadrobić na przerwie, natomiast jak ktoś się nie nauczył i nie zaliczył, musiał przyjść zaliczać na zajęcia wyrównawcze - żeby uczniom było trochę mniej "wygodnie" i nie opłacało się nie nauczyć na wyznaczony termin. Dzieci, które nie miały zbyt dużych zaległości, nie miały większych problemów z zaliczaniem a dla tych, którzy zaległości mieli kolosalne, była to szansa, żeby zdać szóstą klasę.

Trafiło się kilku delikwentów, którym się uczyć nie chciało. Nadrabiać kartkówek też się nie chciało. Ja byłam uparta, przed zajęciami wyrównawczymi potrafiłam stanąć pod salą zanim klasa wyjdzie i uniemożliwić wycieczkę do domu bez wizyty u mnie. Zdarzyło mi się nawet jednego gagatka wyciągnąć za ucho z autobusu i zawrócić na zajęcia wyrównawcze. Pisali więc parę razy, ale nie chciało się nawet spojrzeć do notatek, moje materiały (kilkakrotnie dawane) w dziwny sposób się gubiły i nie było z czego się nauczyć.

Zbliżał się koniec semestru. Tym bardziej opornym, po wystawieniu zagrożeń, kazałam starą metodą chociaż przepisać pytania i odpowiedzi odręcznie w domu po 20 razy i przymaszerować z tym do mnie. Niektórzy to zrobili (i nagle okazało się, że po takim ćwiczeniu zapamiętali, wcześniej po prostu nawet nie spróbowali się nauczyć), jednak niektórym nawet tego się nie chciało zrobić. Koniec końców, pięciu chłopa miało niepozaliczane w żadnej formie kartkóweczki (a dużo ich nie było) i stwierdziłam, że cóż, bardzo mi przykro, słowo się rzekło i jedynki na semestr się wymalowały. Wydaje mi się, że wymaganie było tak niewielkie, że bez przesady, nie mogą mieć "dopa" za nic.

Po wystawieniu zagrożeń miałam ogromne naciski "z góry", że to nie do pomyślenia. Że nie mogę stawiać jedynek w szóstej klasie. Znowu argument, że wszystkim robię "kuku", bo będą się przeze mnie musieli o rok dłużej "użerać" (naprawdę? po wystawieniu jedynki NA SEMESTR?). Nie ugięłam się.

Tuż przed wystawieniem ocen zostaliśmy poinformowani, że w tym roku każdy nauczyciel, który postawi ocenę niedostateczną, dostaje polecenie służbowe wyspowiadać się na piśmie na temat każdego dziecka z osobna z tego, co zrobił, żeby dziecko tej jedynki nie dostało (tak, co zrobił nauczyciel, bo co zrobiło dziecko - albo czego nie zrobiło w tym przypadku, to nieistotne...), dlaczego się to nie powiodło i jaki ma plan naprawczy dla tego konkretnego ucznia na kolejny semestr. Są to sprawozdania nijak nie wymagane przepisami, ale polecenie służbowe ma to do siebie, że nie można odmówić jego wykonania. Cała "akcja" miała być oczywiście wycelowana we mnie, żeby mi się odechciało wystawiać jedynki, taka "kara".

Cóż... I tak wystawiłam. Oczywiście tylko ja. Po co sobie robić problemy - pomyśleli nauczyciele. Ale cel osiągnęłam. Na koniec roku mogłam dać zaliczenie każdemu szóstoklasiście. Z czystym sumieniem, bo nawet jeśli ich stan wiedzy odbiegał od oczekiwań, musieli nieco popracować na tę dwójkę. Na miarę swoich możliwości w danym kontekście sytuacyjnym. Tylko powiedzcie mi, dlaczego to nie jest normą?

Skomentuj (43) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 798 (936)

#48735

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Rzecz będzie o ocenach, a konkretnie o jednym typie oceny: tej najchudszej, co po prostu nie zalicza.

Część pierwsza.

Nasz system edukacji jest tak skonstruowany, że dopuszcza możliwość zostawienia ucznia na następny rok w tej samej klasie i są przypadki kiedy taka decyzja jest uzasadniona, i może przynieść pozytywny skutek wychowawczy. Teoretycznie ocena "dopuszczająca" (i każda wyżej) ma świadczyć o tym, że dziecko nawet jeśli ma braki, jest w stanie poradzić sobie w klasie programowo wyższej. Wiadomo, że dzieci ocenia się na miarę ich możliwości i inaczej być nie może, nie można stosować tych samych kryteriów wobec dziecka, które jest inteligentne, wychowuje się w sprawnie funkcjonującej rodzinie, chodzi na cały zestaw zajęć dodatkowych, i dziecka, które ma dużo mniejsze możliwości poznawcze oraz intelektualne i brak wsparcia w domu - ale takie dziecko jeśli się wykaże wkładem pracy i chęci, nie ma problemu z uzyskaniem zaliczenia, nawet jeśli jego wiadomości nie są na porównywalnym poziomie.

Ale ja nie o tym. Miałam ucznia wyjątkowo krnąbrnego i leniwego, natomiast gdy go "przydybałam" sam na sam (uparty ze mnie nauczyciel, potrafiłam czasem poświęcić czas po zajęciach i dorwać ucznia, żeby z nim popracować), miałam okazję się przekonać, że zdolnego, który niewielkim nakładem pracy mógłby mieć nawet czwórki i piątki. Uczeń był w złym towarzystwie, nie tam gdzie trzeba upatrzył sobie niewłaściwe autorytety i efekt był taki, że na wszystkich przedmiotach sobie "bimbał". Był tematem codziennych dyskusji w pokoju nauczycielskim, każdy się skarżył niemożebnie. Nic nie skutkowało, w dzienniku ze wszystkich przedmiotów prawie same jedynki, na koniec roku uczeń zagrożony niemal ze wszystkich przedmiotów. Każdy się zarzekał, że wystawi mu jedynkę na koniec, oj! jak oni mu powystawiają te jedynki!

Koniec końców, tuż przed zakończeniem roku szkolnego w jakiś magiczny sposób jedynki pozamieniały się w dwójki - każdy po cichu podopisywał oceny "za cokolwiek" albo i nawet z kosmosu, byle tylko mieć podkładkę do wystawienia oceny zaliczającej. Dlaczego? Ano, każdy się bał, że inni w końcu jednak nie dotrzymają słowa, wystawią dwóję, i tylko z jego przedmiotu będzie jedynka. A co to oznacza? Oznacza to, że trzeba przygotować zestaw zagadnień, jakieś dodatkowe ćwiczenia na wakacje, ułożyć egzamin poprawkowy i w sierpniu się z uczniem spotkać. Nikt nie chciał problemu. Jedynym "jeleniem" okazałam się ja, bo u mnie żadne czary mary się nie wydarzyły.

Cóż, wprawdzie zostawienie ucznia do powtórki w klasie czwartej ma najwięcej sensu - bo wtedy naprawdę ma szansę nadrobić zaległości, na późniejszym etapie będzie to dużo trudniejsze - ale zdecydowano jak zdecydowano, a chyba przeprowadzenie i sprawdzenie jednego egzaminu nie jest nadludzkim wysiłkiem.
Spotkaliśmy się w sierpniu. Uczeń poszedł na kilka lekcji dodatkowych z angielskiego w wakacje i czegoś się nawet nauczył. Cudów nie było, ale uznałam, że przepuszczę, włożył trochę pracy, może zrozumiał, że lepiej popracować od razu i mieć wakacje dla siebie - dam szansę.

Chyba jednak za łatwo przyszło, bo skruchy mu starczyło raptem na dwa tygodnie na początku roku szkolnego, a potem dalej się wszyscy nauczyciele "szarpali". Towarzystwo chłopca poszło już do gimnazjum i regularnie przekonywało go, że nie zdać się nie da, że co by nie zrobił, i tak go przepuszczą. Uwierzył, bo przecież miał już swoje doświadczenie pokazujące, że nic nie musiał zrobić, a i tak mu oceny ponaciągano. Na koniec piątej klasy powtórka z rozrywki. Mnóstwo zagrożeń, a potem abrakadabra i znowu zostałam sama z moją jedynką i bardzo rozzuchwalonym uczniem. Jestem przekonana, że zostawienie go na kolejny rok w tym konkretnym przypadku byłoby bardzo cenne wychowawczo, przekonałby się na własnej skórze, że nie ma nic za darmo, a "kumple" źle podpowiadają. I byłby przykładem dla innych rozzuchwalonych leniuszków. Ale jeśli da radę się nauczyć w wakacje, cóż, od tego jest właśnie egzamin poprawkowy.

Znów spotkaliśmy się w sierpniu. Od wejścia przyznał się, że w wakacje w ogóle nie pracował nad moim przedmiotem. Dostał bardzo prosty egzamin, napisał siłą rzeczy fatalnie. Nie zdał. I co z tego, skoro dyrekcja i tak podjęła decyzję, żeby go przepuścić na kolejny rok, uzasadniając po cichu swoją decyzję stwierdzeniem z serii "a po co się z nim użerać o rok dłużej". Protestowałam, jednak nauczycielki mnie nie poparły - bały się, że trafi do ich klasy i to one będą miały problem. Powiedziałam, że ja problemu nie widzę i można go przydzielić do mojej klasy wychowawczej, chcę go czegoś nauczyć, a nie się go pozbyć. Mogę się "poużerać" - jak to określają - i rok, i dwa dłużej, jeśli będzie taka potrzeba. Nie poskutkowało. W naszym systemie niestety można przepuścić za zgodą rady pedagogicznej nawet ucznia, który któregoś przedmiotu nie zaliczył.

Tylko czy taką postawą nie robimy dziecku krzywdy?

Skomentuj (44) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 810 (902)