Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

GoshC

Zamieszcza historie od: 18 maja 2012 - 17:04
Ostatnio: 5 kwietnia 2024 - 19:13
  • Historii na głównej: 51 z 60
  • Punktów za historie: 7791
  • Komentarzy: 526
  • Punktów za komentarze: 4772
 

#82050

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Przez ponad 12 lat mieszkania "na pokoju" nazbierało się sporo piekielności. Dziś porcja numer dwa.

W mojej poprzedniej historii opisałam współlokatorkę B.

Dzisiaj pora na Estonki, które ją zastąpiły.

Na początku były dwie, jednak po wyprowadzce B szybko znalazły jakąś swoją koleżankę, która pracowała dla tej samej sieci domów opieki i załatwiły wspólnie jej transfer do nas. Jedno dobre, że razem z nimi nie pracowałam - w naszym mieście było kilka domów należących do tej samej sieci, one pracowały w innym.

W każdym razie były trzy, imion nie pamiętam, więc nazwijmy je C, D i E. Wszystkie to dziewczyny młode, a co za tym idzie rozrywkowe, przy czym prym wiodła przybyła najpóźniej E.

Wyjścia na imprezy co weekend - nie miałam z tym problemu.
Pijane powroty do domu - też nie, bo na ogół byłam jeszcze w pracy.

Gorzej było z imprezami w domu - goście zapraszani z różnych zakątków Wielkiej Brytanii - odwiedzali je znajomi z Londynu, Walii. Zaletą było to, że one również znikały później na dwa czy trzy dni w odwiedziny gdzieś daleko, wadą - fakt, że odwiedzali je głównie chłopcy, co bywało krępujące.

Wszystkie trzy paliły. Próby wydzielenia w domu obszarów dla niepalących, choćby jadalni, spełzły na niczym. Owinięcie się w mój własny koc, który leżał sobie na kanapie w salonie, to była porażka - czułam się jak w palarni. Tenże koc ma wypalone dziury, bo dziewczyny, mimo moich upomnień, miały zwyczaj zabierać go do ogródka i się na nim opalać (paląc przy tym papierosy).

Wspominałam, że B zużywała więcej naczyń, niż było na stanie domu i w związku z tym musiałam dokupić własne? Dopiero się fajnie zrobiło, jak współlokatorki musiały ugościć kolegów i zbierały wszystkie naczynia i sztućce, nie patrząc, czyje biorą... Za przebój do tej pory uważam sałatkę z krewetkami przygotowaną w wymytym koszu na śmieci.

A czasami miałyśmy tak wielu gości, że część musiała spać na strychu… W takie dni trafienie na wolną łazienkę graniczyło z cudem.

Co do rzucania przeze mnie palenia - przybrały inna taktykę. Za każdym razem próbowały mnie przekonać do pociągnięcia dymka lub dwóch. "No przecież się nic nie stanie", "nie bądź taka sztywna", "to tylko jeden papieros", itp., itd. Nie rozumiem, czemu im tak zależało na tym, żebym na nowo zaczęła palić. Złośliwość?

No i największy problem: spanie. Jak wspomniałam, pracowałam na nocki i w związku z tym musiałam spać w dzień. Nie raz i nie dwa budziła mnie muzyka na cały regulator (bo muzyki słuchamy tak, żeby radio nastawione w sypialni na piętrze słychać było dokładnie w kuchni na parterze). Przodowała w tym E, a jej wymówka brzmiała: "No bo nie wiedziałam, że jesteś w domu i śpisz". Po którymś razie zabrałam ją do przedpokoju i wskazałam na buty: "buty są, ciapków nie ma, to jestem i śpię. Są ciapki, nie ma butów - nie ma mnie w domu, rób se, co chcesz". Nie zajarzyła, a afery o muzykę powtarzały się regularnie.

Kolejnym przebojem było, kiedy obudził mnie zbiorowy wrzask trzech gardeł, bo one zobaczyły w kuchni pająka. 

Na szczęście trwało to tylko do czerwca, kiedy to znalazły pracę w Londynie i wyprowadziły się. Jedyny problem był z domem - zostałam sama i musiałabym sama za niego w całości płacić. Znalazłam wtedy pokój w domu ze studentkami i na parę lat odetchnęłam z ulgą, bo do dziewczyn nie było się o co przyczepić, trochę tylko landlord i landlady zaleźli nam za skórę.

Skomentuj (8) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 67 (117)

#81939

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Pomyślałam, że poopisuję trochę moje przygody z wynajmowaniem pokoju na obczyźnie :-)

Do mojej pierwszej pracy w Anglii przyjechałam we wrześniu 2004. Pracodawca zobowiązał się do zapewnienia mi mieszkania.
Jednakże okazało się, że jakoś im się zapomniało i na dwa tygodnie zostałam umieszczona w B&B (hotelu ze śniadaniem). Problem polegał na tym, że żeby zdążyć na poranną zmianę musiałam wyjść z hotelu zanim wydawano śniadanie :-) przez te dwa tygodnie żywiłam się byle czym - nie stać mnie było na normalne obiady (70 funtów w kieszeni, pensja dopiero za cztery tygodnie), a w pracy mogłam tylko dostać obiad, jak zostawałam na cały dzień. A i to pod warunkiem, że coś zostało (dom opieki).

Później znaleziono nam dom (w międzyczasie dojechała jeszcze jedna dziewczyna), niestety ponad godzinę drogi od pracy.

Dziewczyna ta, Polka powiedzmy B., nie była idealną lokatorką. Tekst w stylu: "to ja już nie będę kupować mleka, bo mi się psuje, będę brać twoje do kawy", rozłożył mnie na łopatki. A mleko psuło się jej, bo kupowała w trzylitrowych butelkach, zamiast w mniejszych (taka oszczędność, bo wychodziło taniej na litrze). Chciała kupowania cukru na spółkę - sorry, ja nie słodzę. Na szczęście udało mi się wybronić od spółek typu wspólne gospodarstwo, ale już wypad do Lidla kończył się tym, że niosłam wszystkie zakupy bo "ja mam tylko trzy rzeczy to nie kupuję reklamówki" (w Lidlu zawsze były płatne 5p), a za chwilę "niewygodnie mi tak nieść, mogę ci dorzucić, bo widzę że masz miejsce". Niestety, moja asertywność była jeszcze wtedy na wczasach...

Rzucałam wtedy palenie - ale miałam przy sobie paczkę - świadomość, że mogę sięgnąć w kryzysowej sytuacji była bardzo pomocna. Ile ja się nasłuchałam, że powinnam jej fajki oddać jak już i tak nie palę, to moje. Na szczęście w tym momencie asertywność stanęła na wysokości zadania :-)

Kupiłam sobie raz zgrzewkę piwa. Butelki 0,25 litra, w sam raz dla kogoś kto prawie nie pije (czyli dla mnie, nie dla B). Nie wiem czy wypiłam dwie z nich, bo raz jak wróciłam z pracy to ich już po prostu nie było... Miała odkupić, ale potem nie było/nie miała kasy/czasu...

O niezmywaniu naczyń nie wspomnę.
Na wyposażeniu domu był czteroosobowy zestaw naczyń - dwa kubeczki wzięła do pokoju, na długopisy itp. Pozostałe dwa non stop stały brudne - robiła sobie dwie kawy i nie myła po sobie kubków. Ona robiła na ogół poranne zmiany, ja popołudniowe, więc szansa na czysty kubek była żadna, bo ona "rano nie ma czasu".

Z pierwszej wypłaty kupiłam sobie kubek i parę innych naczyń w funciaku i w Wilko i miałam spokój.

Po paru tygodniach do domu domeldowano nam jeszcze dwie dziewczyny - Estonki.
B próbowała nimi rządzić, co powodowało niesnaski, a ja nie chciałam w tym brać udziału i szczerze mówiąc to z ulgą usłyszałam o jej wyprowadzce jakiś czas później.

Sama wkrótce zaczęłam pracować na nocki, więc kontakt z nią ograniczony został do minimum. Miała jeszcze do mnie pretensje, że zostałam przełożoną zmiany - według niej należało się jej jako pielęgniarce jak psu buda i sądziła że po prostu dostanie stanowisko, bez aplikowania o nie, a tu taki cios, że wybrano kogoś, kto raczył zgłosić zainteresowanie :-) no i znał angielski :-)

Estonki, z którymi przeżyłam prawie rok, to temat na zupełnie inną historię...

zagranica pokój współlokatorzy

Skomentuj (11) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 151 (163)

#65982

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Nie wiem, kto tutaj był piekielny.

Pracuję jako nauczycielka angielskiego i egzaminatorka w niedużej, posiadającej trzy filie firmie. Nauczyciele są we wszystkich filiach, ale egzaminatorka tylko jedna, dlatego jeżdżę regularnie na "występy gościnne”.

W zeszłym tygodniu pojechałam do filii "południowej", odległej od mojej o jakieś 60 km. I jakież było moje zdziwienie, kiedy wśród uczniów czekających na egzamin, zobaczyłam 'S'- własnego ucznia, mieszkającego od mojego ośrodka o niewielki rzut kamieniem.

Nie dopuściłam go miesiąc wcześniej do egzaminu, bo zdać Entry3 (B1), to już jest sztuka, a S po angielsku ledwo duka. Podobnych obiekcji nie miała 'N' - nauczycielka z południowego biura. Zainkasowała kasę i z czystym sumieniem skierowała na egzamin.

Ja, z równie czystym sumieniem, oblałam S zgodnie z zasadami sztuki i nie dałam się przekonać N, by dać mu jeszcze jedną szansę.

To powiedzcie mi proszę, kto tu jest piekielny:
1. Ja - bo wystawiam ocenę adekwatną do zdolności.
2. S - bo myślał, że uda mu się oszukać system i nie upewnił się, kim będzie egzaminator, albo myślał, że jak już wybuli te kilka stów więcej, to certyfikat będzie miał w kieszeni.
3. N - która, po pierwsze nie odesłała S do najbliższego mu geograficznie ośrodka (ja zawsze tak robię), zapewniła go, że zda, a nawet nie sprawdziła w naszym systemie, że taki uczeń już tam figuruje, tylko zduplikowała dane... i jeszcze próbowała wpływać na mój osąd, by wymusić zdanie na B1 osoby, którą ja z wielkim wysiłkiem przygotowałam kilka tygodni wcześniej na zaledwie A1...

Skomentuj (15) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 273 (363)

#81261

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Przypomniały mi się czasy przedszkola. Dla większości dzieci były to fajne czasy, ale ja niestety miałam według jednej z opiekunek straszną wadę.

Mianowicie jestem mańkutem. Takim zatwardziałym i niepodatnym na zmiany :-)

Opiekunka ta uwzięła się żeby wszystkie dzieci przerobić na istoty praworęczne.
Uwidaczniało się to zwłaszcza podczas posiłków, kiedy to stała nad problematycznymi dzieciakami i biła nas po rękach za łyżkę czy nóż w złej ręce. Za próbę wzięcia w lewą rączkę kubka z kompotem, był on bezpowrotnie zabierany.
Za jej "rządów" chyba nie skończyłam żadnego posiłku bez czerwonej pręgi na ręce lub rękach.

Jeszcze gorzej było podczas zabaw, a przede wszystkim rysowania. Uwielbiałam rysować i byłam niezła w te klocki, niestety, zmuszanie mnie do trzymania kredek w prawej rączce powodowało, że nie dawałam rady narysować żadnego kwiatka, szlaczka, czy co tam akurat rysowaliśmy.
Jeden z moich rysunków podarła, jak się zorientowała, że używałam lewej ręki, a mnie, zaryczaną, odesłała do kąta. Babsztyl skutecznie obrzydził mi rysowanie na wiele lat.

Ani ja, ani inne prześladowane mańkutki nie poskarżyły się nigdy rodzicom.
To były inne czasy: jak pani coś mówiła, to tak miało być.

Na szczęście mama zauważyła u mnie pogorszenie zdolności motorycznych (nagle przestałam sobie radzić ze sznurówkami, wypadały mi rzeczy, a zwłaszcza sztućce z łapek) i zabrała mnie do psychologa dziecięcego, skąd wyszłam z zaświadczeniem o bardzo silnej lewostronności i zakazie przestawiania mnie. Papierek ten zapewnił mi spokój do końca przedszkola, ale pozostałe mańkutki miały jeszcze bardziej przekichane, bo było o jedno mniej do pilnowania, więc reszta miała cerbera cały czas nad sobą.

Skomentuj (28) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 109 (123)
zarchiwizowany

#81070

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Jakieś dwa miesiące temu przeprowadziliśmy się do domu mojego K.
Jest on w byłej dzielnicy "councilowskiej", składającej się z domów komunalnych / socjalnych, teraz już częściowo wykupionych. Nie byłoby źle, sąsiedzi są w większości ok, jedyny problem to miejsca parkingowe, a raczej ich niedostatek.
Większość domów ma wprawdzie podjazd, a tuż obok domu znajduje się zatoczka parkingowa na jakieś sześć do ośmiu samochódów, niestety, mamy też sąsiada. Prowadzi on firmę wymiany okien i drzwi (sądząc po składowisku na jego podwórzu) Na jego podjeździe stoi całkiem spora przyczepa od ciężarówki, w przednim ogródku wrak pickupa mitsubishi, na wyżej wspomnianej wysepce, prawie połowę miejsca zajmuje duża furgonetka, zaparkowana tam na stałe (wszystkie opony to, podparte cegłami,  flaki, więc jasnym jest, że nigdzie nie jeździ). Samochody te używane są przez sąsiada jako "dodatkowa przestrzeń magazynowa". Nie dość, że szpecą otoczenie, to furgonetka zajmuje miejsca dla przynajmniej trzech osobówek.  Ponadto posiada on mniejszych gabarytów furgonetkę, którą do tej pory parkował przed własnym domem, ale, że kupił sobie nowiutkie bmw, to furgonetkę zaczął parkować trochę z boku, częściowo blokując nam podjazd. Na szczęście K jest niezłym kierowcą, ponadto jeździ malutką corsą, więc jakoś tam wmanewruje i wymanewruje z podjazdu, ale sąsiad chyba lekko przesadza. Na razie nic z tym nie robimy - mieszkamy tam od niedawna i nie chcemy zaczynać od robienia sobie wrogów, ale na wiosnę chyba sprawdzimy, czy nie istnieją jakieś możliwości pozbycia się części tych pojazdów, zwłaszcza zaparkowanej na publicznej przestrzeni, zrujnowanej furgonetki.
Dla mnie takie bezceremonialne traktowanie przestrzeni wspólnej jest piekielne - tylko dlatego, że gość próbuje zaoszczędzić na kosztach magazynowania towaru cierpią inni mieszkańcy ulicy. Jego furgonetka i dwa pozostałe samochody, zajmuje łącznie pięć lub sześć miejsc parkingowych

Skomentuj (2) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 4 (34)

#80940

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Mieszkam w Anglii.
Do pracy dojeżdżam 15 minut, z czego 5 spędzam na autostradzie - dosłownie jeden zjazd.
W połowie odcinka pomiędzy zjazdami 31 a 32 zaczynają się roboty drogowe, dozwolony limit spada z 70 do 50 mil na godzinę, a żeby wymóc na kierowcach przestrzeganie owego limitu, zamontowane są kamery sprawdzające prędkość odcinkową.

Dwa dni temu po wjechaniu wieczorem na autostradę, wbiłam się tradycyjnie na środkowy pas, aby wyminąć ciągnący pasem lewym sznur ciężarówek, i nadrobić ile się da przed ustanowionym limitem do 50.

Tam, również tradycyjnie, spokojnie zaczęłam wytracać prędkość do pięćdziesięciu i znalazłam lukę za samochodem osobowym, a przed ciężarowym, żeby zjechać na lewy pas.

Kierowcy w ciężarówce bardzo się to jednak nie podobało.  Włączył długie światła i podjechał tak blisko mnie jak to tylko było możliwe, po czym skręcił gwałtownie na środkowy pas, wyprzedził mnie szybko, bardzo przekraczając dozwolony w tym miejscu limit, i na chama wbił się przede mnie,  zmuszając mnie do hamowania.
Po czym zwolnił radośnie do niecałych czterdziestu i jechał dalej lewym pasem.
Nie miałam się ochoty z głupim siłować - nie mam ochoty na punkty, tym bardziej, że do mojego zjazdu została niecała mila.

Na widok zjazdu zaświeciłam radośnie migaczem, odbiłam w lewo i pożegnałam autostradę i pana kierowcę ciężarówki.
Nie wiem co to było. Urażona duma? Nuda? Złośliwość? Żeby ryzykować coś takiego pod kamerami?
Nieważne, ale na mam nadzieję, że taki idiota nie zrobi nigdy nikomu krzywdy, bo mu się wyprzedzanie nie podoba.
Mam też nadzieję, że złapała go kamera, chociaż to niestety mało prawdopodobne.

Skomentuj (12) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 109 (141)

#80651

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Nie miała baba kłopotu, wzięła sobie...
współlokatorkę.

Pół roku temu, po uciułaniu kasy na depozyt, postanowiłam zainwestować we własne cztery kąty.
Po obejrzeniu dwudziestu paru domków, wybór został dokonany, oferta zaakceptowana, a ja dostałam klucze.
W pracy się oczywiście pochwaliłam, co nie było niczym dziwnym - większość z nas była na etapie kupna domów i poza robieniem prawa jazdy i kupnem auta, jest to cały czas najpopularniejszy temat.

Jedna koleżanka miała akurat problem, bo nie dogadywała się ze współlokatorami, i od słowa do słowa, ona i jej przyjaciółki namówiły mnie do podnajęcia jej pokoju, a że z asertywnością u mnie krucho, to odstąpiłam jej większą sypialnię. ("No bo wiesz, ty będziesz miała trzy pokoje, a ja tylko ten jeden..." i temu podobne bzdury). Dogadałyśmy się na śmiesznie niską cenę i E. Zaczęła się wprowadzać.

E. pokazała pazurki jeszcze zanim się wprowadziła. Na etapie przemalowywania "swojego" pokoju poprzestawiała mi wszystko w łazience "żeby ładniej było". Ja tam "ładniej" chromolę, wolę żeby było wygodniej i, przede wszystkim, praktycznie :-) Po opieprzu zrezygnowała z wprowadzenia się, ale parę dni później zmieniła zdanie i wysłała mi płaczliwą wiadomość na fejsie, że ona by jednak chciała, bo nie ma gdzie się podziać. Głupia byłam i się zgodziłam :-)

Wprowadziła się miesiąc wcześniej niż było ustalone, nie dając mi szansy na rozpakowanie się - przywaliła moje kartony swoimi, a jej szafa straszyła w salonie przez prawie dwa miesiące. Dopiero informacja o tym, że przychodzą meble do salonu i jadalni zmusiła ją do zabrania większości swoich klamotów, ale o usunięcie niektórych mebli, np. gigantycznej szafki na buty, doprosić się nie mogłam.

O rozpakowaniu nie było mowy - bo ona nadgodziny robi i jest zmęczona. Każda próba oczyszczenia przeze mnie jakiegoś kąta jadalni lub salonu czy nawet półki w celu jej reorganizacji, kończyła się tym, że w tym kącie czy na półce magicznie znajdowały się jej rzeczy.

W jadalni stała szafka, którą miałam wziąć do pokoju, o czym uprzedziłam E. Następnego dnia zawalona została jej kuchennymi rzeczami. Nie widziałam problemu dopóki nie organizowałam sobie sypialni - uprzedziłam, że będę się meblować, niestety, E. nie opróżniła szafki. Za to wyleciała do mnie z pretensjami, że poustawiałam jej rzeczy na podłodze.

Problem był także z ogrzewaniem - jestem z natury zimnolubna - nie funkcjonuję dobrze w wysokich temperaturach, zimą często śpię przy uchylonym oknie. E. podkręcała temperaturę do poziomu tropiku - pół biedy, jak robiła to, kiedy mnie nie było w domu, gorzej jak spałam po nocce, bo mój pokój nagrzewał się nawet jak miałam skręcone kaloryfery - od rur. Budziłam się wtedy z migreną i gigantycznymi zawrotami głowy.
"Bo mi jest zimno" - zgłaszała pretensje ubrana w koszulkę na ramiączka. W końcu, zdenerwowana, zerwałam ze ściany i schowałam termostat, co może nie było sympatyczne, ale inne argumenty nie docierały.

Na wolnym wyjeżdżałam do mojego K., czasem na cztery dni. Jasnym było, że biorę ze sobą dwie lub trzy pary butów - wyjściowe, do trekkingu i coś jeszcze. Po powrocie nigdy nie miałam ich gdzie odstawić, bo na ich miejscach na półce pojawiały się pudełka, butelki, czy nie wiadomo co...  to samo ze składaną suszarką na pranie, wiadomo, używa się jej dzień lub dwa i odstawia na miejsce... tylko że miejsca już nie było. I tylko później foch i pretensje, że odważyłam się jej rzeczy odstawić, jak ona znalazła sobie takie fajne miejsce.... próby dyskusji kończyły się fochem. Bo o wiele łatwiej jest wysłać wiadomość na fejsie i grać pokrzywdzoną przez los przed przyjaciółkami...

"Pożyczenie" czegoś, np. przyrządów do ćwiczeń, kończyło się tym, że musiałam ich szukać u niej w pokoju. I tłumaczenie, że ma je odkładać na miejsce kończyło się fochem. Bo ona nie rozumie dlaczego ja zabrałam przyrząd z jej pokoju, i nie odłożyłam do niej z powrotem. Mój przyrząd. 

Wyrzucanie śmieci w jej wykonaniu polegało na tym, że wyjmowała pełne worki z kosza i odstawiała je na wycieraczkę, a ja "się niepotrzebnie czepiam, poza tym ona się po zmroku boi wyjść do ogródka". Ogródka, otoczonego dwumetrowym murem...

Jest tego dużo więcej, ale podejrzewam, że już teraz ta historia jest trochę przydługa :-)

Piekielne byłyśmy obie. Ona, że nie potrafiła uszanować cudzej przestrzeni i dostosować się do mnie, ja że nie wykazałam się większą asertywnością i poleciałam na kasę - bo przeprowadzka i urządzanie domu kosztowały mnie kupę kasy. Lepiej by mi było przeżyć te pół roku o chlebie i wodzie niż ze współlokatorką. Wiem jedno - limit pomagania ludziom wyczerpał mi się na jakiś czas, tym bardziej, że wyprowadzając się w czerwcu, nie zapłaciła mi, "bo odjęła sobie za brak ogrzewania zimą", a pokój zostawiła w stanie do remontu: pomalowała go sobie na ciemno szaro i nie przemalowała z powrotem wyprowadzając się (co miała zrobić). Musiałam kupić nową obsadę do lampy i nowe karnisze, bo stare zdekompletowała.

Powiem jedno: nigdy więcej współlokatorów czy współlokatorek.
A Wam, drodzy czytelnicy Piekielnych, udzielę jednej rady: jak ktoś Wam powie, że jest współlokatorem idealnym, to uciekajcie gdzie pieprz rośnie, bo macie do czynienia z egotykiem, któremu się wydaje, że wie wszystko i nie ma z taką osobą żadnej dyskusji.

Uprzedzę pytanie, dlaczego nie wywaliłam tego stworzenia wcześniej: bo mam głupi zwyczaj dotrzymywać słowa. Obiecałam jej mieszkanie do końca czerwca i nie chciałam wyjść na osobę niesłowną, tym bardziej, że pracujemy w tej samej firmie i mamy mnóstwo wspólnych znajomych.

Skomentuj (17) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 146 (206)

#79931

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Poziom "master" skretynienia przy przechodzeniu przez jezdnię osiągnięty :-)
Przed samochód wbiegła mi kobitka pchająca przed sobą wózek inwalidzki...
Na szczęście nic za mną nie jechało i mogłam dać ostro po hamulcach... aż zapiszczało... Czyżby myślała,  że jak prowadzi niepełnosprawnego, to już mu wszystko jedno?
Tym razem wyhamowałam. Ale, kto wie, czy innemu kierowcy uda się tak szybko zareagować za którymś z następnych razów... bo w poprawę szalonej blondyny nie wierzę...

Edit: tam gdzie pani zdecydowała się wbiec na jezdnię nie było przejścia dla pieszych, po prostu jezdnia, a przejście trochę dalej, więc na pewno nie złamałam żadnych przepisów :-)

Skomentuj (12) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 94 (108)

#79844

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Przy okazji rozmów w pracy o funkcjonowaniu różnych urzędów, przypomniało mi się pewne zdarzenie z mojej zamierzchłej przeszłości.

Kiedy miałam 22 lata zmarł mój ojciec.  Jako że studiowałam,  to należała mi się po nim renta. Były to jeszcze czasy, kiedy służby mundurowe, w tym kolej, stanowiły "państwo w państwie" - miały własne urzędy, służbę zdrowia, własne odpowiedniki ZUS.

Ojciec był emerytem kolejowym, więc czekała mnie wyprawa na Okopową w Lublinie, gdzie mieściła się m.in. okręgowa dyrekcja PKP.

Podanie, wraz ze wszystkimi niezbędnymi dokumentami złożyłam bez problemu, a po odbiór decyzji miałam się zgłosić za dwa tygodnie.

Niestety, kiedy pojawiłam się po odbiór decyzji, okazało się, że "pani od literki C jest na urlopie, proszę przyjść za dwa tygodnie".

Po dwóch tygodniach pani była na chorobowym, a pozostałe larwy biurowe (chyba ze cztery ich tam było) zarzekały się, że nie mają dostępu do dokumentów  swojej koleżanki.

Chorobowe przeciągnęło się prawie całą zimę - dokumenty złożone w grudniu, decyzję dostałam chyba dopiero w marcu.
Owszem, renta przyznana od daty złożenia wniosku, czyli dostałam wyrównanie, ale całą zimę kiepsko żeśmy z mamą przędły.

Nie rozumiem, dlaczego w momencie pójścia jednej biurwy na urlop czy chorobowe, pozostałe kilka nie mogło podzielić się jej obowiązkami.

Może i mogłabym to zrozumieć, gdyby powiedziały, że nie ma pani od rent, ale jeżeli nie było pani od literki C, to znaczy, że zakres obowiązków miały taki sam.

Skomentuj (12) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 157 (171)

#79030

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Parę dni temu pojawiła się historia o mało współczującej policji. Przypomniała mi się moja własna.

Miałam jakieś dwadzieścia siedem lat i oficjalnie byłam bezrobotna, a nieoficjalnie dorabiałam sobie korepetycjami z angielskiego. Nie miałam samochodu ani prawa jazdy, więc do uczniów dojeżdżałam autobusem. Była późna jesień i szybko robiło się ciemno.

Tego feralnego wieczoru, w drodze do domu, postanowiłam wysiąść kilka przystanków wcześniej i zrobić szybkie zakupy w Biedronce. Z biedronki miałam do domu dosłownie dziesięć minut spacerkiem i miałam zamiar wrócić piechotą.

W połowie drogi zostałam napadnięta przez trzech osobników, rzucona na ziemię, skopana (próbowałam się bronić) i wyrwano mi torbę, w której miałam wszystko: portfel, telefon, słowniki, pomoce naukowe, kosmetyczkę, dokumenty swoje i mamy (załatwiałam coś dla niej wcześniej w ZUS) i dopiero co zrobione zakupy.

Po ataku ktoś ze świadków zadzwonił na policję. Przyjechali po jakimś pół godziny, pani policjantka bardzo niesympatyczna, odmówiła mi udania się do domu po drodze na komendę - w czasie szamotaniny wypadła mi jedna soczewka i dostawałam bólu głowy od nierównomiernego widzenia. Na komendzie czekałam w korytarzu przez dobre dwie godziny, zanim wezwano mnie i spisano zeznania.

Po spisaniu zeznań usłyszałam: "to może już pani iść do domu”.

Jak to iść? Sama? Nocą? Przez centrum miasta? Tuż po napadzie? Półślepa, bo bez soczewki...

"Tam jest postój, weźmie pani taksówkę”.

Za co? Cała kasa była w portfelu…

Po jakiejś godzinie, kiedy odmówiłam stanowczo pójścia pieszo do domu, wezwano wreszcie jakiś patrol i odwieziono mnie do domu, ale tak upokorzona zachowaniem naszej policji to chyba nigdy nie byłam...

Skomentuj (23) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 254 (282)