Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

janhalb

Zamieszcza historie od: 4 lutego 2011 - 17:48
Ostatnio: 9 kwietnia 2024 - 9:16
  • Historii na głównej: 69 z 77
  • Punktów za historie: 22862
  • Komentarzy: 1232
  • Punktów za komentarze: 9697
 

#82387

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Trochę o piekielności… systemu. Państwa. Czy jak to tam jeszcze nazwać. Wybaczcie, że będzie trochę długo.

Co to jest 500+ - nikomu tłumaczyć nie trzeba. Jak wiecie - rodzice dostają po 500 zł na drugie i kolejne dziecko, a mogą dostawać także na pierwsze, jeśli dochód miesięczny nie przekracza 800 zł na osobę w rodzinie.

Mam troje dzieci. Tak mi się życie potoczyło, że trzy lata temu zostałem wdowcem. I - co się z tym wiąże - samotnym ojcem.

Kiedy żyła moja Żona, nie byliśmy może bogaci - ale żyliśmy spokojnie, na wszystko starczało, coś tam dało się odłożyć, nie mogliśmy narzekać. Po Jej śmierci wiele się zmieniło - także w naszej sytuacji materialnej. Ja wprawdzie zawsze zarabiałem więcej, ale mam nietypową pracę: jestem tłumaczem i redaktorem, freelancerem, pracuję w domu (głównie na umowy o dzieło), więc nie mam pensji, tylko zarabiam tyle, ile zrobię.

A jako samotny ojciec z trójką dzieci (obecnie 16, 14 i 10 lat) jak się domyślacie czasu na pracę mam znacznie (ZNACZNIE!) mniej niż kiedyś. Więc też zarabiam mniej. Nawet jeśli doliczyć do tego rentę, którą dzieci dostają po Mamie, to uwzględniając inflację dochody na osobę w rodzinie mamy teraz na poziomie połowy tego, co kiedyś. Nie, nie narzekam, wielu ludziom jest znacznie gorzej, z głodu nie umieramy, mamy się w co ubrać - ale budżet jest bardzo "napięty" i z każdym groszem trzeba uważać.

Od kiedy ruszyło 500+ zawsze okazywało się jednak, że moje dochody były za wysokie, żebym się kwalifikował do 500 zł "na pierwsze dziecko". Z rocznego PITu zawsze wychodziło o 20 - 60 zł na osobę za dużo. OK, przeżyję. Ale w pewnym momencie nasi Miłościwie Panujący zaczęli przebąkiwać, że może by ten próg dochodowy nieco podnieść (tak, było to w momencie, kiedy im nieco sondaże spadły). Przez moment miałem nawet nadzieję, że może jak podniosą ten dochód minimalny choćby o 50 zł czy stówę, to się załapię na 500+ także "na pierwsze dziecko" - a nie ukrywam, że w mojej sytuacji byłoby to bardzo pozytywne zjawisko. Dodatkowe pięć stów miesięcznie piechotą nie chodzi… Zacząłem więc dowiadywać się, jak to jest z tym wyliczeniem zarobków w przypadku osoby, która zarobki ma NIEREGULARNE.

Bo przy mojej pracy wygląda to tak: jak tłumaczę książkę, to np. przez dwa czy trzy miesiące moje zarobki są żadne albo minimalne (za jakieś mniejsze prace na bieżąco). A potem kończę książkę - i dostaję jednorazowo dużą sumę. Czyli przez te trzy miesiące mam dochody jak najbardziej kwalifikujące mnie do 500+ "na pierwsze dziecko". Ale już w tym czwartym miesiącu - nie.

I tu objawia się piekielność systemu, który w XXI w. po prostu nie zauważa, że - do jasnej karbidówki - nie każdy pracuje na etacie! Próbowałem dowiedzieć się, co musiałbym zrobić, gdyby próg dochodowy został podniesiony, żeby załapać się na 500 zł na pierwsze dziecko.

Okazało się, że musiałbym CO MIESIĄC dostarczać do stosownego urzędu wszystkie podpisane umowy i zapłacone rachunki z danego miesiąca. Dodatkowo musiałbym - w wersji bardziej korzystnej (bo oczywiście urzędnicy też nie są pewni i wielu rzeczy nie wiedzą) CO MIESIĄC składać oświadczenia o uzyskaniu dochodu (kiedy akurat wypłacili mi pieniądze za książkę), albo "utracie dochodu" (bo w tym miesiącu już prawie nic nie dostaję).

W wersji mniej korzystnej - musiałbym na bieżąco przynosić do urzędu każdą podpisaną umowę i każdy zapłacony przez zleceniodawcę rachunek.

I w tych "lepszych" miesiącach nie dostawałbym 500 zł na "pierwsze dziecko", a w tych "gorszych" - tak. Zapytałem naiwnie, czy nie można by tego rozliczyć według ŚREDNICH zarobków (suma z rocznego PIT dzielona na 4 osoby w rodzinie i na 12 miesięcy). Nieeee, skąd, proszę pana, to by było za proste.

Bo przecież mogłoby być tak, że w danym roku mieści się pan w progu dochodowym, więc PO ZAKOŃCZENIU ROKU składa pan PIT, więc w NASTĘPNYM roku dostaje pan 500 zł na pierwsze dziecko, a po roku składa pan kolejny PIT i okazuje się, że w tym kolejnym roku zarobił pan ciut więcej - i co? I MUSI PAN ZWRACAĆ TE 500+ NA PIERWSZE DZIECKO ZA TEN ROK! Więc sam pan rozumie…

No nie, nie rozumiem. System jest idiotyczny. Mamy XXI w., coraz więcej ludzi nie pracuje na etacie, tylko na innych formach zatrudnienia (albo mając własną działalność gospodarczą). Jak dla mnie - sytuacja piekielna.

500+ urzędy biurokracja

Skomentuj (55) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 211 (265)

#66447

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Robimy z córką zakupy w sklepie na L. - ser, masło, codzienności. Ale akurat w ramach "cotygodniowych okazji" leżą na półce dżinsowe, dziewczęce krótkie spodenki. Córka takie chciała kupić, nawet wybierała się do sklepu - a tu proszę, szorty leżą, jakość w miarę rozsądna, cena przystępna, tylko brać.

Bierze zatem córka moja do ręki dwie pary szortów w dwóch rozmiarach i - przykładając je sobie do pasa - zastanawia się, które będą lepiej pasowały. Czy te będą dobre? A może za duże i trzeba wziąć te mniejsze?

I tu pojawia się paniusia w wieku późno-balzakowskim. Najpierw tonem nieznoszącym sprzeciwu oznajmia, że "...te będą lepsze, mówię ci, dziecko, to widać!". Dziecko - dobrze wychowane - grzecznie dziękuje za radę i zastanawia się dalej.

Paniusia jednak nie daje za wygraną, tym razem zwracając się do mnie:

- Pan sobie stanie tam, za tą półeczką, koszyk przytrzyma, to dzieciak będzie mógł przymierzyć. No, dalej, córcia, przymierz sobie, przecież to żaden wstyd, tatuś cię zasłoni...

...i tak dalej. Widziałem, że córka sobie sama nie poradzi, więc bardzo zimnym tonem powiedziałem coś w stylu "Ależ BARDZO PANI DZIĘKUJEMY, poradzimy sobie" - i paniusia poszła, mamrocząc pod nosem coś mało sympatycznego.

Nie wiem, jak pani sobie to wyobrażała: dwunastoletnia dziewczyna ma teraz na środku sklepu (w którym nie ma przymierzalni) ściągnąć spodnie przy ludziach,żeby przymierzyć drugie? Ciekaw jestem, czy pani w podobnej sytuacji też by to zrobiła...

sklepy

Skomentuj (18) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 361 (463)

#64852

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Ciąg dalszy (niestety) historii z telefonem (http://piekielni.pl/64658).

Znalazł się kupiec. Pani kliknęła "Kup teraz", grzecznie zapłaciła 400 zł + 20 za kuriera. Pieniądze przyszły, telefon wysłałem, mailem poprosiłem, aby dała znać, jak dojdzie.

Dała. Następnego dnia wieczorem dostałem bardzo grzecznego maila z informacją, że... pani się pomyliła, bo ona chciała model w wersji Dual SIM, a tu jest tylko pojedynczy SIM, więc ona mi ten telefon zwraca, a ja mam jej zwrócić pieniądze wraz z kosztem przesyłki. Mało tego - dołączyła (w załączniku) list-gotowiec z federacji konsumentów, w którym powołując się na ustawę o prawach konsumenta zwraca przedmiot bez podania przyczyny i _żąda_ zwrotu kasy.

Uświadomiłem miła panią, że to ONA się pomyliła (aukcja była sformułowana jednoznacznie) i ja nie widzę powodu, żeby dopłacać do jej pomyłki. Napisałem także, że jako osoba prywatna, sprzedająca na portalu aukcyjnym prywatny przedmiot, nie mam obowiązku przyjąć od niej zwrotu. Ponieważ jednak jestem zwolennikiem dogadywania się, zgadzam się na zwrot, ale:

Po pierwsze - tylko kwoty, którą realnie dostałem za telefon (420 zł minus koszty przesyłki, minus kwota, którą płacę w formie prowizji dla Allegro; zaproponowałem nawet, że mogę jej wysłać potwierdzenia zapłaty obu kwot).

Po drugie - przelew zrobię dopiero, jak telefon przyjdzie do mnie cały i zdrowy (to chyba jasne, że w takiej sytuacji nie chciałem pani ufać na słowo...).

Nie odpisała, za to po południu zadzwonił do mnie jej mąż. Myślałem, że będzie się kłócił - ale nie, był grzeczny, przeprosił, zgodził się na wymienioną przeze mnie niższą kwotę.

OK. Dziś telefon przyszedł. Sprawdziłem, pieniądze przelałem - a teraz siedzę i czytam _dołączony_ do telefonu ten sam list (tym razem już wydrukowany), w którym pani powołuje się na federację konsumentów, ustawę i prawo do zwrotu w ciągi dziesięciu dni całej kwoty.

Z niecierpliwością czekam na ciąg dalszy korespondencji.

sklepy_internetowe

Skomentuj (10) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 327 (401)

#64726

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Myślałem, że nic mnie już nie zdziwi...

Robię zakupy w małym, lokalnym sklepiku. Właśnie chcę płacić, kiedy wpada wściekła klientka i drze się już od progu:

- To skandal jest! Jak wy klientów traktujecie! Co mi pani wcisnęła!

Sprzedawczyni próbuje dowiedzieć się, o co właściwie chodzi, ale to skutkuje spotęgowaniem słowotoku:

- Skandal! Zepsute! Pytałam, czy dobre, a tu proszę, zepsute! Z-E-P-S-U-T-E! Spleśniałe, całe spleśniałe, o!

Sprzedawczyni usiłuje coś powiedzieć - że jeśli coś nie tak, to wymieni, albo zwróci pieniądze, ale o co właściwie cho...

- NO MÓWIĘ, ŻE ZEPSUTE! Ser u pani kupiłam, pytałam, czy dobry, pani mi naopowiadała, że najlepszy, a w domu rozwijam i co? I CAŁY SPLEŚNIAŁY! Cały! Pleśń od góry do dołu! O, pani patrzy, jaki syf tu sprzedajecie!

...I rzuca na ladę odpakowany ser. I faktycznie, ser jest cały pokryty pleśnią. A na rozwiniętym opakowaniu jak byk widnieje napis:

"Camembert".

sklepy klienci

Skomentuj (20) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 491 (643)

#64658

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Wystawiłem telefon na Allegro. Telefon należy do mojej ciotki - dostała go przy przedłużaniu umowy, ale stary jej odpowiada, więc nowego chce się pozbyć.

Smartfon, nowiutki, prosto z salonu - pudełko, gwarancja, wszystkie papiery, pełen zestaw. Ciocia konta na Allegro nie ma, więc poprosiła mnie. Wystawiam. Cena wywoławcza 350 zł, "Kup teraz" - 400 zł plus 20 zł za przesyłkę (telefon - tylko kurierem). Nie jest to dużo - cioci zależy na czasie, więc cena jest o jakieś 10% niższa niż średnia, za jaką ten model na Allegro "chodzi".

Telefon wystawiłem wczoraj po południu. Do dziś dostałem już ...naście maili (przez Allegro) z "Pytaniem o przedmiot". Wszystkie sprowadzały się (w przybliżeniu) do tego samego:

"To ja ten telefon wezmę za 250, wpłacam od razu". "Proszę podać numer telefonu do kontaktu, dogadajmy się w sprawie telefonu, mogę zapłacić 300 razem z kosztami przesyłki". I tak dalej.

Noż, do cholery. Skoro wystawiam z licytacją od 350, to znaczy, że raczej za mniej nie sprzedam, tak? Skoro przeciętnie ten telefon "chodzi" po 450, to chyba nie mam specjalnych powodów, żeby go sprzedawać za 250, prawda?

Czy to głupota? Czy takie małe, śliskie cwaniactwo? Tak czy owak - jak dla mnie dość piekielne.

sklepy_internetowe

Skomentuj (24) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 368 (584)

#47439

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Ja wiem, że wariaci zdarzają się wszędzie, ale są chyba jakieś granice...
Mój najmłodszy (pięciolatek) chory. Kaszel, trochę gorączki. Idziemy do przychodni. Numerek na 10:00 – u nas zwykle te numerki idą dość sprawnie, ale czasem trzeba chwilę poczekać, wiadomo.

No to czekamy. w naszej przychodni jest taki oddzielny korytarzyk, gdzie są tylko drzwi do pediatrów – dzięki temu małe dzieci nie muszą czekać razem z kaszlącymi dorosłymi. Trzy ławeczki, dwa gabinety, w każdym gabinecie jedna pani doktor. No i czeka sobie w takiej małej poczekalni czwórka małych pacjentów w wieku od 3 do na oko 6 lat. Czwórka małych – to siłą rzeczy osiem osób, bo przecież dziecko samo do lekarza nie chodzi. Traf chciał, że poza mną z maluchami było jeszcze dwóch tatusiów i tylko jedna mamusia. Tylko jedna – ale piekielna za całe stado…

Otóż mamusia okazała się być Wojującą Feministką (WF).
Zaczęło się od tego, że jeden z tatusiów rozmawiając przez telefon powiedział komuś "po drugiej stronie słuchawki", że niestety spóźni się do pracy, bo czeka z córką u lekarza. Pani natychmiast (głośno!) to skomentowała:

(WF): – O, proszę, jaki oburzony, że musi chwilę z własnym dzieckiem poczekać! A jak kobiety chodzą z dziećmi do lekarza, to nikt się nie przejmuje, że muszą czekać!

Oczy otworzyły mi się szeroko ze zdziwienia: pan o którym mowa w żaden sposób nie dał do zrozumienia, że czeka za długo ani że jest tym czekaniem zirytowany – udzielił prostej informacji, że się spóźni bo…

Później był już tylko gorzej. Usłyszeliśmy że "jak się chciało mieć dzieci, to teraz trzeba mieć czas się nimi zajmować!" (powiedziane tonem pouczająco–protekcjonalnym), że "facet to myśli, że kobieta jest od opieki nad dzieckiem, a sam to nie chce d... ruszyć" i tak dalej.

Gryzłem się w język, bo jestem złośliwy i bałem się że chlapnę coś, czego nie chciałbym chlapnąć przy małych dzieciach. W końcu jeden z pozostałych tatusiów przerwał pani WF – skądinąd grzecznie i kulturalnie, ale dość stanowczo – sugerując jej żeby się rozejrzała i zauważyła, że poza nią w poczekalni są właśnie sami tatusiowie, więc swoje pouczające wywody kieruje chyba w zła stronę.

Pomogło – ale na krótko. Każde nasze słowo – czy to skierowane do dzieci, czy przez telefon, czy do innych oczekujących – było natychmiast komentowane z charakterystyczną złośliwością i wyraźnym poczuciem wyższości. Dowiedzieliśmy się, że pani WF jest wykształcona (nie, serio?), więc żebyśmy nie pozwalali sobie na patrzenie na nią z góry (mówiąc szczerze – żaden z nas w ogóle na nią nie patrzył, bo każde spojrzenie wywoływało natychmiastową reakcję: zarzuty o seksizm i "gapienie się"). Chwilami naprawdę żałowałem że kultura nie pozwala mi powiedzieć pani WF co naprawdę myślę.

Ale szczyt nastąpił na kilka chwil przed tym, jak wszedłem z synkiem do gabinetu. Siedziałem, starając się nie zwracać uwagi na gadania WF, odpowiadałem na pięćset czterdzieste pytanie synka ("A dlaczego ta zebra na rysunku ma niebieskie paski?") i bezwiednie stukałem otwartą dłonią o ławkę, wybijając jakiś rytm który kołatał mi się w głowie. Dłoń była prawa. Stukanie było dość metaliczne, bo (nie zdając sobie z tego sprawy) stukałem o ławkę… obrączką, którą miałem na palcu. Błąd.

Pani WF wzięła oddech i wygłosiła długie kazanie sprowadzające się do tego, że małżeństwo to przeżytek wymyślony wyłącznie w celu uciemiężenia kobiety, a poza tym (uwaga!) na pewno robię to specjalnie, żeby (uwaga!) zademonstrować swoją wyższość wobec niej, jako samotnej matki!

Już otwierałem usta, ale w tym momencie otworzyły się drzwi do gabinetu i wysunęła się głowa naszej pani doktor – osoby skądinąd cudownej, ale bardzo stanowczej i zdecydowanej. Pani doktor w krótkich, acz mocnych słowach poradziła pani WF żeby zachowała swoje teorie dla siebie i nie darła się pod drzwiami, bo przeszkadza jej w badaniu pacjentów.

Pani WF umilkła i więcej je nie słyszeliśmy. Żal mi tylko jej dziecka.

służba_zdrowia

Skomentuj (51) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1034 (1086)

#46192

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia sprzed dwóch lat, ale przypomniała mi się kiedy czytałem wpisy o roznych piekielnych użytkownikach dróg.

Kupowałem nowy samochód. Nie, nie żeby zaraz taki CAŁKIEM nowy :-) Używany, ale nowszy niż dotychczasowy.

I dlatego właśnie razem z kolegą pojechaliśmy do Piły. Bo akurat w Pile stało auto, które się nam spodobało. Opel Combo Tour, '2006, niecałe 80 tysięcy na liczniku, doskonały silnik (1,7 CDTI).

Po oględzinach auto okazało się dokładnie takie, jak w ogłoszeniu, więc wracaliśmy już na dwa samochody - kolega jechał przodem w starym aucie, ja za nim w nowym.

Z Piły ruszyliśmy kwadrans po piątej, a potem trzeba było jeszcze się zatrzymać na tankowanie i jedzenie jakieś... A z Piły do mojego miasteczka (pod Warszawą) jest 360 kilometrów - ale jedzie się sześć godzin. Takie drogi...

No więc jedziemy. Koło wpół do jedenastej w nocy, w okolicy Płońska, utknąłem za jakimś tirem - nie było jak wyprzedzać, bo ciągle coś jechało z przeciwka. Jechałem za nim jakieś dwadzieścia kilometrów, osiemdziesiątką... Aż wreszcie - można wyprzedzać.

"Wychylam się" zza tira, rzut okiem: w ciemności rozświetlonej długimi światłami ciężarówki widać drogę na spory kawał do przodu. Nic nie jedzie, droga prosta, daleko (ale naprawdę daleko) z przodu widać łagodny zakręt. Linia przerywana. Wszystko co będzie dalej trwało w rzeczywistości sekundy.

Lewy kierunkowskaz, zmiana pasa, gaz, wyprzedzam. Opelek grzecznie zrywa się do biegu, sunie do przodu, jestem właśnie za połową długości tira, kiedy w oddali widzę wyjeżdżający zza zakrętu samochód. Zakręt jest daleko, zapas jest duży, ale... Ale nagle zdaję sobie sprawę, że to coś z przeciwka jedzie SZYBKO.

Nie, to jedzie BARDZO SZYBKO. Znacznie szybciej, niż mogłem sobie wyobrazić. Światła zbliżają się w takim tempie, że (jak sobie potem wyliczyłem), gość musi jechać 200 kilometrów na godzinę. Może nawet nieco więcej. W dodatku - choć przecież widzi moje światła i tira obok - nie hamuje, nie zwalnia, nawet nie miga długimi. Po prostu pędzi w moim kierunku z prędkością światła.

Mniej więcej sekundę zajęło mi zdanie sobie sprawy z faktu, że jestem w sytuacji bez wyjścia. Nie miałem szans zdążyć wcisnąć się przed tira - gość z przeciwka jechał za szybko. A że w tym momencie byłem już prawie na wysokości kabiny tira, nie zdążyłbym także wyhamować i schować się z powrotem za nim.

Wiecie co? Już słyszałem ("w głowie") ten huk.

Zrobiłem - jak się potem okazało - jedyną rzecz, którą mogłem zrobić: ostro hamując uciekłem W LEWO. Na lewe pobocze.

A potem zdarzyły się trzy rzeczy jednocześnie: ja hamowałem z piskiem opon na LEWYM poboczu, w tym samym momencie na prawym pasie mijał mnie tylny zderzak tira, a między mną a tirem przeleciał ten samochód. Nie wiem, co to było - ale jak przeleciał, to aż mi zakołysało samochodem. Od pędu powietrza. Nie, nie przesadzam i nie koloryzuję.

Kiedy stanąłem, moje prawe koła stały na poboczu (to znaczy - na asfalcie), a lewe - metr czy półtora za końcem asfaltu, na ziemi. A ja miałem jeszcze tyle przytomności umysłu, żeby na wszelki wypadek włączyć światła awaryjne i siedziałem tak ze trzy minuty, czekając aż ręce przestaną mi się trząść.

A gdyby w tym miejscu nie było pobocza? Gdyby zaraz za asfaltem był rów? Albo, co gorsza, gdyby tam była metalowa barierka? Zresztą co tam barierka - wystarczyłoby, żeby na lewo od pobocza, już poza asfaltem, stało drzewo, prawda?

Czy ten gość był pijany? Czy był po jakichś prochach? Normalnemu człowiekowi trudno uwierzyć, że ktoś także w miarę normalny może nocą, na wąskiej jednopasmowej drodze jechać 200 czy więcej...

Cholera! Możesz jeździć rozsądnie, z wyobraźnią, zgodnie z przepisami, bezpiecznie, zachowywać wszelkie zasady - a i tak nie masz gwarancji, czy dojedziesz bezpiecznie do domu, bo możesz spotkać jakiegoś świra /pijaka/ ćpuna albo młodego gniewnego, który chce się popisać przed panienką swoim wielkim BMW (na przykład).

Jeszcze następnego dnia rano czułem tę adrenalinę.

szaleni kierowcy

Skomentuj (38) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 712 (868)

#46165

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jestem miłośnikiem wiecznych piór. Nie, nie mam wielkiej kolekcji drogich zabawek typu Mont Blanc czy Aurora - ale mam kilka piór Parkera (mam duży sentyment do tej firmy) i jednego pięknego Sheaffera Imperiala. Nic wielkiego - ale też rzadko ich używam, bo na co dzień piszę głównie na klawiaturze, niestety. Co nie zmienia faktu, że jeśli już piszę ręcznie - to tylko piórem.

Ostatnio zdarzył się mały wypadek - moja córka (lat dziewięć...) oglądała sobie jedno z piór i... tak, upuściła. Pióro całe, ale stalówka... Szkoda gadać: nic się już z nią nie dało zrobić.

Pióro - żaden rarytas, Parker Rialto w wersji czarno-złotej - miało jednak pewną wartość sentymentalną: dostałem je od rodzonego ojca w prezencie po obronie pracy magisterskiej (czyli prawie dwadzieścia lat temu).

No to do roboty: wujek Google wskazuje mi autoryzowany serwis Parkera. Dzwonię, wyłuszczam sprawę. Pan (bardzo uprzejmy) czegoś tam szuka w katalogach, po czym informuje mnie że wprawdzie tego modelu już jakiś czas nie produkują, ale stalówka jest taka sama jak w jakimś innym, więc nie ma problemu, proszę przysłać pióro kurierem na nasz koszt. Ile to będzie kosztowało? Pan mówi że dokładnie nie wie, ale rzuca orientacyjną kwotę rzędu 45 zł. I dodaje, że i tak przed podjęciem naprawy dostanę maila z wyceną, a jak się nie zgodzę - odsyłają na swój koszt.

Wysyłam. Czekam. Dziś rano dostaję maila. "Szanowny Panie..." etc. łączny koszt naprawy (przypominam, chodzi o wymianę stalówki w piórze wcale nie z "najwyższej półki"!) to razem z VAT... prawie 250 zł.

Trzy razy czytałem, bo mózg nie chciał zaakceptować tego, co oczy widziały.

Dowcip polega na tym, że takie pióro można obecnie kupić (NOWE - wprawdzie już nie produkują, ale w magazynach jeszcze trochę leży...) za niecałe 200 zł. Czyli nawet gdyby to była kwestia życia i śmierci - to mogę TANIEJ kupić nowe pióro i wymontować z niego stalówkę.

Nie rozumiem.

usługi

Skomentuj (26) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 763 (809)

#21151

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historyjki z "piekielnymi kontrolerami" przypomniały mi własną. Pan kontroler był piekielny - ale JA TEŻ! :-)

Po wyprowadzce ze stolicy (kupiliśmy mały domek w miasteczku o 30 km od Warszawy) jeszcze przez kilka lat pracowałem w dawnym miejscu pracy. Do Warszawy dojeżdżałem pociągiem podmiejskim (szybciej i sprawniej niż samochodem...), więc miałem wykupiony bilet miesięczny - z mojej miejscowości do stacji Warszawa Śródmieście.

Kiedyś jednak musiałem pojechać kawałek dalej - miałem coś do załatwienia na Pradze, więc chciałem wysiąść na Dworcu Wschodnim. Zapomniałem, rzecz prosta, że mój bilet miesięczny obowiązuje do Śródmieścia - dalej była już kolejna strefa odległościowa...

Już w tunelu za Śródmieściem pojawił się pan kontroler (nie konduktor, tylko pracownik zewnętrznej firmy kontrolerskiej). Sprawdza mój bilet, informuje mnie że na tym odcinku jest już nieważny. "Poproszę dokumenty..." - i tak dalej.

Ano cóż - moja strata, jak się nie myśli, to się traci... Zrobiłem skwaszoną minę (...a niby jaką miałem zrobić? Wtedy ta przyjemność kosztowała bodaj 120 złotych...), ale co robić: pan był w prawie, ja nie miałem ważnego biletu, sytuacja (niestety) aż nadto oczywista.

Wyciągam zatem dokumenty... Ale widzę że pan kontroler rozgląda się, sprawdza czy za blisko ktoś nie stoi, po czym mówi (już dużo ciszej, niż przedtem):

- No, chyba że się dogadamy... Da pan trzy dychy i po sprawie.

Uuuuu... Źle trafił. Na punkcie uczciwości jestem niemal przeczulony. Nabrałem oddechu i walnąłem tak, żeby cały wagon słyszał:

- Drogi panie! Jadę bez biletu, moja wina, grzecznie przyjmuję karę. A to, co pan mi proponuje, to jest zwykłe ZŁODZIEJSTWO. A jak pan jesteś ZŁODZIEJ, to pańska sprawa, mnie w to proszę nie mieszać! To pisze pan ten kwitek, czy nie?!

Pociąg akurat stanął na przystanku Warszawa Stadion - wszyscy ludzie w zasięgu wzroku patrzyli w naszym kierunku (niektórzy na kontrolera z oburzeniem, inni na mnie jak na idiotę...) - a pan kontroler nabrał koloru dojrzałej wiśni i... zwiał. Normalnie uciekł z pociągu na peron.

Pewnie pierwszy raz spotkał "idiotę", który zamiast dać mu w łapę, wolał zapłacić uczciwie karę... Potem żałowałem, że nie spisałem jego danych...

PKP firma kontrolerska

Skomentuj (15) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 449 (673)

#20725

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia "z dawnych czasów" - pani o której opowiem zmarła dobre parę lat temu, a piekielna była tylko czasami...

W mojej "rodzinnej" parafii w Warszawie żyła sobie taka Babcia (wszyscy ją tak nazywali): kobieta (wtedy) koło osiemdziesiątki, dość charakterystycznie ubrana (zawsze miała na głowie chustkę zawiązaną w specyficzny sposób...). Generalnie do rany przyłóż, ale ponieważ (o czym wszyscy wiedzieli) miała problemy natury psychicznej, potrafiła być nieobliczalna i czasami reagowała w sposób absolutnie nieprzewidywalny. Większość księży (a było ich tam sporo, bo parafia zakonna) Babcię szanowała i lubiła, Babcia codziennie była na mszy - choć często (z racji wieku...) większą część mszy przesypiała grzecznie i cicho siedząc w ławeczce... Ale też wszyscy wiedzieli, że Babci nie należy zaczepiać ani irytować, bo Nigdy Nie Wiadomo, co jej przyjdzie do głowy.

Niedziela, kilka minut do rozpoczęcia popołudniowej mszy. Babcia siedzi już w ławce, głowa jej się zaczyna kiwać - i po kilku chwilach (nadal siedząc) ewidentnie drzemie. Traf chciał - idzie przez kościół młody kleryk, który jeszcze z Babcią nie miał do czynienia. Przechodzi obok i widząc śpiącą staruszkę budzi ją (delikatnie, wyraźnie w dobrych intencjach), mówiąc:

- Niech pani nie śpi, zaraz się msza zaczyna!

Babcia podnosi głowę, błysk w oku zwiastuje że zaraz będzie sajgon... Ale kleryk (nieświadomy zagrożenia) idzie dalej i znika w zakrystii.

W czasie mszy ten sam kleryk chodzi z tacą, akurat po tej samej stronie kościoła. Obserwujemy jak zbliża się do Babci. Ludzie wrzucają jakieś pieniądze na tacę, kleryk uśmiecha się i mówi "Bóg zapłać", wszystko jak należy. Dochodzi do Babci, Babcia już z daleka uważnie go obserwuje. I ten błysk w oku... Ludzie obok Babci coś wrzucają, a Babcia nagle bierze się pod boki i gromkim głosem doskonale słyszalnym w całym, niemałym kościele (akurat skończyła się pieśń) wrzeszczy nieszczęsnemu klerykowi prosto w oczy:

- NIE MA SPANIA - NIE MA PŁACENIA!!!

Ludzie śmiali się tak, że myślałem że się poprzewracają, ksiądz sprawujący mszę musiał dłuższą chwilę stać w ciszy, żeby nie parsknąć śmiechem...

A kleryk? Uwierzcie mi: nie miałem pojęcia, że zakonnej sukni można tak szybko biec w stronę zakrystii.

Skomentuj (7) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 581 (663)