Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

janhalb

Zamieszcza historie od: 4 lutego 2011 - 17:48
Ostatnio: 9 kwietnia 2024 - 9:16
  • Historii na głównej: 69 z 77
  • Punktów za historie: 22862
  • Komentarzy: 1232
  • Punktów za komentarze: 9697
 

#19684

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Tytułem wstępu: mój dziadek ze strony taty był z pochodzenia Żydem. Poza 1/4 genów odziedziczyłem po nim dość charakterystyczne nazwisko. Nazwisko brzmi lekko z niemiecka, ale osoba choćby minimalnie świadoma historii i języka polskiego od razu skojarzy, że nazwisko jest żydowskie. Dla mniej świadomych tłumaczę, że gdybym był z tego portalu, to nie nazywałbym się Piekielny czy Piekielski, ale raczej na przykład Piekielbaum czy Piekielberg ;-)

Lat temu już niemal trzynaście, szykowałem się do ślubu. Jednym z dokumentów potrzebnych do ślubu kościelnego jest świadectwo chrztu. Choć od urodzenia mieszkałem w Warszawie, z różnych rodzinnych przyczyn chrzczony byłem zupełnie gdzie indziej - w rodzinnym mieści moich dziadków ze strony mamy. Mogłem oczywiście załatwić sprawę korespondencyjnie, ale że akurat byłem niedaleko, zajechałem do miasta P., aby sprawę załatwić. Idę do właściwej parafii, pukam do kancelarii, wchodzę - widzę że ksiądz (młody człowiek, pewnie niedługo po trzydziestce) rozmawia z jakąś starszą panią o wyglądzie typowo moherowym. Właściwie - nie tyle rozmawia, co z dość jednoznacznie udręczoną miną wysłuchuje jakiejś tyrady. Przeprosiłem i chciałem się wycofać, aby poczekać na korytarzu, ale ksiądz z naciskiem powiedział, żebym wszedł, bo on JUŻ KOŃCZY. Wyglądało na to, że uratowałem go od konieczności dalszego słuchania tyrad tej pani.

Mówię zatem o co chodzi, ksiądz z wyraźną ulgą siada do komputera (tak, już wtedy w większości parafii kancelaria była "wrzucona" do komputera, nie trzeba było szukać w księgach, wystarczyło znaleźć i wydrukować). Podaję rok urodzenia i nazwisko...

...I w tym momencie moherowa babcia (która cały czas siedziała na krześle obok) uniosła wysoko brwi i wygłosiła w stronę księdza (mnie nawet nie zaszczycając spojrzeniem):

- No ja nie wiem, proszę księdza! Przecież to chyba nie jest POLSKIE NAZWISKO!

Mnie w tym momencie szczęka lekko opadła, ksiądz popatrzył najpierw na panią z miną męczennika, potem na mnie z miną typu "Sam pan widzi, co ja tu mam..." - i nic nie mówiąc wrócił do przygotowywania zaświadczenia.

Ale babcia nie dała za wygraną. – To nie jest POLSKIE nazwisko, ja księdzu mówię, znam się na tym! Ja nie wiem, czy to tak można po prostu dać papierek! Ja myślę, że to trzeba chyba do biskupa zgłosić! (...i tak dalej, i tak dalej).

Już nabierałem powietrza, żeby powiedzieć babci co myślę (a nie byłoby to miłe), ale ksiądz nie wytrzymał pierwszy. Ochrzanił babcię (choć, muszę przyznać, w sposób kulturalny) i kazał jej "opuścić lokal". Babcia wyszła, wielce obrażona, rzucając jeszcze na odchodnym że "ona się proboszczowi poskarży", co ksiądz skwitował krótkim "Powodzenia".

Po wyjściu babci ksiądz kończył papierki, wydrukował, podpisał, pieczątkę przybił - ale widziałem, że jest wkurzony. Chcąc rozładować sytuację, powiedziałem żeby się nie przejmował, bo ludzie są różni, jak wiadomo, po czym dodałem pół-żartem:

- No ale w sumie ta panie miała rację, to faktycznie nie jest polskie nazwisko...

Na co ksiądz popatrzył na mnie zmęczonym wzrokiem i powiedział:

- A wie pan, jak ta pani się nazywa? Z domu Schimdt, po mężu Schwarzmüller. I używa obu nazwisk.

Myślałem że się uduszę ze śmiechu.

Skomentuj (27) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 3874 (3946)

#19652

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Piekielnym był mój znajomy - piekielność była po części planowana, ale... nie aż na takim poziomie.

Znajomi mają córkę - czternaście lat (prawie piętnaście), bardzo sympatyczna dziewczyna, ładna, inteligentna, dobrze się uczy i generalnie większych problemów rodzicom nie sprawia. Na użytek tego opisu powiedzmy, że nazywa się Ania.

Ania ma jedną wadę: jest POTWORNĄ bałaganiarą. Generalnie jest tak, że gdzie skończy jakiejś rzeczy używać, tam ją zostawia. Nie robi tego ani celowo, ani złośliwie - ot, taki typ bujającej w obłokach artystki, która nie skupia się na tak przyziemnych sprawach, jak sprzątnięcie po sobie szczotki do włosów ze środka stołu, a kiedy ją upomnieć - jest zdziwiona (szczerze!) że coś zostawiła. "JA tu położyłam? Nie pamiętam...".

Moi znajomi dawno już odpuścili sobie namawianie jej, żeby posprzątała swój pokój - ma tam "artystyczny nieład" (czytaj: burdel na kółkach), ale to jej teren, nikt tam nie wchodzi, wiec nikt się nie przejmuje. Gorzej z resztą domu, bo też wszędzie można znaleźć różne rzeczy "zapomniane" przez Anię, od książek, przez jakieś ciuchy, na używanych talerzach skończywszy.

Znajomy - człowiek uparty, a przy tym z dużym poczuciem humoru - wymyślił metodę tyleż brutalną, co zabawną: jak Ania zostawi coś "gdzieś w domu", to znajduje to potem u siebie: w najlepszym razie w pokoju, na łóżku (np. brudne talerze), a najgorszym - w plecaku do szkoły albo w kieszeniach. Zawsze wtedy pokornie zanosi rzeczy na miejsce i uśmiecha się przepraszająco. Ale pewnego razu...

Przyszliśmy do znajomych na imieniny. Siedzimy, gadamy. Wchodzi Ania. Przywitała się z nami, coś tam powiedziała do matki, a na ojca spojrzała tak, że niemal widziałem krew w jej oczach. I poszła do siebie.

Patrzę, a mój znajomy czerwony, jego żona czerwona - i po chwili zaczynają się śmiać, starając się nie robić tego zbyt głośno. O co chodzi?...

Otóż dwa dni wcześniej Ania - przebierając się w łazience - zostawiła na środku podłogi całe swoje ubranie, po czym wyszła do koleżanki. Jej tata zachował się konsekwentnie, upychając kolejne części garderoby córki po jej plecaku, kieszeniach szkolnej kurtki, szafkach w pokoju.

No i pech chciał, że następnego dnia, po wyjściu ze szkoły, Ania poszła sobie do pizzerii, gdzie zaprosił ją pewien kolega (koledze najwyraźniej wpadła w oko, on jej też). Siedzieli sobie, gruchali nad pizzą, a w pewnym momencie Ania sięgnęła ręka do kieszeni kurtki wiszącej na oparciu krzesła, aby wyciągnąć paczkę chusteczek i - kompletnie zaskoczona, na oczach równie zaskoczonego kolegi - wyciągnęła... urocze, ciemnoniebieskie majtki. Z koronkami.

Ania od dwóch dni nie odzywa się do ojca.

Skomentuj (46) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1092 (1146)

#19774

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Opowiem Wam, jak się znęcałem nad psem. Sadystycznie. Uwaga - tylko dla ludzi o mocnych nerwach...

Mieszkam w domku (typu "peerelowska kostka"), na osiedlu podobnych domków w małym miasteczku niedaleko Dużego Miasta. Mamy psa marki suka. Mamy też sąsiadów. Większość z nich to naprawę fajni i sympatycznie ludzie. Niestety, jedni (z sąsiedniej ulicy) okazali się mieć wyjątkowo piekielną teściową. Teściowa mieszka na drugim końcu Polski, przyjeżdża rzadko (na szczęście)... Kiedyś, przechodząc obok naszego płotu, zachwyciła się naszą suką. Że piękna, że taka efektowna, że ach-och i w ogóle. I poszła.

Kolejny raz była na naszym osiedlu bodaj trzy miesiące później. Była zima, temperatura - kilka stopni poniżej zera, śniegu sporo. Psica leżała sobie spokojnie na tym śniegu, leniwie obserwując wrony na drzewie.

I nagle - wrzask przy furtce! Teściowa sąsiadów. Awantura jak stąd na Kamczatkę. Dzwoni do furtki, drze się, k..wami rzuca. Ale o co chodzi?

Otóż pani chodziło o to, że na takim mrozie (!) psa trzymamy, że jesteśmy bez serca, że to jest znęcanie, że nawet budy nie ma, że ona to zgłosi... I tak dalej. Usiłowałem pani coś wytłumaczyć, ale się nie dało. Kompletna blokada danych przychodzących, że tak powiem. Poszła. Uff.

Ale po dwudziestu minutach - dzwonek do furtki. Straż miejska. Panowie strażnicy z dość surowymi minami, że się nad psem znęcam podobno.

Ręce mi opadły. Pokazałem panom psicę - razem z książeczką zdrowia, świadectwami szczepień i tak dalej - i zapytałem, czy wygląda na ofiarę znęcania. No, nie wyglądała.

Ale przecież na dworze... W mróz... Budy nie ma? Ano, nie ma.

Już się tłumaczę. Po pierwsze - pies budy nie ma, albowiem mieszka w przedsionku naszego domu, gdzie ma swoje posłanie, michy i w ogóle (wszyscy znajomi śmieją się, że do naszego domu wchodzi się przez psią budę...).

Po drugie, pies leży sobie na śniegu w mrozie, ponieważ to lubi. Ponieważ, co widać na pierwszy rzut oka, pies jest ALASKAŃSKIM MALAMUTEM.

Dla niewtajemniczonych: alaskan malamute to pies, który w warunkach naturalnych przy temperaturze do -30 stopni śpi sobie na śniegu. A jak temperatura spada poniżej -30, to kopie sobie w tym śniegu dołek - i śpi dalej. A takie tam -10 to dla niego jak plaża na Lazurowym Wybrzeżu...

Nasza psica w zimie - kiedy włączamy ogrzewanie - nawet do domu nie wchodzi. To znaczy wchodzi, robi krótki rekonesans pt. "co nowego w kuchni", po czym drapie w drzwi że chce wyjść, bo jej za gorąco...

Strażnicy pośmiali się, poszli. Godzinę później zadzwonił sąsiad, przepraszając mnie "za tę idiotkę". Myślałem, że to koniec historii - ale nie...

Pół roku później. Lato w pełni, upał, gorąco. Dzwonek do furtki. Strażnicy miejscy. CI SAMI. Widać, że im głupio - ale mają zgłoszenie. Pies. Znęcam się podobno.

Co, znowu? Co tym razem?

Pani tym razem zgłosiła, że... głodzimy psa. Że jak była zimą to był taki a taki, a tera przyjechała, patrzy, a pies chudy, zagłodzony...

Taaak...

Już się tłumaczę: jak już wspomniałem, to jest malamut. A malamuty (podobnie jak husky czy samojedy...) mają to do siebie, że na wiosnę LINIEJĄ. Ale nie tak, jak większość psów, że trochę kłaków z nich leci. Nie - malamut po zimie się kompletnie "przebiera w letnie ciuchy". Wygląda to tak, że przez jakies dwa tygodnie z psa wyłazi cały podszerstek - taka zbita, biała wata, rodzaj puchu który (jak sama nazwa wskazuje) jest pod sierścią właściwą. Lata toto po całym ogródku i czepia się wszystkiego... A jak skończy wyłazić - to pies rzeczywiście wygląda tak, jakby na szerokość została go połowa.

No cóż, następny raz pani teściowa będzie chyba tej zimy. Ciekawe, co wymyśli tym razem, jak znowu zobaczy psicę w pełnym futrze - może że ją spasłem?...

Skomentuj (36) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 912 (944)

#19504

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Nasi znajomi mają piątkę dzieci. Sporo, zwłaszcza w dzisiejszych czasach, prawda?

Zawsze chcieli mieć trójkę - ale za trzecim razem urodziły się im bliźniaki (więc już było czworo), a potem wzięli jeszcze taką małą bidę z domu dziecka, opiekują się nią jako rodzina zastępcza.

On prowadzi własną sporą firmę, zatrudnia kilkanaście osób, zarabia naprawdę dużo - maja ładny, spory dom (bez szaleństw, ale wygodny), dwa auta (bo jak on jest w pracy, to ona musi jakoś z dziećmi się poruszać). Ona "siedzi w domu" (piszę to w cudzysłowie, bo jak się ma pod opieką piątkę dzieci w wieku od 3 do 8 lat to akurat "siedzieć" w ciągu dnia udaje się rzadko) - z wyboru i z własnej woli. Dodam jeszcze, że ona jest już po trzydziestce, ale wygląda bardzo młodo (taki typ urody, takie geny): jak idzie sama bez dzieci, to można pomyśleć że dziewczyna koło dwudziestki - zupełnie nie wygląda na kobietę która urodziła czwórkę dzieci :-)

Zaskakująco często zdarza się, że zupełnie obcy ludzie - gdzieś na ulicy, w sklepie, w centrum handlowym - pozwalają sobie na niegrzeczne, a czasami wręcz chamskie uwagi dotyczące... Tak, zgadliście, ilości dzieci.

Bo bo przecież "wiadomo", że jak ktoś ma piątkę dzieci, to na pewno "z przypadku", pewnie patologia, alkohol, menelstwo i w ogóle dlaczego się gówniarzeria nie zabezpiecza, prawda? Nasza znajoma nauczyła się już na takie teksty nie reagować - bo w końcu po co sobie nerwy strzępić. Ale że jest osobą dość wrażliwą, to potem - żeby odreagować - opowiada nam takie co lepsze scenki...

No i kilka dni temu, scenka w dużym centrum handlowym w Warszawie. Wielki supermarket na A, ludzi sporo, sobotnie przedpołudnie. Nasza znajoma z dzieciakami na zakupach: wózek już dość pełny, starsze dzieci (8 i 6 lat) coś tam pomagają, ale młodsze bliźniaki (3,5 roku) trudno oczywiście opanować, a najmłodsza dziewczynka (ta z domu dziecka,3 lata) też dość żywa.

Cała gromadka ustawia się 2 kolejce do kasy - kolejka średniej długości, na dziesięć minut stania. Starszaki o czymś gadają, znajoma stara się zająć młodszą trójkę tłumacząc im, że po wyjściu ze sklepu spotkają się z tatusiem i pojadą razem bodaj do babci...

A za nimi stoi pan - na oko "byznesmen": elegancki garnitur, na ręku drogi (...) zegarek. Trzydzieści kilka lat, w ręku koszyk z kilkoma butelkami wina i jakimiś drobiazgami. Ponieważ kolejka do kasy nie idzie tak szybko, jakby się chciało, w pewnym momencie "byznesmen" [B] rzuca władczym tonem do naszej znajomej [Z]:

[B] Pani mnie przepuści, ja mam tylko kilka rzeczy, a pani cały wózek.

Znajoma opowiadała potem, że może by go nawet przepuściła, gdyby usłyszała PYTANIE, albo chociaż magiczne słowo "proszę". Ale nie, to najwyraźniej było POLECENIE.

[Z] Przykro mi, ale trochę mi się spieszy.

[B] KOBITO (pisownia dosłowna, ton pogardliwy), ale gdzie ci się niby może spieszyć, widać że jesteś kura domowa, a ja mam PRACĘ! Jak nie pracuję, to tracę! Wejdę przed tobą.

[Z] (Jeszcze dość spokojnie) Proszę pana, stoję w kolejce tak samo jak pan, a w dodatku z małymi dziećmi, przykro mi, ale pana nie przepuszczę. Poza tym z taką ilością rzeczy w koszyku może pan podejść do "szybkiej kasy" (kasy do 10 artykułów), tam będzie znacznie szybciej.

[B] CO?! Ja mam gdzieś chodzić bo ty tak każesz?! Co ty sobie wyobrażasz? Bachorów sobie gówniara narobiła i myśli że ważna! Menelstwo sobie dzieci robi, a potem tacy jak ja muszą to utrzymywać! Pewnie żyjesz z opieki społecznej! (...i jeszcze kilkanaście zdań w tym stylu).

[Z] (zimnym głosem, z trudem panując nad wściekłością) Po pierwsze, nie jesteśmy na "ty". Po drugie, jeśli jeszcze jednym słowem obrazi pan mnie albo moje dzieci, wezwę policję. Po trzecie, BURAKU, nie wyjeżdżaj mi tu z opieką społeczną, bo moja rodzina płaci miesięcznie samych podatków więcej, niż ty zarabiasz przez pół roku. A po czwarte, jak chcesz grać wielkiego biznesmena, to kup sobie PRAWDZIWEGO roleksa, a nie tę nędzną podróbę.

...Cisza...

Twarz pana "byznesmena" nabrała koloru dojrzałych wiśni i już nabierał powietrza żeby powiedzieć coś, co pewnie nie nadawałoby się do druku, ale w tym momencie - co za pech... - do naszej znajomej dołączył jej mąż [M], który przyjechał nieco wcześniej i szukał jej w sklepie.

[M] O, jesteś kochanie... Czyżby ten miły pan miał do ciebie jakąś sprawę?

"Miły pan" momentalnie spokorniał i wyniósł się razem ze swoim garniturkiem i podróbką roleksa na drugi koniec supermarketu.

Być może jego błyskawiczna reakcja była związana z faktem, że mąż naszej znajomej - skądinąd człowiek spokojny, grzeczny, uprzejmy i absolutnie nieagresywny - ma nieco ponad dwa metry wzrostu, na oko drugie tyle na szerokość i waży 140 kilo...

Supermarket na A Warszawa

Skomentuj (33) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 827 (881)

#11357

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia z wczoraj, z dużego centrum handlowego w Warszawie.

Zbliża się nasza rocznica ślubu - wybrałem się więc "po cichu" do Warszawy, żeby kupić jakiś miły prezent dla żony. Jakiś czas temu upatrzyłem sobie taką bransoletkę, która na pewno by się mojej pani spodobała.

Idę więc do sklepu jubilerskiego, oglądam bransoletki, poza tą upatrzoną widzę jeszcze dwie, które by się "nadawały", więc proszę panią z obsługi, żeby mi je pokazała. Pani wyciąga trzy bransoletki, kładzie na takiej specjalnej, miękkiej "tacce" (nie wiem, jak to się fachowo nazywa) i podaje mi do obejrzenia. Przyglądam się, przyglądam... I trochę jestem w kropce, bo wszystkie trzy podobają mi się tak samo. Pani [P] - najwyraźniej chcąc mi pomóc w decyzji - dopytuje o szczegóły, pytając między innymi, o jaką okazję chodzi. Odpowiadam, zgodnie z prawdą, że o rocznicę ślubu - i wtedy się zaczyna...

[P] (z oburzeniem): Ależ proszę pana, no co pan, na rocznicę ślubu to SIĘ NIE KUPUJE SREBRNEJ BIŻUTERII, tylko złotą!

...i (nadal z oburzeniem) chowa te trzy bransoletki z powrotem do gabloty.

[P]: Ja panu zaraz pokażę złote bransoletki, mamy ogromny wybór!

[J] (nieco zdziwiony): Pani wybaczy, ale ja WIEM, co chcę kupić i nie chcę złotej bransoletki, tylko właśnie srebrną.

[P]: Ależ pan nie wie co pan mówi, na rocznicę ślubu to TYLKO złoto, żadna kobieta NIE CHCIAŁABY srebra na rocznicę ślubu! Ja panu zaraz pokażę...

[J] (przerywam): Proszę pani, ja NIE CHCĘ złotych bransoletek, chcę wybrać jedną z tych trzech, które oglądałem.

[P]: Ależ mówię panu, że tak nie można (???). Każda kobieta...

[J] (wkurzony): Ale ja nie kupuję bransoletki dla każdej kobiety, tylko dla KONKRETNEJ kobiety i wiem, o co mi chodzi.


[P]: No właśnie, ale to PANU o to chodzi, ale pana żonie NA PEWNO by się to nie spodobało, więc ja panu pokażę te złote... A jeśli pana NIE STAĆ, to zapewniam, że wśród tych złotych także są dosyć tanie... A pańska żona...

[J] (powoli zaczyna mnie szlag trafiać): Proszę pani, znam moją żonę od 17 lat, od 12 lat jesteśmy małżeństwem. Czy pani chce mi zasugerować że wie pani LEPIEJ, co mojej żonie się spodoba? Proszę mi NATYCHMIAST pokazać z powrotem tamte trzy bransoletki i proszę poprosić kogoś innego, żeby mnie obsłużył, bo jeszcze minuta takiej dyskusji i straci pani klienta.

To ostatnie powiedziałem już tak lodowatym głosem, że pani się zmyła. Po chwili przyszła inna, która obsłużyła mnie grzecznie, z uśmiechem, coś tam doradziła i nie mądrzyła się na temat tego "co się kupuje".

Tak się składa, że moja żona w ogóle nosi niewiele biżuterii, a złota po prosu nie lubi - zdecydowanie woli srebro (dlatego nawet nasz pierścionek zaręczynowy był srebrny, choć "tak się nie robi"). Złote mamy tylko obrączki...

Skomentuj (30) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 709 (749)

#10982

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Przychodnia, idę ze skierowaniem od mojej lekarki na jakieś badania profilaktyczne ("Oj, dawno pan nie robił, niech pan zrobi, tak dla świętego spokoju"). Muszę się zarejestrować. Pusto, przede mną stoi przy okienku rejestracyjnym JEDNA osoba - pani [P] koło pięćdziesiątki, na oko - zupełnie normalna, ubrana przeciętnie. Rejestratorka [R] usiłuje się z nią dogadać. Pani ma skierowanie do laryngologa, ale pyta o konkretnego lekarza (powiedzmy pana X).

[R]: Niestety, pan doktor X jest teraz na urlopie, będzie za dwa tygodnie, mogę panią zapisać na poniedziałek 20. czerwca.

[P]: Tak długo trzeba czekać? Nie da się wcześniej?

[R]: Oczywiście, mogę panią zapisać na pojutrze.

[P]: O, to świetnie!

[R]: W porządku, to będzie środa, 8. czerwca, na 10:00, do pani doktor Y.

[P]: Ale ja chciałam do doktora X!

[R] (jeszcze bardzo spokojnie): No ale mówiłam pani, doktor X jest na urlopie.

[P]: A kiedy będzie?

[R] (już lekko prze zęby): W poniedziałek za dwa tygodnie, 20. czerwca.

[P]: A nie da się wcześniej?

[R] (widać, że na granicy wytrzymałości): Proszę pani, doktor X jest na urlopie. Nie ma go. Wyjechał. Może pani przyjść w środę do pani doktor Y albo do pana doktora X, ale dopiero 20. czerwca.

[P]: Za dwa tygodnie? Nie da się jakoś wcześniej?

Tu rejestratorka popatrzyła na panią wzrokiem, w którym widać było pytanie "Za jakie grzechy?!". Po jeszcze kilku chwilach takiej inspirującej wymiany zdań pacjentka wreszcie zgodziła się, że przyjcie w środę do pani doktor Y. Myślałem, że to wreszcie koniec - ale okazało się że byłem naiwny.

[R]: To ja panią zapisuję na środę do pani doktor Y. Może być przed południem?

[P]: Tak, może.

[R]: No to niech będzie dziesiąta, ósmy numerek.

[P] (oburzona): Ale ja na dziesiątą nie zdążę! Bo ja pracuję od siódmej do piętnastej!

[R] (zrezygnowanym głosem): No przecież pytałam panią, czy może być przed południem...

[P] (z miną "Że też wszystko trzeba tłumaczyć dwa razy"): No ale MOŻE być przed południem, tylko nie między siódmą a piętnastą!

Muszę powiedzieć, że słuchając tej rozmowy jednym uchem w tym momencie miałem moment zwątpienia - czy to ja zwariowałem? Pani mówiła tak przekonująco...

Kolejne kilka zdań, stanęło wreszcie na 15:30 ("Jakoś może zdążę") i pani poszła. Kiedy już podchodziłem do okienka, usłyszałem jeszcze jak wychodząc mruczy do siebie: "Kogo oni tu zatrudniają? Ta baba nic nie rozumie, co się do niej mówi... Jakaś kompletna kretynka..."

Skomentuj (12) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 870 (912)

#10971

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Sporo ostatnio historii o "nocnych imprezowiczach" - dorzucę swoje trzy grosze. Kto w tej historii był bardziej piekielny - osądźcie sami.

Było to dawno temu, mieszkałem w warszawskim bloku, miałem 18 lat i szykowałem się do matury. Nazajutrz miała być próbna matura bodaj z polskiego, więc jeszcze trochę się uczyłem, a potem położyłem się spać - bo jak wiadomo nawet pełna głowa wiedzy nie przyda się, jak człowiek jest nieprzytomny. Moja mama gdzieś wtedy na kilka dni wyjechała, byłem sam w domu.

Pech chciał, że mieliśmy takich sąsiadów przez ścianę - "imprezowe towarzystwo", prymitywni, codziennie rzeka alkoholu, wrzaski, przekleństwa, kłótnie, muzyka, jazgot. Kto mieszka (albo mieszkał) w bloku zbudowanym z wielkiej płyty (zwanej długogrającą...), ten wie że właściwości izolacji dźwięku w takim budownictwie nie istnieją. Co gorsza - "duży pokój" piekielnych sąsiadów przylegał bezpośrednio do pokoju w którym spałem.

Jedenasta w nocy - impreza za ścianą. Północ - to samo. Pierwsza w nocy - impreza wyraźnie się rozkręca...

Co robić? Dziś odpowiedź byłaby prosta: zadzwonić na policję. Tylko że wtedy nie było policji, tylko milicja (maturę robiłem w 1989) i generalnie jak człowiek nie musiał, to wolał nie mieć z nią za dużo do czynienia... A impreza trwała. Nie byłem taki odważny, żeby samemu pukać do drzwi za którymi bawi się spora grupka kompletnie pijanych dorosłych ludzi (nie, niestety nie nazywam się Chuck Norris).

O drugiej w nocy nie wytrzymałem. Wpadłem na naprawdę piekielny pomysł... Na szafce przy ścianie dzielącej nasze mieszkanie (i mój pokój) od mieszkania pijanych sąsiadów stał magnetofon (tak, magnetofon, na kasety - takie to były czasy :-).

Nie był to może jakiś cud techniki - ale drewniane, oddzielne głośniki plus wzmacniacz 2 X 35 watów swoją moc miały. Co zrobiłem?

Najpierw ustawiłem głośniki przodem do ściany. Potem ustawiłem potencjometr ("głośność") na maksimum. Potem włożyłem kasetę z V symfonią Beethovena (zawsze lubiłem klasykę...). A potem wcisnąłem "play" i... szybko uciekłem do drugiego pokoju.

Kasety magnetofonowe mają na początku kawałek "pustej" taśmy, tak zwaną rozbiegówkę. Rozbiegówka przewija się jakieś 5-10 sekund. A potem...

TA-DA-DA-DAMMMMM!!!! TA-DA-DA-DAMMMMM!!!!...

Dudniło tak, że czułem drżenie szyb i ścian. Jestem pewien, że obudziłem cały blok (ale większość pewnie i tak nie spała ze względu na imprezę za ścianą).

Imprezowicze wytrzymali 20 sekund. Potem wyłączyli swoją muzykę (jeśli tak można nazwać tę rąbankę, która leciała z ich mizernego Grundiga) i wylecieli na korytarz, żeby zobaczyć CO SIĘ DZIEJE.

Tyle że ja już wtedy szybko wyłączyłem Beethovena (wybacz, mistrzu...). Zapadła cisza. A potem imprezowicze szybko i (sądząc po odgłosach na klatce schodowej) dość nerwowo rozeszli się do domów.

A następnego dnia sąsiadka i jej facet chodzili po osiedlu z jakoś mocno niepewnymi minami i przez bodaj trzy dni nic nie pili.

Wiecie co? Mam wrażenie, że oni w tym pijanym widzie uznali to chyba za coś w rodzaju "memento mori", za śmierć pukającą do drzwi. :-)

Potem jeszcze przez kilka dni różne sąsiadki dyskutowały o tym, co to było za zjawisko...

Skomentuj (16) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 778 (882)

#10704

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia opowiedziana przez Mię331 (http://piekielni.pl/10690 - a w zasadzie jeden z komentarzy pod nią) przypomniała mi scenkę z autobusu, sprzed dobrych 25 lat. Czasy PRL, kiedy nawet w Warszawie osoby czarnoskóre spotykało się jednak stosunkowo rzadko.

Jadę sobie autobusem miejskim - starym, krótkim ikarusem. Prz tylnej szybie stoją sobie dwie paniusie - na oko koło pięćdziesiątki, przeciętnie ubrane, z jakiś siatkami zakupów. Na ostatnim, podwójnym siedzeniu siedzi natomiast starsza pani w wnuczką (co wyraźnie wynika z rozmowy). Starsza pani wygląda jak dowolna inna starsza pani z warszawskiej ulicy, natomiast wnuczka - na oko jakieś 7-8 lat - ewidentnie jest mulatką. I to ciemną mulatką, wyraźnie bardziej widać w niej pochodzenie murzyńskie niż kaukaskie.

No i dwie paniusie spod tylnej szyby cały czas gapią się na babcię z wnuczką i komentują to, co widzą. Rozmawiają niby ze sobą, ale robią to tak, że całe otoczenie (łącznie z babcią) rozmowę słyszy. A cała rozmowa sprowadza się do wielokrotnie powtarzanego stwierdzenia, że "widać się dziewucha puściła z Murzynem" (dokładnie w tej formie, "dziewucha" i "puściła się"). No bo jak to tak można. No bo żadnej moralności. No, pani kochana, ale żeby z Murzynem?! Przyjechał pewnie do Polski na handel (na jaki handel, u licha, to był bodaj 1985 rok!) i się z nim puściła. No, z czarnym. No ja nie rozumiem, wie pani, ja bym tak nie mogła. Z Murzynem, no naprawdę...

...i tak dalej, i tak dalej.

Gdyby to było dziś, to bym babom nagadał - ale wtedy miałem 15 lat i byłem wychowany w szacunku do osób starszych, więc tylko gryzłem się w język i szlag mnie trafiał.

Ale babcia - choć musiała słyszeć, co piekielne baby gadają - nie reagowała. Spokojnie rozmawiała z wnuczką, mówiąc jej (co usłyszałem wyraźnie) że na tym a tym przystanku będą czekali tata z mamą i dołączą do nich w autobusie.

No, pomyślałem sobie, może być zabawnie - bo jakoś nie wyobrażałem sobie, żeby dorosły facet usłyszawszy co i jak jakieś babsztyle mówią o jego żonie i matce jego dziecka nie zareagował.

A piekielne dalej swoje, że "puściła się z Murzynem" i tak dalej.

Autobus dojeżdża do wymienionego przez babcię przystanku, otwierają się drzwi, wchodzą jacyś ludzie, mała z uśmiechem od ucha do ucha woła "Mama, tata!"...

...a panie piekielne spod tylnej szyby milkną i robią się czerwone jak piwonie, po czym szybko wysiadają żegnane niemiłosiernie kpiącym wzrokiem bliżej siedzących pasażerów.

Bo, jak się być może już domyśliliście, "dziewucha nie puściła się z Murzynem". To "dziewucha" była Murzynką (czarną jak heban zresztą, jak się później dowiedziałem - mieszkającą w Polsce Francuzką), a ojciec był białym Polakiem.

adult

Skomentuj (17) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 611 (647)

#10152

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Było to prawie dwadzieścia lat temu. Wracałem z uczelni po jakimś egzaminie. Koniec czerwca, upał straszny, ja dodatkowo rozgorączkowany adrenaliną po trudnym egzaminie z gatunku "pojedynek na słowa z wykładowcą".

Do domu spory kawałek, pić mi się chciało potwornie - więc czekając na autobus kupiłem u ulicznego sprzedawcy (takiego ze stoliczkiem na ulicy - w latach dziewięćdziesiątych w Warszawie to była norma...) półtoralitrową plastikową butelkę Coca-Coli.

Już płacąc widziałem że nadjeżdża mój autobus. Wsiadłem, nie było tłoku - siadłem sobie na podwójnym siedzeniu, a po chwili obok mnie usiadła pani w średnim wieku w eleganckiej, białej garsonce.

Siedzę, pić mi się chce, więc niewiele myśląc odkręcam butelkę i...

Tak, dobrze myślicie: cola po prostu eksploduje, zalewając wszystko dookoła: mnie (pół biedy), okno, siedzenia i oczywiście panią w jeszcze przed chwilą białej garsonce...

Gdybyście widzieli jej spojrzenie... Gdyby wzrok mógł zabijać, to bym tego teraz nie pisał. Wybąkałem jakieś kretyńskie przeprosiny, zacząłem coś mówić że zapłacę za pralnię - ale pani spojrzała na mnie JESZCZE BARDZIEJ morderczym wzrokiem (a ja naiwnie myślałem, że już bardziej się nie da!), więc dalej mamrocząc jakieś przeprosiny po prostu BARDZO SZYBKO wysiadłem.

Gorąco, stres egzaminacyjny - wszystko to sprawiło, że po prostu nie pomyślałem: przecież duża butla słodkiego, gazowanego napoju kupiona od sprzedawcy stojącego w pełnym słońcu na ulicy po prostu MUSIAŁA być "nabita" i trysnąć na wszystkie strony.

Minęło prawie 20 lat, ale wzroku tej pani chyba nigdy nie zapomnę...

Skomentuj (5) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 396 (574)

#10212

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Opowieść Jlv (http://piekielni.pl/10206) przypomniała mi nieco podobną scenę z podwarszawskiego "podmiejszczaka"...

Tłok okropny, siłą rzeczy sporo ludzi stoi "między przedziałami", w tych korytarzykach gdzie są drzwi. Stoję i ja, a razem ze mną dwie panie w średnim wieku, jakaś nastolatka i bardzo (ale naprawdę BARDZO) elegancki pan: dobry garnitur, wyraźnie markowy krawat, przewieszony przez ramię wełniany płaszcz, eleganckie okulary, bardzo dobry zegarek - pamiętam, bo aż się zdziwiłem że ktoś tak ubrany tłucze się brudnym, podmiejskim pociągiem.

Na kolejnej stacji wchodzi Piekielny: dresik, złoty łańcuch na szyi, jakieś HWDP na plecaczku. Wchodzi, staje obok nas - i zaraz po ruszeniu pociągu ze stacji wyciąga i zapala papierosa. Panie protestują, ale dres patrzy na nie pogardliwie i pali. Tu odzywa się elegancki pan. Bardzo spokojnym głosem, bez cienia agresji, mówi chłopakowi żeby zgasił papierosa, bo tu jest zakaz palenia (i pokazuje przy tym na stosowną tabliczkę). Dres zachowuje się, jakby go nie słyszał. Pali.

I wtedy ów elegancki pan zwraca się do... tych dwóch pań w średnim wieku, mówiąc:

- Panie wybaczą, zwykle nie odzywam się tak w obecności kobiet, ale chyba nie mam innego wyjścia.

Po czym zawraca się do dresa i nadal spokojnie, choć dobitnym tonem wygłasza tekst (cytuje dosłownie, pamięć mam dobrą):

- Słuchaj, głupi sk...synu! Jeśli natychmiast nie zgasisz tego p...dolonego papierosa i dalej będziesz nim tu smrodził, to ci tak przy....ebię w twój parszywy ryj, że własnego ch..ja sobie z bólu odgryziesz. Załapałeś, tępaku?

...Cisza. Dres stoi z wielkimi oczami, po czym gasi papierosa i wysiada (bo pociąg stanął właśnie na kolejnym przystanku) wygłaszając przy tym naprawdę zaskoczonym i mocno przestraszonym głosem:

- No, ale k...wa...

A elegancki pan ponownie zwraca się do tych dwóch pań:

- Raz jeszcze przepraszam, ale inaczej, jak panie same widziały, nie rozumiał. Do każdego w końcu trzeba mówić jego własnym językiem, prawda?

Muszę przyznać, że byłem pod wrażeniem.

Skomentuj (17) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1154 (1260)