Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

janhalb

Zamieszcza historie od: 4 lutego 2011 - 17:48
Ostatnio: 18 marca 2025 - 13:10
  • Historii na głównej: 73 z 81
  • Punktów za historie: 23552
  • Komentarzy: 1418
  • Punktów za komentarze: 11244
 

#90397

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Kilka tekstów ostatnio o (nie)piciu alkoholu i co z tego wynika - więc dodam kilka słów od siebie, bo to piekielność, którą znam aż za dobrze.

Miałem w rodzinie (bliskiej) osobę uzależnioną od alkoholu. Nie był to klasyczny przypadek pijaka, ale tak zwany "alkoholik wysokofunkcjonujący": osoba inteligentna, wykształcona, oczytana, świetna i ceniona w pracy, lubiana w towarzystwie… A poza tym uzależniona.

Nie było u mnie w domu dramatów, jakie przeżywają dzieci alkoholików - nikt się nade mną nie znęcał, nie chodziłem głodny, miałem w co się ubrać, nie byłem bity, molestowany etc., nic z tych rzeczy. A jednak jako dziecko widziałem, słyszałem i przeżywałem rzeczy, których dziecko widzieć, słyszeć i przeżywać nie powinno.

Z tego powodu mając 16 lat (!) postanowiłem, że nie będę pił. W ogóle. Skłonność do alkoholizmu bywa dziedziczna, a ja nie chciałem ryzykować.

Milion razy byłem - tak, jak w Waszych opowieściach - "namawiany".

No ale jak to, ZE MNĄ nie wypijesz?! (no nie, ani z tobą, ani z nikim innym)

Ale przecież to tylko szampan! (osiemnastka koleżanki, bo szampan to nie alkohol, tylko lemoniada, prawda?)

No ale przecież ZA MOJE ZDROWIE musisz wypić! (pokaż mi racjonalny związek tego kieliszka z twoim zdrowiem, a wypiję nawet pięć)

Ale to TYLKO JEDEN KIELISZEK!

I tak dalej, i tak dalej, do znudzenia.

A co się działo w niektórych kręgach mojej rodziny, kiedy z moją (wówczas) narzeczoną oznajmiliśmy, że na naszym weselu nie będzie alkoholu! Książkę by można napisać (na szczęście większość rodziny z moim tatą na czele stanęła po naszej stronie, doskonale zdając sobie sprawę, z czego wynika taka moja postawa).

Ja akurat mam taki charakter, że mnie to zupełnie nie rusza - podjąłem decyzję, to jest MOJA decyzja i nic nikomu do tego - ale wielu ludzi, którzy nie piją z powodów zdrowotnych (np. dlatego, że już są alkoholikami i chcą wytrwać w trzeźwości) w takich sytuacjach się łamie.

Ale - paradoksalnie - najbardziej dała mi do myślenia zupełnie inna sytuacja. Miałem 18 lat, kiedy z moim wujkiem pojechałem odwiedzić jego znajomych w Berlinie (wtedy jeszcze - Zachodnim, stał jeszcze mur berliński). Znajomi - choć mieszkali w Berlinie - byli Francuzami i u nich w domu było absolutnie normalne, że do obiadu pije się wino. WSZYSCY pili wino, łącznie z najmłodszym 14-letnim synem (on dostał wino rozcieńczone, pół na pół z wodą). W dodatku z tego co wiem, było to naprawdę dobre wino.

Siedzimy przy stole, pani domu nalewa wino do kieliszków. Kiedy dochodzi do mnie, mówię, że ja dziękuję, nie piję - i już psychicznie przygotowuję się na długą dyskusję "dlaczego, o co chodzi, ale z nami nie wypijesz, ale tylko kieliszek".

I co? I nic takiego. "Nie pijesz? Aha, to może chcesz wody albo soku pomarańczowego?"

Zero zdziwienia, zero "namawiania" i szantażu emocjonalnego. Nie pijesz to nie pijesz, nic nikomu do tego, twoja sprawa. Jedni nie jedzą buraczków, inni nie lubią groszku, a jeszcze inni nie piją. No problem.

Wtedy dopiero zdałem sobie sprawę, jaki poziom "alkoholowego przymusu" panuje w Polsce....

Alkohol przymus szantaż

Skomentuj (71) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 198 (220)

#90264

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Rzecz dzieje się w średniej wielkości powiatowym miasteczku w okolicy dużego miasta.

Jest sobie pewna pani. Pani jest mocno niezamożna, trochę niezaradna życiowo (ale bez przesady). Ma troje dzieci (w tym dwoje nastoletnich, jedno młodsze), których tatuś rozpłynął się we mgle dawno temu (alimenty z funduszu alimentacyjnego, grosze). Pani ma wieczne problemy z pieniędzmi, żyje bardzo skromnie, ciągle brakuje jej do pierwszego - ale pracuje, dorabia sobie sprzątaniem u ludzi, sama się (i dzieci) utrzymuje, nie pije etc.: mówiąc w skrócie żadna "patologia", po prostu człowiek w trudnej sytuacji materialnej, któremu życie się nie poukładało. To dla naszkicowania tła sytuacji.

Jeszcze kilka lat temu ta pani razem z dziećmi mieszkała na wsi, w starej, rozpadającej się ruderze, bez ogrzewania (z piecem węglowym), bez ciepłej wody, z nieszczelnymi oknami, grzybem na ścianach itd. Rudera nie była nawet jej własnością - była wynajęta. Później w końcu udało jej się przeprowadzić do rzeczonego miasteczka, gdzie wynajęła mieszkanie (maleńkie, dwa pokoiki, łącznie bodaj jakiejś 25 mkw).

Niestety, jak wszyscy wiemy, ceny rosną - więc koszty wynajmu mieszkania też rosną. Obecnie czynsz, który pani płaci właścicielce mieszkania (wcale nie wysoki na tle średniej wysokości lokalnych czynszów) plus opłaty za media to łącznie suma WYŻSZA niż jej miesięczne zarobki. Pani dostaje 500+ na dwoje dzieci (najstarsza córka dwa miesiące temu skończyła 18 lat), do tego coś tam sobie dorabia sprzątaniem u ludzi. Po zapłaceniu za mieszkanie + media i za bilety miesięczne (ona do pracy, starsze dzieci do szkoły) na życie zostaje jej niecały tysiąc złotych. Każdy wie, że to nie jest kwota, za którą można się utrzymać z trójką dzieci.

Ponieważ największym stałym wydatkiem jest koszt wynajęcia mieszkania, pani postanowiła, że będzie się starać w gminie o mieszkanie komunalne (zaznaczam: KOMUNALNE - nie chodzi o mieszkanie SOCJALNE, pani nic za darmo nie chce, ale o WYNAJĘCIE mieszkania, tyle, że od gminy, więc taniej, niż na wolnym rynku).

Co się okazuje? Niestety, pani NIE JEST UPRAWNIONA do starania się o mieszkanie komunalne. Żeby byt jasne: nie chodzi o to, że kolejka długa, że na mieszkanie komunalne trzeba czekać kilka lat - to niestety w Polsce jest normalne. Chodzi o to, że ona nie może nawet złożyć podania o takie mieszkanie. Dlaczego? Ponieważ "posiada tytuł prawny do lokalu mieszkalnego na terenie gminy". Ten "tytuł prawny" to, jak się łatwo domyśleć, umowa najmu tego mieszkania, na którego wynajem jej de facto nie stać. "To co ja mam zrobić? To znaczy, że żeby się starać o mieszkanie komunalne, najpierw muszę razem z dziećmi być bezdomna?".

Nie wierzyłem, poszedłem do urzędu gminy to sprawdzić. I rzeczywiście: rok czy dwa temu burmistrz przepchnął taką uchwałę (a rada gminy grzecznie ją "klepnęła"), że nikt, kto ma jakikolwiek "tytuł prawny" do lokalu na terenie gminy nie może starać się o mieszkanie komunalne. Burmistrz jest bardzo zadowolony, bo każdemu może powiedzieć, że w jego bogatej i doskonale zarządzanej gminie nie ma problemu braku mieszkań komunalnych - bo przecież nikt się o nie nie stara, więc gmina nie musi ich budować etc. A że nikt się nie stara, bo stworzono barierę prawną, która to de facto uniemożliwia? Drobiazgi.

Powiedzcie, jak to jest… Patologia, która nie pracuje, chleje i ma wszystko w d… dostaje mieszkania socjalne i pierdyliard zasiłków. Ale uczciwa, pracująca osoba, która nie chce jałmużny, sama na siebie i dzieci zarabia? Nieee, takim pomagać za bardzo nie będziemy, niech sobie radzą.

gmina mieszkania komunalne

Skomentuj (36) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 154 (158)

#90000

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Głupstwo, piekielność może maleńka, z kategorii "problemy pierwszego świata", ale mnie niemożebnie wkurza - zwłaszcza w okresie przedświątecznym, kiedy w sklepach kipią tłumy ludzi.

Wchodzę do Lidla (Carrefoura, Netto, Biedronki, Leclerca Tesco… A nie, do Tesco nie wchodzę, bo je zamknęli. Ale wiecie, co co mi chodzi…). Biorę wózek na zakupy albo mniejszy koszyk. I w każdym, KAŻDYM wózku i koszyku leżą śmieci. Pomięty paragon kogoś, kto robił zakupy przede mną. Pusta foliowa torebeczka. Niepotrzebna już lista zakupów. Foliowa rękawiczka (taka do nakładania pieczywa), którą ktoś nałożył sobie bułeczki, ale już nie chciało mu się jej wyrzucić do kosza (zawsze moja wyobraźnia podpowiada mi jak brudna była łapa, która tę rękawiczkę miała na sobie). Trzy brukselki, które widocznie komuś wypadły i już nie zadał sobie trudu, żeby je wyjąć. Liście od kalafiora (to moje ulubione - ktoś bierze kalafiora i przed zważeniem odrywa liście, żeby wyszło taniej; no i OK, jego prawo, ale nie można tych liści wyrzucić?).

Personel sklepu uwija się, ale nie jest w stanie na bieżąco sprawdzać każdego koszyka.

Ludzie, do jasnej karbidówki! Czy to jest takie trudne? Przecież już małe dzieci uczymy: posprzątaj po sobie, nie zostawiaj bałaganu, dlaczego inni mają sprzątać za ciebie. Strasznie mnie wkurza takie zostawianie po sobie syfu.

Sklepy koszyki śmieci

Skomentuj (40) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 191 (211)

#89865

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Moja córka studiuje za granicą. Mocno uniwersyteckie miasto, wielkie tradycje i takie tam różne. Akademik. W akademiku towarzystwo nieco międzynarodowe. Sam gmach dosyć stary - co ma swoje uroki (piękny budek, zabytkowy, z klimatem...), ale ma też wady.

Wczoraj w ciągu dnia trzy razy (!) włączał się alarm przeciwpożarowy. I nie były to ćwiczenia (te zrobiono na początku roku akademickiego) - alarm włączał się naprawdę, choć z początku nikt nie wiedział dlaczego, bo żadnego pożaru przecież nie było. Ale przepisy to przepisy: za każdym razem wszyscy studenci mieszkający w budynku musieli natychmiast opuścić pokoje i wyjść na zewnątrz, wrócić mogli dopiero po +/- pół godziny, kiedy obsługa sprawdziła, że na pewno nic się nie pali. Mała przyjemność, zważywszy, że jest początek listopada, a mówimy o kraju słynącym o tej porze roku raczej z zimnych deszczów i mgieł, niż ze słońca. Za każdym razem także przyjeżdżała wzywana w takich razach przez automat straż pożarna.

Co się okazało? Jeden ze studentów - Amerykanin - w niewielkiej, wspólnej kuchence robił sobie jakieś danie smażone w głębokim tłuszczu. Duży garnek oleju, mocno rozgrzany, zaczynał dymić (widać kolega nie bardzo potrafił ten proces opanować) i włączał czujkę dymu - więc odpalał się alarm.

Rozumiem, że coś takiego mogło się zdarzyć... raz. Ale TRZY RAZY w ciągu jednego dnia?! Już pal sześć, że nie bardzo wiem, co można smażyć na głębokim tłuszczu na śniadanie, lunch i obiad - ale czy po pierwszym razie kolega nie załapał, że to nie jest dobry pomysł?

Ale nie, to nie koniec…

Dziś rano moja córka wstaje i... nie ma wody. Krany suche, a w akademikowej sieci informacyjnej wisi komunikat, że jest awaria i prosi się o nieużywanie umywalek, pryszniców i toalet. Co gorsza okazało się, że awaria polega na zatkaniu rur odpływowych - więc zanim ktoś się zorientował, zawartość kilku sedesów wypłynęła... w szybie windy (widać tam akurat szła rura). Więc teraz winda nie jeździ, a z szybu śmierdzi - co mojej córce nie przeszkadza, ale trzem studentom na wózkach inwalidzkich już tak.

Super. Córka wkurzona ogarnęła się, poszła do sąsiedniego akademika, żeby u znajomej się umyć i załatwić. Wracając spotkała hydraulików i zapytała ich, co się właściwie stało.

Zgadniecie?

Tam sam matołek, który wczoraj trzykrotnie uruchomił alarm przeciwpożarowy, wieczorem (jak już się okazało, że to on) został op...przony od góry do dołu przez "portera" włącznie z groźbą, że jak to się powtórzy, to będzie płacił za niepotrzebny przyjazd straży i tak dalej. Więc matołek postanowił pozbyć się problemu - i cały gar zużytego oleju wylał.. do zlewu w kuchni. W budynku, w którym przy każdej umywalce i w każdej łazience wiszą ostrzeżenia, żeby nie wylewać do zlewów żadnych gęstych rzeczy i nie wyrzucać do sedesów NIC poza papierem toaletowym, bo zabytkowe rury kanalizacyjne mają za małą średnicę i łatwo się zatykają. A ten geniusz wylał do umywalki trzy czy cztery litry zużytego oleju - a że to było późnym wieczorem, to do rana olej stężał gdzieś w rurach.

Podobno hydraulicy obiecali, że dziś do północy woda już będzie. Zobaczymy. Ale znając studenckie podejście do życia, kolega z Ameryki będzie miał ciężki tydzień... ;-)

Akademik za granicą bezmyślny student

Skomentuj (18) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 163 (173)

#89790

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Mam w domu problem z jednym z grzejników (nie jest zapowietrzony, a nie grzeje). Nie wiadomo, o co chodzi, a sezon grzewczy się zaczyna…

Już w sierpniu pytam znajomych, czy nie znają jakiegoś fachowca - hydraulika, ale żeby znał się na instalacjach grzewczych. Dostaję numer do - podobno - specjalisty.

Dzwonię. Pan odbiera. Jasne, oczywiście, tylko w tej chwili on nie może, bo ma dużo roboty, czy można do niego zdzwonić za trzy tygodnie. Oczywiście, no problem (przypominam - jest sierpień, czasu dużo).

Dzwonię za trzy tygodnie (początek września). Jasne, oczywiście, ale jeszcze nie teraz, zadzwonić za tydzień. OK, rozumiem, że jak dobry fachowiec, to zleceń ma dużo.

Dzwonię za tydzień. Jasne, tak, tylko proszę zadzwonić po weekendzie (jest środa).

Już trochę zirytowany dzwonię w poniedziałek (po weekendzie…). Jasne, proszę zadzwonić jutro, to się umówimy.

Dzwonię we wtorek. Jasne, tylko on jest teraz na jakiejś robocie, nie ma kalendarza, ale oddzwoni jutro i powie, kiedy może przyjść.

Jutro (kto by pomyślał) nie dzwoni.

Więc ja dzwonię. Nie odbiera telefonu. Dzwonię kolejnego dnia. Nie odbiera. Trzeciego - dla odmiany - nie odbiera. Więc piszę SMS - grzecznie, kulturalnie, przypominam się, że byliśmy umówieni na kontakt, żeby się odezwał.

Cisza.

No żesz do jasnej cholery! Że fachowiec ma dużo roboty - rozumiem. Że trudno się z nim umówić, jeśli jest dobry - rozumiem. Ale, ...mać, nie można jak człowiek zadzwonić i powiedzieć: "Sorry, mam za dużo pracy, niestety nie mogę panu pomóc, proszę poszukać innego fachowca"?

Zamiast tego nie odbiera się telefonu, nie odpowiada na SMSy - mimo wcześniejszego umówienia się na telefon? Niepoważne. Po prostu dziecinada.

Znalazłem innego, umówił się, przyszedł, zrobił co trzeba. Można? Można...

Niepoważni fachowcy

Skomentuj (17) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 118 (120)

#89536

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Małe miasteczko, 30 km od Warszawy. Ciche osiedle na obrzeżach (domki jednorodzinne, segmenty). Długa, stosunkowo prosta ulica będąca "osią" całego osiedla i biegnąca kawałek dalej. Ruch niewielki.

Kilka lat temu ulica została pięknie wyremontowana i przebudowana. Asfalt gładki jak pupa niemowlęcia, elegancki chodnik, ścieżka rowerowa… Cud-miód.

Ponieważ przestrzeń dla niezmotoryzowanych po obu stronach ulicy nie jest bardzo szeroka, projektanci zdecydowali się na rozwiązanie, które nie przeszłoby w dużym mieście, ale w takim miejscu jest bardzo wygodne: po jednej stronie ulicy biegnie chodnik, po drugiej - ścieżka rowerowa.

Chodnik jest wyłożony elegancką, czerwonawą kostką. Na każdym skrzyżowaniu z boczną uliczką stoi znak drogowy "droga dla pieszych" (C-16). A jakby ktoś miał wątpliwości - na kostce co 20-30 metrów namalowany jest biały piktogram przedstawiający pieszych.

Ścieżka rowerowa jest wyasfaltowana. Na każdym skrzyżowaniu z boczną uliczką stoi znak drogowy "droga dla rowerów" (C-13). A jakby ktoś miał wątpliwości - na asfalcie co 20-30 metrów namalowany jest biały piktogram przedstawiający rower.

No, DO JASNEJ CHOLERY, trzeba być niewidomym, żeby tego nie zauważyć - albo mieć IQ ostrygi, żeby się pomylić.

I co? I d...

CODZIENNIE jeżdżąc tą drogą albo chodząc nią na spacer z psem widzę rowerzystów jadących chodnikiem. I CODZIENNIE widzę pieszych - rodziców z dziećmi, panie z wózeczkami, spacerowiczów z kijkami od nordic walkingu - radośnie tuptających po ścieżce rowerowej.

- Czy pan wie, że idzie ścieżką rowerową?
- Panie, nie chce mi się na drugą stronę przechodzić.

- Dlaczego pani jedzie rowerem po chodniku?
- Co się pan czepia, przecież nikogo nie przejadę.

Ech

Chodniki / ścieżki rowerowe

Skomentuj (10) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 173 (187)

#89515

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Reklamy Google… Wszyscy wiemy, jak to działa: chcę kupić śpiwór, przeglądam w sieci różne śpiwory - więc przez kolejne tygodnie wyświetlają mi się reklamy śpiworów, namiotów i sprzętu turystycznego.

Albo - spodobał mi się przypadkiem zauważony na jakiejś stronie internetowej zegarek. Nie, nie zamierzam kupować zegarka, po prostu chciałem go obejrzeć - więc kliknąłem i potem przez kolejne dni mam wszędzie reklamy zegarków. Kiedyś przyszła do mnie córka i pokazała mi (na moim komputerze) jaki kostium kąpielowy chciała sobie kupić - i już, wystarczyło, reklamy atrakcyjnych modelek, eee, wróć: reklamy kostiumów kąpielowych atakują z każdej odwiedzanej w sieci strony.

Czy to jest piekielne? Nie, tak to działa i już, nie przeszkadza a potencjalnie może być pomocne (dla mnie, bo dla reklamodawców oczywiście jest korzystne). I OK.

Ale powiedzcie mi, dlaczego DO JASNEJ, NIESPODZIEWANEJ CHOLERY nie działa to tak samo sprawnie "w drugą stronę"?

Od jakiegoś czasu (miesiąc, dwa) wyświetla mi się (także na tej stronie) reklama jakiejś cudownej metody odchudzającej. Fakt, mam trochę nadwagi, ale nigdy nie szukałem w sieci metod odchudzania (nie jestem naiwny). Reklama jest OBRZYDLIWA: zdjęcie przedstawia jakieś ohydne larwy robali, na widok których robi mi się po postu niedobrze (choć naprawdę nie jestem człowiekiem bardzo wrażliwym i generalnie trudno mnie obrzydzić). Niestety nie da się tu wrzucić zdjęcia, żeby to paskudztwo pokazać.

NIGDY nie kliknąłem w tę reklamę. ZA KAŻDYM RAZEM kiedy mi się wyświetli, uparcie klikam "X" w górnym roku, potem przycisk "Nie wyświetlaj tej reklamy" i w podsumowaniu "Reklama była nieodpowiednia".

Za każdym razem pojawia się informacja typu "Dziękujemy, postaramy się nie pokazywać ci więcej tej reklamy".

A potem wchodzę na kolejną stronę - na przykład na "Piekielnych" - i obrzydliwe larwy atakują mnie wizualnie po raz kolejny.

Czyli: wystarczy jedno kliknięcie w dowolny temat, żeby algorytmy "wiedziały", jakie reklamy mi wyświetlać - ale nie wystarczy sto razy kliknąć, żeby algorytm nauczył się, że TA REKLAMA MNIE NIE INTERESUJE I SOBIE JEJ NIE ŻYCZĘ.

Wiem, że z Googlem nie wygram, ale dla mnie takie traktowanie jest piekielne.

Reklama Google Intermet

Skomentuj (38) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 204 (218)

#89387

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Piekielny Decathlon (z pełnym rozmysłem podaje nazwę sklepu - na to, o czym chcę napisać, mam twarde dowody ze zrzutami ekranu włącznie).

Zrobiłem dziś (wtorek, 14 czerwca) zakupy na stronie internetowej Decathlonu. Loguję się (mam tam konto, bo kiedyś już u nich parę rzeczy on-line kupowałem), dodaję wybrany produkt do koszyka. Produkt (co istotne) spełnia podane na stronie kryteria dla darmowej dostawy. Klikam na swój koszyk, wyświetla się informacja „Super! Masz darmową dostawę!”

Niestety po kliknięciu na „Dostawa” okazuje się, że „darmowa dostawa” kosztuje 14,90. Konsultantka na infolinii wyjaśniła mi, że jest to produkt „od zewnętrznego partnera” i w takiej sytuacji nie ma darmowej dostawy. Szkoda, że NIGDZIE na stronie produktu nie ma takiej informacji, a hasło „Super! Masz darmową dostawę!” (w sytuacji, kiedy w koszyku znajduje się już ten, konkretny produkt) zdecydowanie wprowadza klienta w błąd…

No ale OK, po namyśle doszedłem do wniosku, że i tak kupię - 15 zł nie majątek, jakbym chciał jechać do Decathlonu to na paliwo wydałbym więcej. Więc - trochę wkurzony, ale jednak zdecydowany - kupuję. Koszyk, dostawa zatwierdzona, pod informacją o dostawie widnieje napis "u Ciebie za 3 dni". No to fajnie, dziś jest wtorek, to do końca tygodnia będzie, tak?

No jednak nie. Bo jak już zapłaciłem (dopiero wtedy!) w podsumowaniu transakcji pojawia się napis (potwierdzony potem w mailu) "Przewidywany termin dostawy - 21.06.2022".

Może nie byłem orłem z matematyki, ale od 14 do 21 czerwca to nie są trzy dni.

Czyli nie "za 3 dni", tylko za tydzień. I to mnie już naprawdę wkurzyło - bo ta informacja pojawia się (jak napisałem) PO ZAPŁACENIU.

Jeśli robię taki zakup we wtorek przed południem i mam informację "u Ciebie za 3 dni", to mam prawo oczekiwać, że przesyłka będzie u mnie do końca tygodnia. Więc jeśli np. potrzebna mi jest w najbliższy weekend, albo zamawiam ją na prezent, który musi być wręczony w niedzielę, to jest OK. Dostawa za tydzień już nie jest OK i wiedząc, że tyle to potrwa, mógłbym zmienić zdanie.

Bardzo nieprzyjemne i lekceważące podejście do klienta…

sklepy_internetowe Decathlon

Skomentuj (35) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 166 (184)

#84592

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Mój syn dostał pewne stypendium, w ramach którego może pojechać m. in. na kurs językowy w wakacje. Stypendium nie jest kosmiczne, ale coś tam się dołoży, dziadkowie też zadeklarowali, że się dołożą - wyliczyliśmy, że "do wydania" mamy jakieś 3,5 tysiąca - maksymalnie do 4. Wydawało mi się, że w tej cenie dwutygodniowy wyjazd językowy do kraju anglojęzycznego da się zorganizować.

Dłuższe szukanie dowiodło, że nie jest to takie proste. Ale OK, proszę bardzo: znajduję kurs językowy w dość znanej szkole. Kurs dwutygodniowy, na Malcie (taniej, niż w Wielkiej Brytanii czy Irlandii). Cena - 3 690 zł, czyli mieści się. OK, szkoła jasno mówi, że w cenie nie ma biletów lotniczych - ale w końcu żyjemy w XXI w., są tanie linie, jak się szybko zamówi to można polecieć i wrócić za niewielkie pieniądze.

Dzwonię, pytam o szczegóły. Miła pani prosi o adres e-mail, przyśle mi szczegółowe wyliczenie.

I przysyła.

Kurs Wakacyjny (!) - 3690 zł.
Podręczniki - 180 zł.
Ubezpieczenie - 220 zł.

OK, dotąd jeszcze rozumiem (choć Bogiem a prawdą, skoro to KURS JĘZYKOWY, do podręczniki powinny być uwzględnione w cenie). Ale dwie kolejne pozycje sprawiają, że cała impreza przestaje mieć jakikolwiek sens:

Opłata administracyjna - 490 zł (serio? pięć stów za „administrację”?)

...i na koniec coś, co mnie po prostu rozwaliło (przypominam, mówimy o kursie WAKACYJNYM):

Dopłata za sezon letni (!) - 700 zł.

No tak, skoro oferta jest wystawiona w maju, a kurs nazywa się "wakacyjny", to za sezon letni trzeba dopłacić, a bez dopłaty będzie w listopadzie. Logiczne, prawda?

A do tego dochodzi:

Transfer w obie strony (czyli dowiezienie nieletniego bądź co bądź delikwenta z lotniska do ośrodka) - 150 zł.

Ubezpieczenie od kosztów rezygnacji (!) - 295 zł.


...i w ten sposób z katalogowych 3690 zł robi się 5725 zł. NIE LICZĄC biletów na samolot.

Ta-Dammm!

Ja rozumiem, że katalogowa cena może powiększyć się o 10%. No dobra, o 15%. Jak cena rzeczywista różni się od katalogowej o 20%, to już jest dużo.

Tutaj cena rzeczywista od katalogowej różni się o 55%. Sama "dopłata za sezon letni" to już 20% ceny katalogowej!

Rozumiem, że w cenie z katalogu nie uwzględnia się ubezpieczenia. Rozumiem jeszcze, od biedy, że nie uwzględnia się przewozu z lotniska do ośrodka (bo może ktoś woli zorganizować to na własną rękę). Rozumiem też - oczywiście - że nie wlicza się opłat DODATKOWYCH (jakichś wejść do muzeów etc. i innych atrakcji) nie będących częścią kursu.

Ale podręczniki, "opłata administracyjna" (czegokolwiek miałaby dotyczyć) czy ta nieszczęsna "dopłata za sezon letni" to są przecież integralne koszty kursu, bez których nie da się wziąć w nim udziału. Więc po co dawać na stronie www i w katalogu cenę, która ma się nijak do rzeczywistych kosztów?

Jak dla mnie - medal Janusza Marketingu...

Kursy językowe

Skomentuj (6) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 274 (288)

#89233

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Niby nic nowego, ale zawsze piekielne...

Znajoma - pani koło czterdziestki. Od pewnego czasu coraz silniejsze i bardziej dokuczliwe bóle stawów. Nie takie, żeby się żyć nie dało, ale jednak męczące. Jedne tabletki, drugie... W końcu do lekarza. Jedna wizyta, druga - lekarz internista rozłożył ręce: skoro to nie działa i tamto też, to chyba ma pani jakiś problem reumatologiczny.

No więc skierowanie do reumatologa.

Pacjentka zadzwoniła do Instytutu Reumatologii (Warszawa) - specjalistyczna placówka, tym się tylko zajmująca, najlepsi w tej dziedzinie lekarze na Mazowszu, jedni z najlepszych w Polsce. Więc ją zapisali.

Na godzinę 10:00.

28 maja.

2025 roku...

Tak, za trzy lata.

Pacjentka się za głowę złapała. podzwoniła po innych placówkach - no faktycznie, dało się zapisać szybciej. Za dwa i pół roku. W jednym miejscu udało się nawet na rok 2024! Sukces!

Ale czekać dwa lata - kiepsko, bo raz, że boli, a dwa, że cholera wie, co się przez te dwa lata pokomplikuje, prawda? Więc pacjentka wymyśliła sobie, że pójdzie prywatnie. Pani jest mocno niezamożna (to i tak eufemizm), ale raz wydać dwie stówy na lekarza - no trudno.

Niestety, jej lekarz pierwszego kontaktu sprowadził ją na ziemię. Dwie stówy za wizytę - to dopiero początek wydatków. Bo akurat u reumatologia ZAWSZE jest tak, że żeby to miało sens, to trzeba na dzień dobry zrobić multum badań. A jak pójdziesz do lekarza prywatnie, to już badań na NFZ nie zrobisz. Nieważne, że jesteś ubezpieczona, płacisz składki na ZUS i takie tam. Nie, bo nie.

A pacjentki nie stać na płacenie za kolejne wizyty i kupę (potencjalnie drogich) badań. Więc poczeka. Dwa lata. Ciekawe, czy wtedy jeszcze będzie chodzić.

"Patrz, Europo, jak można pięknie żyć"...

słuzba_zdrowia kolejki system

Skomentuj (30) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 144 (160)