Profil użytkownika

janhalb
Zamieszcza historie od: | 4 lutego 2011 - 17:48 |
Ostatnio: | 8 lutego 2025 - 19:14 |
- Historii na głównej: 73 z 81
- Punktów za historie: 23472
- Komentarzy: 1402
- Punktów za komentarze: 11113
Wichury były. Pół Polski prądu nie miało, ja też.
O samym prądzie, naprawach i stosunku PGE do obsługi klienta można by piekielną książkę napisać. Żeby nie było - nic nie mam do panów monterów / energetyków / elektryków (czy jak się ich tam fachowo nazywa), bo oni robią swoje, robią to najlepiej jak mogą, a weekend mieli taki, że nie zazdroszczę.
Piekielne jest to, że kiedy prąd wywaliło, przez ponad dwadzieścia godzin (!) nie byłem w stanie w żaden sposób dodzwonić się na alarmowy numer 991 (a żaden inny nie działał, bo była sobota / niedziela). Albo zero sygnału, albo informacja, że "ze względu na dużą ilość połączeń czas oczekiwania na połączenie z konsultantem wynosi ponad godzinę". Raz nawet czekaliśmy przy telefonie godzinę - a potem nas rozłączyło. Ciekawe, że ten sam komunikat brzmiał w słuchawce o godzinie drugiej w nocy - wiatr uspokoił się już kilka godzin wcześniej i NA PEWNO o tej porze nie dzwoniło aż tyle osób.
Wreszcie w niedzielę koło 13:00 - czyli 22 godziny po wyłączeniu prądu... - kiedy po raz kolejny usłyszałem komunikat o konieczności czekania ponad godzinę, wściekłem się: zadzwoniłem po raz kolejny, ale tym razem wybrałem "0", czyli zgłoszenie sytuacji zagrożenia życia. Połączyło mnie. Wyjaśniłem o co chodzi. Pani konsultantka skarciła mnie, że tu to się dzwoni w sytuacji zagrożenia życia. Odpowiedziałem, że próbuję się dodzwonić od prawie doby i może mi powie, co mam robić? Prądu nią ma na mojej uliczce i czterech sąsiednich, sto metrów dalej już jest, a ja nawet nie wiem, czy w PGE w ogóle WIEDZĄ, że u nas nie ma. Bo nie mogę się dodzwonić, do cholery.
- To ja pana przełączę.
Przełączyła mnie. Usłyszałem z automatu, że jestem drugi w kolejce, po minucie było połączenie z "normalnym" konsultantem. Czyli NIE BYŁO kolejki dzwoniących na godzinę czekania. Rozmawiałem potem z jednym z monterów, których przydybałem jak w okolicy naprawiali jakieś kable. Zapytałem go o to. - Panie, oni po prostu blokują tę infolinię, bo i tak mają pełno zgłoszeń, więc nie chcą już odbierać. Ale ja panu tego nie mówiłem...
Wisienka na torcie:
Jak się dzwoni na 991, to automat najpierw informuje, że dodzwoniłeś się do PGE, rejon energetyczny X. Potem jest litania o przetwarzaniu danych osobowych i co trzeba nacisnąć albo na jaką stronę wejść, żeby poznać szczegóły dotyczące administrowania danymi osobowymi. Trwa to wszystko jakąś minutę, może nawet półtorej. A dopiero POTEM pada stwierdzenie:
W przypadku zgłoszenia sytuacji zagrożenia życia wybierz "0".
Fajnie, co?... Ciekawe, kiedy dzwoniąc na 112 czy 999, żeby zgłosić wypadek, zawał czy udar, też będę musiał NAJPIERW przez minutę słuchać o danych osobowych...
O samym prądzie, naprawach i stosunku PGE do obsługi klienta można by piekielną książkę napisać. Żeby nie było - nic nie mam do panów monterów / energetyków / elektryków (czy jak się ich tam fachowo nazywa), bo oni robią swoje, robią to najlepiej jak mogą, a weekend mieli taki, że nie zazdroszczę.
Piekielne jest to, że kiedy prąd wywaliło, przez ponad dwadzieścia godzin (!) nie byłem w stanie w żaden sposób dodzwonić się na alarmowy numer 991 (a żaden inny nie działał, bo była sobota / niedziela). Albo zero sygnału, albo informacja, że "ze względu na dużą ilość połączeń czas oczekiwania na połączenie z konsultantem wynosi ponad godzinę". Raz nawet czekaliśmy przy telefonie godzinę - a potem nas rozłączyło. Ciekawe, że ten sam komunikat brzmiał w słuchawce o godzinie drugiej w nocy - wiatr uspokoił się już kilka godzin wcześniej i NA PEWNO o tej porze nie dzwoniło aż tyle osób.
Wreszcie w niedzielę koło 13:00 - czyli 22 godziny po wyłączeniu prądu... - kiedy po raz kolejny usłyszałem komunikat o konieczności czekania ponad godzinę, wściekłem się: zadzwoniłem po raz kolejny, ale tym razem wybrałem "0", czyli zgłoszenie sytuacji zagrożenia życia. Połączyło mnie. Wyjaśniłem o co chodzi. Pani konsultantka skarciła mnie, że tu to się dzwoni w sytuacji zagrożenia życia. Odpowiedziałem, że próbuję się dodzwonić od prawie doby i może mi powie, co mam robić? Prądu nią ma na mojej uliczce i czterech sąsiednich, sto metrów dalej już jest, a ja nawet nie wiem, czy w PGE w ogóle WIEDZĄ, że u nas nie ma. Bo nie mogę się dodzwonić, do cholery.
- To ja pana przełączę.
Przełączyła mnie. Usłyszałem z automatu, że jestem drugi w kolejce, po minucie było połączenie z "normalnym" konsultantem. Czyli NIE BYŁO kolejki dzwoniących na godzinę czekania. Rozmawiałem potem z jednym z monterów, których przydybałem jak w okolicy naprawiali jakieś kable. Zapytałem go o to. - Panie, oni po prostu blokują tę infolinię, bo i tak mają pełno zgłoszeń, więc nie chcą już odbierać. Ale ja panu tego nie mówiłem...
Wisienka na torcie:
Jak się dzwoni na 991, to automat najpierw informuje, że dodzwoniłeś się do PGE, rejon energetyczny X. Potem jest litania o przetwarzaniu danych osobowych i co trzeba nacisnąć albo na jaką stronę wejść, żeby poznać szczegóły dotyczące administrowania danymi osobowymi. Trwa to wszystko jakąś minutę, może nawet półtorej. A dopiero POTEM pada stwierdzenie:
W przypadku zgłoszenia sytuacji zagrożenia życia wybierz "0".
Fajnie, co?... Ciekawe, kiedy dzwoniąc na 112 czy 999, żeby zgłosić wypadek, zawał czy udar, też będę musiał NAJPIERW przez minutę słuchać o danych osobowych...
Ocena:
168
(182)
Przeczytałem wpis https://piekielni.pl/88917 - i taka historia smutna mi się przypomniała…
Kiedy jeszcze żyła moja Żona, mieliśmy takich znajomych / przyjaciół. Bardzo specyficzna rodzina, zwłaszcza za sprawą Tatusia - hipochondryka, wiecznie chorego (spora część jego przypadłości była absolutnie prawdziwa, żeby nie było - ale momentami ostro przerysowana; a część była na moje oko zwyczajnie "wciskaniem kitu" - nie wiem, na ile świadomym).
Kiedy się poznaliśmy, ich syn miał dwa lata. Kiedy moja Żona (M.) po raz pierwszy go zobaczyła, po dwóch minutach podeszła do mnie i powiedziała, że jej zdaniem z tym dzieckiem "coś jest nie tak". Co istotne - M. z wykształcenia była pedagogiem specjalnym i terapeutką, przez parę ładnych lat współprowadziła terapię pewnego autystycznego chłopca i naprawdę do autyzmu ma "dobre oko". Ja tego z początku nie widziałem, ale kiedy pokazała mi pewne charakterystyczne zachowania - i reakcje dzieciaka na określone sytuacje - też załapałem o co jej chodzi.
No ale jak powiedzieć rodzicom? Zwłaszcza takim? Zorganizowaliśmy spotkanie. M. powiedziała co i jak. Matka chłopca się przejęła. M. - korzystając ze swoich kontaktów - załatwiła wizytę u specjalistów. Wizyta, na którą wtedy normalnie czekało się rok, miała mieć miejsce za trzy miesiące.
I co? Tak, zapewne się domyślacie. Tatuś postawił się okoniem. Oznajmił że nie chce "wmawiać dziecku choroby", że przecież nic mu nie jest, że "on ma złe doświadczenia z psychologami" i w ogóle po co.
I dzieciak do specjalistów nie trafił.
Później przez długi czas wydawało się, że wszystko jest OK. Przedszkole, szkoła - z nauką radził sobie dobrze, tyle że koledzy nie bardzo go lubili, ale nic złego się nie działo. Tak to przynajmniej wyglądało w relacjach, bo "fizycznie" z tymi ludźmi widywaliśmy się bardzo rzadko. – No cóż, wygląda na to, że się pomyliłam, chwała Bogu - powiedziała mi M. prawie 10 lat później.
Przedwcześnie, jak się okazuje.
Problemy zaczęły się, kiedy chłopak miał jakieś 13 czy 14 lat. Jakieś "jazdy" w szkole, jakieś coraz ostrzejsze kłótnie, jakieś problemy, matka (no bo któżby inny? Tatuś był przecież ciężko chory...) co tydzień była w szkole. Pewnego dnia chłopiec po raz pierwszy usiłował w szkole zrobić coś bardzo głupiego (nieważne co). Jakoś udało się to załagodzić - ale kiedy sytuacja się powtórzyła, dyrektor szkoły powiedział że on więcej ryzykować nie będzie (nie dziwię mu się zresztą...) i wezwał po prostu pogotowie. Chłopca odwiedziono na oddział psychiatryczny, gdzie spędził jakiś czas na obserwacji i badaniach.
Diagnoza? Zespół Aspergera. Jak powiedzieli lekarze - stosunkowo łagodny, ale "podręcznikowy". I nie leczony. A mógł być.
Moja Żona była po prostu wściekła - ale co z tego? Nic.
Dzieciak mógł zostać zdiagnozowany i rozpocząć terapię w wieku dwóch lat. Przy zespole Aspergera (i to tzw. "wysokofunkcjonującym", skoro w szkole radził sobie z nauką świetnie) mogło go to ustawić pozytywnie na całe życie, pozwolić dużo osiągnąć, nauczyć panować nad swoimi problemami etc.
Ale tatuś wiedział lepiej…
Kiedy jeszcze żyła moja Żona, mieliśmy takich znajomych / przyjaciół. Bardzo specyficzna rodzina, zwłaszcza za sprawą Tatusia - hipochondryka, wiecznie chorego (spora część jego przypadłości była absolutnie prawdziwa, żeby nie było - ale momentami ostro przerysowana; a część była na moje oko zwyczajnie "wciskaniem kitu" - nie wiem, na ile świadomym).
Kiedy się poznaliśmy, ich syn miał dwa lata. Kiedy moja Żona (M.) po raz pierwszy go zobaczyła, po dwóch minutach podeszła do mnie i powiedziała, że jej zdaniem z tym dzieckiem "coś jest nie tak". Co istotne - M. z wykształcenia była pedagogiem specjalnym i terapeutką, przez parę ładnych lat współprowadziła terapię pewnego autystycznego chłopca i naprawdę do autyzmu ma "dobre oko". Ja tego z początku nie widziałem, ale kiedy pokazała mi pewne charakterystyczne zachowania - i reakcje dzieciaka na określone sytuacje - też załapałem o co jej chodzi.
No ale jak powiedzieć rodzicom? Zwłaszcza takim? Zorganizowaliśmy spotkanie. M. powiedziała co i jak. Matka chłopca się przejęła. M. - korzystając ze swoich kontaktów - załatwiła wizytę u specjalistów. Wizyta, na którą wtedy normalnie czekało się rok, miała mieć miejsce za trzy miesiące.
I co? Tak, zapewne się domyślacie. Tatuś postawił się okoniem. Oznajmił że nie chce "wmawiać dziecku choroby", że przecież nic mu nie jest, że "on ma złe doświadczenia z psychologami" i w ogóle po co.
I dzieciak do specjalistów nie trafił.
Później przez długi czas wydawało się, że wszystko jest OK. Przedszkole, szkoła - z nauką radził sobie dobrze, tyle że koledzy nie bardzo go lubili, ale nic złego się nie działo. Tak to przynajmniej wyglądało w relacjach, bo "fizycznie" z tymi ludźmi widywaliśmy się bardzo rzadko. – No cóż, wygląda na to, że się pomyliłam, chwała Bogu - powiedziała mi M. prawie 10 lat później.
Przedwcześnie, jak się okazuje.
Problemy zaczęły się, kiedy chłopak miał jakieś 13 czy 14 lat. Jakieś "jazdy" w szkole, jakieś coraz ostrzejsze kłótnie, jakieś problemy, matka (no bo któżby inny? Tatuś był przecież ciężko chory...) co tydzień była w szkole. Pewnego dnia chłopiec po raz pierwszy usiłował w szkole zrobić coś bardzo głupiego (nieważne co). Jakoś udało się to załagodzić - ale kiedy sytuacja się powtórzyła, dyrektor szkoły powiedział że on więcej ryzykować nie będzie (nie dziwię mu się zresztą...) i wezwał po prostu pogotowie. Chłopca odwiedziono na oddział psychiatryczny, gdzie spędził jakiś czas na obserwacji i badaniach.
Diagnoza? Zespół Aspergera. Jak powiedzieli lekarze - stosunkowo łagodny, ale "podręcznikowy". I nie leczony. A mógł być.
Moja Żona była po prostu wściekła - ale co z tego? Nic.
Dzieciak mógł zostać zdiagnozowany i rozpocząć terapię w wieku dwóch lat. Przy zespole Aspergera (i to tzw. "wysokofunkcjonującym", skoro w szkole radził sobie z nauką świetnie) mogło go to ustawić pozytywnie na całe życie, pozwolić dużo osiągnąć, nauczyć panować nad swoimi problemami etc.
Ale tatuś wiedział lepiej…
Rodzice leczenie
Ocena:
170
(178)
Wiem, głupstwo - ale w moim odczuciu piekielny jest poziom absurdu…
Robię zakupy w sklepie, w którym są m. in. kasy samoobsługowe. Kasy te mają takie oprogramowanie, że kiedy ktoś kasuje alkohol, kasa musi wezwać kogoś z obsługi, żeby sprawdził, czy osoba kupująca alkohol jest pełnoletnia. No i słusznie.
Ja od jakiegoś czasu kupuję czasami pewien konkretny gatunek piwa typu radler (owocowe). I oczywiście za każdym razem kasa "woła" osobę z obsługi, no bo ktoś piwo kupuje i trzeba sprawdzić, czy to nie dzieciak.
Gdzie piekielność?
Otóż w tym, że jestem abstynentem, alkoholu nie piję w ogóle, a piwo, które kupuję, jest BEZALKOHOLOWE. Podkreślam - nie "niskoalkoholowe", ale takie kompletnie bez alkoholu, na etykiecie widnieje duży symbol "0,0%". Czyli - de facto - nie jest to piwo, ale owocowa lemoniada z dodatkiem chmielu.
Ostatnio robiłem zakupy w innym sklepie, w normalnej kasie. Kasjerka o dowód mnie nie prosiła, bo jednak moja aparycja dość jednoznacznie wskazuje, że osiemnaste urodziny miałem daaawno temu... Ale z czystej ciekawości zapytałem ją o to. I potwierdziła: jak ktoś kupuje piwo BEZALKOHOLOWE, a wygląda młodo, ona ma obowiązek sprawdzić dowód. A jak ten ktoś nie ma 18 lat, to piwa BEZALKOHOLOWEGO nie kupi. Dlaczego, pytam? Przecież to kompletny absurd… "Zgadzam się z panem" - odpowiada mi kasjerka. "Ale takie są przepisy i inaczej nie możemy postępować".
Co ciekawe - na przykład kwas chlebowy, któremu technicznie rzecz biorąc do piwa znacznie bliżej, a który niewielkie ilości alkoholu MOŻE zawierać (teoretycznie nawet do 2%, zwykle nie więcej niż 0,5%) można kupić bez problemów. Nie wspominając o cholernie niezdrowych i szkodliwych na dłuższą metę "energetykach", które bez problemów ma prawo kupić nawet pięciolatek…
Robię zakupy w sklepie, w którym są m. in. kasy samoobsługowe. Kasy te mają takie oprogramowanie, że kiedy ktoś kasuje alkohol, kasa musi wezwać kogoś z obsługi, żeby sprawdził, czy osoba kupująca alkohol jest pełnoletnia. No i słusznie.
Ja od jakiegoś czasu kupuję czasami pewien konkretny gatunek piwa typu radler (owocowe). I oczywiście za każdym razem kasa "woła" osobę z obsługi, no bo ktoś piwo kupuje i trzeba sprawdzić, czy to nie dzieciak.
Gdzie piekielność?
Otóż w tym, że jestem abstynentem, alkoholu nie piję w ogóle, a piwo, które kupuję, jest BEZALKOHOLOWE. Podkreślam - nie "niskoalkoholowe", ale takie kompletnie bez alkoholu, na etykiecie widnieje duży symbol "0,0%". Czyli - de facto - nie jest to piwo, ale owocowa lemoniada z dodatkiem chmielu.
Ostatnio robiłem zakupy w innym sklepie, w normalnej kasie. Kasjerka o dowód mnie nie prosiła, bo jednak moja aparycja dość jednoznacznie wskazuje, że osiemnaste urodziny miałem daaawno temu... Ale z czystej ciekawości zapytałem ją o to. I potwierdziła: jak ktoś kupuje piwo BEZALKOHOLOWE, a wygląda młodo, ona ma obowiązek sprawdzić dowód. A jak ten ktoś nie ma 18 lat, to piwa BEZALKOHOLOWEGO nie kupi. Dlaczego, pytam? Przecież to kompletny absurd… "Zgadzam się z panem" - odpowiada mi kasjerka. "Ale takie są przepisy i inaczej nie możemy postępować".
Co ciekawe - na przykład kwas chlebowy, któremu technicznie rzecz biorąc do piwa znacznie bliżej, a który niewielkie ilości alkoholu MOŻE zawierać (teoretycznie nawet do 2%, zwykle nie więcej niż 0,5%) można kupić bez problemów. Nie wspominając o cholernie niezdrowych i szkodliwych na dłuższą metę "energetykach", które bez problemów ma prawo kupić nawet pięciolatek…
idiotyczne przepisy
Ocena:
202
(232)
Ja wiem, że o ZUS powiedziano już chyba wszystko, ale - do licha - ta instytucja jest po prostu wcieleniem piekielności.
Byłem chory. To znaczy: chory byłem głównie na papierze - miałem covid. Na poziomie faktycznym - lekkie przeziębienie, 37,5 - nawet by mi do głowy nie przyszło, że to może być TO, dopóki się nie zorientowałem, że nie czuję zapachów :-)
Lekarka kazała mi zrobić test, test wyszedł pozytywnie, więc - zgodnie z prawem i zdrowym rozsądkiem - siedziałem grzecznie 10 dni w domu, choć już trzeciego dnia moim jedynym "objawem" był pozytywny wynik testu.
No ale: mam działalność gospodarczą (jednoosobową), czyli "jestem firmą". Jak tylko dostałem oficjalne wyniki testu, to sanepid (czy kto tam, już nie pomnę) powiadomił o tym także ZUS. Zadzwoniła moja księgowa, że dostali powiadomienie z ZUS, że jestem na zwolnieniu (bo izolacja covidowa z automatu liczy się jako zwolnienie lekarskie), więc ZUS wypłaci mi zasiłek chorobowy. Groszowy zapewne (...), ale przynajmniej będę miał świadomość, że po coś te składki płacę...
Mój pozytywy wynik testu - i rozmowa z panią księgową - miały miejsce w piątek... 19 listopada. Moja izolacja skończyła się w niedzielę 28 listopada.
Dziś jest 20 grudnia - czyli minął MIESIĄC - a zasiłku na koncie dalej nie ma.
I wiecie co? To jest jednak świństwo. Ja mam obowiązek opłacać składki na ZUS do 10 dnia miesiąca - jak się spóźnię choć dzień, to mogę mieć problemy. Ale kiedy ZUS ma mi wypłacić to, na co te składki odprowadzam - to może to zrobić... kiedyś. "Tak, ZUS się nie spieszy" - powiedziała z głębokim westchnieniem pani księgowa.
OK, ja bez tego "zasiłku" przeżyję. Ale tak sobie myślę: jest spora grupa ludzi, dla których to może być poważny problem. Ludzie, którzy mają jakieś problemy finansowe (o co w obecnych czasach nietrudno), którzy z powodu covidu (czy dowolnej innej przypadłości) zostają na 10 dni wyłączeni z możliwości zarabiania, czasami NAPRAWDĘ nie mogą czekać miesiąc, dwa albo i trzy, zanim ZUS się zbierze do kupy i wypłaci im coś, CO IM SIĘ NALEŻY.
Teoretycznie zasiłek chorobowy jest przecież właśnie po to, żeby poratować w sytuacji choroby / chwilowej niezdolności do pracy. W praktyce - płać, człowieku, składki, nie waż się spóźnić, ale jak my mamy ci wypłacić, to sobie poczekaj.
Byłem chory. To znaczy: chory byłem głównie na papierze - miałem covid. Na poziomie faktycznym - lekkie przeziębienie, 37,5 - nawet by mi do głowy nie przyszło, że to może być TO, dopóki się nie zorientowałem, że nie czuję zapachów :-)
Lekarka kazała mi zrobić test, test wyszedł pozytywnie, więc - zgodnie z prawem i zdrowym rozsądkiem - siedziałem grzecznie 10 dni w domu, choć już trzeciego dnia moim jedynym "objawem" był pozytywny wynik testu.
No ale: mam działalność gospodarczą (jednoosobową), czyli "jestem firmą". Jak tylko dostałem oficjalne wyniki testu, to sanepid (czy kto tam, już nie pomnę) powiadomił o tym także ZUS. Zadzwoniła moja księgowa, że dostali powiadomienie z ZUS, że jestem na zwolnieniu (bo izolacja covidowa z automatu liczy się jako zwolnienie lekarskie), więc ZUS wypłaci mi zasiłek chorobowy. Groszowy zapewne (...), ale przynajmniej będę miał świadomość, że po coś te składki płacę...
Mój pozytywy wynik testu - i rozmowa z panią księgową - miały miejsce w piątek... 19 listopada. Moja izolacja skończyła się w niedzielę 28 listopada.
Dziś jest 20 grudnia - czyli minął MIESIĄC - a zasiłku na koncie dalej nie ma.
I wiecie co? To jest jednak świństwo. Ja mam obowiązek opłacać składki na ZUS do 10 dnia miesiąca - jak się spóźnię choć dzień, to mogę mieć problemy. Ale kiedy ZUS ma mi wypłacić to, na co te składki odprowadzam - to może to zrobić... kiedyś. "Tak, ZUS się nie spieszy" - powiedziała z głębokim westchnieniem pani księgowa.
OK, ja bez tego "zasiłku" przeżyję. Ale tak sobie myślę: jest spora grupa ludzi, dla których to może być poważny problem. Ludzie, którzy mają jakieś problemy finansowe (o co w obecnych czasach nietrudno), którzy z powodu covidu (czy dowolnej innej przypadłości) zostają na 10 dni wyłączeni z możliwości zarabiania, czasami NAPRAWDĘ nie mogą czekać miesiąc, dwa albo i trzy, zanim ZUS się zbierze do kupy i wypłaci im coś, CO IM SIĘ NALEŻY.
Teoretycznie zasiłek chorobowy jest przecież właśnie po to, żeby poratować w sytuacji choroby / chwilowej niezdolności do pracy. W praktyce - płać, człowieku, składki, nie waż się spóźnić, ale jak my mamy ci wypłacić, to sobie poczekaj.
ZUS
Ocena:
206
(216)
Szembor napisał o trzymaniu odstępów na drodze (https://piekielni.pl/88747). Chciałem w komentarzu, ale wyszłoby za długo… A chciałem napisać, że "siedzenie na zderzaku" - ZWŁASZCZA w czasie wyprzedzania - jest cholernie niebezpieczne! Kiedy jedziesz za samochodem, który wyprzedza inne pojazdy, nie widzisz, co się dzieje przed nim.
Raptem przedwczoraj miałem taką sytuację: też dwupasmówka ("katowicka" niedaleko Warszawy). Wyprzedzam trzy tiry jadące jeden za drugim. Oczywiście przed rozpoczęciem wyprzedzania patrzę w lusterko, nie wjeżdżam nikomu szybciej jadącemu przed maskę… Jeśli wyprzedzam trzy tiry, to siłą rzeczy chwilę trwa. One jadą +/- 95, ja jadę prawie 130 (czyli i tak kilka kilometrów szybciej, niż pozwala ograniczenie).
I co? I oczywiście kiedy jestem w połowie środkowego tira dogania mnie z tyłu Pan Hrabia w wypasionym BMW, jadący wcześniej (na moje oko) co najmniej 180, a chyba więcej. No i musi zwolnić! Więc dojeżdża do mnie, wsiada mi na zderzak, jedzie jakieś 2 metry za mną (!) i oczywiście zaczyna błyskać długimi. Bo jemu się spieszy!
Na co taki półgłówek liczy? Że go przepuszczę, chowając się pod tirem? Że zjadę na prawe pobocze? Polecę do góry? Przecież wiadomo, że dopóki nie skończę wyprzedzania, to nie mam jak go przepuścić. A niestety nie jadę Ferrari, tylko Dacią :-) - więc jak jadę 130, to duszenie gazu niewiele zmieni - mogę oczywiście przyspieszyć do 150, ale to zajmie trochę czasu, a poza tym dlaczego? A jak za kawałek będzie fotoradar, to Pan Hrabia za mnie mandat zapłaci? Nie sądzę…
No więc jadę spokojnie, olewając Pana Hrabiego i jego błyskające długie światła - jak skończę wyprzedzać, to mu zjadę, przecież wcześniej nie. Ale właśnie w tym momencie tir jadący jako pierwszy daje kierunkowskaz i zaczyna zjeżdżać na lewy pas, bo (jak się okazało chwilę później) dogonił jakiegoś złomka ciągnącego przyczepę kempingową, jadącego pewnie 75-80 - i zaczął go wyprzedzać (nie patrząc w lusterko, ale to już inna historia). No i co?
No ja muszę zahamować, bo inaczej właduję się w tego wjeżdżającego przede mnie tira. Więc hamulec - i ze 130 schodzę do 95.
Pan Hrabia - muszę mu przyznać - wykazał się refleksem, ale hamował tak, że aż zatańczył na drodze, na szczęście utrzymał kontrolę. W "szczytowym" momencie był pewnie jakieś 30-40 cm od mojego bagażnika. Naprawdę niewiele brakowało.
Czy go to czegoś nauczy? Nie wiem. Wiem, że jak taki półgłówek siedzi mi na ogonie i miga długimi w sytuacji, w której w żaden sposób nie jestem w stanie mu ustąpić, to mam ochotę strzelać. A to, niestety, sytuacja nagminna.
Raptem przedwczoraj miałem taką sytuację: też dwupasmówka ("katowicka" niedaleko Warszawy). Wyprzedzam trzy tiry jadące jeden za drugim. Oczywiście przed rozpoczęciem wyprzedzania patrzę w lusterko, nie wjeżdżam nikomu szybciej jadącemu przed maskę… Jeśli wyprzedzam trzy tiry, to siłą rzeczy chwilę trwa. One jadą +/- 95, ja jadę prawie 130 (czyli i tak kilka kilometrów szybciej, niż pozwala ograniczenie).
I co? I oczywiście kiedy jestem w połowie środkowego tira dogania mnie z tyłu Pan Hrabia w wypasionym BMW, jadący wcześniej (na moje oko) co najmniej 180, a chyba więcej. No i musi zwolnić! Więc dojeżdża do mnie, wsiada mi na zderzak, jedzie jakieś 2 metry za mną (!) i oczywiście zaczyna błyskać długimi. Bo jemu się spieszy!
Na co taki półgłówek liczy? Że go przepuszczę, chowając się pod tirem? Że zjadę na prawe pobocze? Polecę do góry? Przecież wiadomo, że dopóki nie skończę wyprzedzania, to nie mam jak go przepuścić. A niestety nie jadę Ferrari, tylko Dacią :-) - więc jak jadę 130, to duszenie gazu niewiele zmieni - mogę oczywiście przyspieszyć do 150, ale to zajmie trochę czasu, a poza tym dlaczego? A jak za kawałek będzie fotoradar, to Pan Hrabia za mnie mandat zapłaci? Nie sądzę…
No więc jadę spokojnie, olewając Pana Hrabiego i jego błyskające długie światła - jak skończę wyprzedzać, to mu zjadę, przecież wcześniej nie. Ale właśnie w tym momencie tir jadący jako pierwszy daje kierunkowskaz i zaczyna zjeżdżać na lewy pas, bo (jak się okazało chwilę później) dogonił jakiegoś złomka ciągnącego przyczepę kempingową, jadącego pewnie 75-80 - i zaczął go wyprzedzać (nie patrząc w lusterko, ale to już inna historia). No i co?
No ja muszę zahamować, bo inaczej właduję się w tego wjeżdżającego przede mnie tira. Więc hamulec - i ze 130 schodzę do 95.
Pan Hrabia - muszę mu przyznać - wykazał się refleksem, ale hamował tak, że aż zatańczył na drodze, na szczęście utrzymał kontrolę. W "szczytowym" momencie był pewnie jakieś 30-40 cm od mojego bagażnika. Naprawdę niewiele brakowało.
Czy go to czegoś nauczy? Nie wiem. Wiem, że jak taki półgłówek siedzi mi na ogonie i miga długimi w sytuacji, w której w żaden sposób nie jestem w stanie mu ustąpić, to mam ochotę strzelać. A to, niestety, sytuacja nagminna.
Kierowcy wyprzedzanie odstęp
Ocena:
190
(198)
Dziś mnie po prostu szlag trafił. Zderzam się często z piekielnością systemu i urzędów - jak wszyscy - ale to już jest po prostu przesada.
Tak, jak już pisałem, jestem wdowcem. Mam troje dzieci - najmłodszy ma 13 lat, córka prawie 18, najstarszy 19 i właśnie zaczyna studia.
Dzieci dostają rentę rodzinną po zmarłej mamie. Od pewnego wieku renta przysługuje tylko, jeśli dziecko się dalej uczy. Więc co roku we wrześniu trzeba dostarczać do ZUS zaświadczenie ze szkoły, że dziecko się uczy. Już samo to jest idiotyzmem - bo przecież wszyscy uczniowie i studenci są "w systemie", więc ZUS powinien te dane dostawać automatycznie (może z wyjątkiem uczniów uczących się w szkołach prywatnych czy zagranicznych). No ale OK, takie przepisy, rozumiem, więc papierki dostarczam. Na początku września - jak co roku - dostarczyłem zaświadczenie ze szkoły córki, starszy syn już 1 października sam dowiózł zaświadczenie, że jest studentem. Załatwione? Akurat.
Dziś dostaliśmy dwa listy polecone z ZUS z wezwaniem do… złożenia zaświadczeń o nauce. Ale zaraz, przecież już dostarczyliśmy…?
Nie. Tym razem chodzi o zaświadczenie, że (w przypadku mojej córki) "miała ona status ucznia" w dniach 1 września 2020 "do nadal" (cytat dosłowny).
Idę wkurzony do lokalnego inspektoratu ZUS zapytać, w czym rzecz. Dostarczyłem zaświadczenie we wrześniu 2020? Tak. Dostarczyłem we wrześniu 2021? Tak. No to o co, …, chodzi?!
Ano chodzi o to, że była pandemia, więc MOGŁY BYĆ PRZERWY W NAUCE. A jak były przerwy, to za ten czas renta rodzinna nie przysługuje. Więc trzeba kolejne zaświadczenie, że dziecko uczyło się PRZEZ CAŁY CZAS w ubiegłym roku szkolnym i uczy się nadal.
To samo z moim synem - że od 1 września 2020 do 31 sierpnia 2021 "miał status ucznia" (tu po zaświadczenie trzeba się udać do jego liceum, w którym przecież, jako student, już się nie uczy).
Piekielność - nie wiem, czy to widzicie - jest tu co najmniej podwójna. Po pierwsze - kompletny idiotyzm samej procedury (skoro chłopak we wrześniu 2020 się uczył, a w październiku 2021 jest studentem, to SIŁĄ RZECZY oznacza, że cały rok szkody 2020/2021 się uczył i zdał maturę (bo inaczej nie przyjęliby go na studia, prawda?).
Ale piekielność drugiego poziomu - dla mnie dużo bardziej irytująca - polega na tym, że pani w ZUS, mając w ręku poprzednie zaświadczenia, ma kontakt do szkół, w których uczyły się moje dzieci. Jeśli są jakiekolwiek wątpliwości - wystarczy zadzwonić czy napisać maila (no wiem…), żeby potwierdzić, że dziecko się uczyło i nadal uczy. Taka prosta procedura pozwoliłaby zaoszczędzić nie tylko mój czas, ale też pieniądze podatnika wyrzucone na dwa znaczki na listy polecone.
W dodatku pani z ZUS też by trochę czasu zaoszczędziła, bo jestem przekonany, że zajęłoby jej to mniej czasu, niż przygotowywanie korespondencji, drukowanie, podpisywanie i zaklejanie kopert.
Tak, jak już pisałem, jestem wdowcem. Mam troje dzieci - najmłodszy ma 13 lat, córka prawie 18, najstarszy 19 i właśnie zaczyna studia.
Dzieci dostają rentę rodzinną po zmarłej mamie. Od pewnego wieku renta przysługuje tylko, jeśli dziecko się dalej uczy. Więc co roku we wrześniu trzeba dostarczać do ZUS zaświadczenie ze szkoły, że dziecko się uczy. Już samo to jest idiotyzmem - bo przecież wszyscy uczniowie i studenci są "w systemie", więc ZUS powinien te dane dostawać automatycznie (może z wyjątkiem uczniów uczących się w szkołach prywatnych czy zagranicznych). No ale OK, takie przepisy, rozumiem, więc papierki dostarczam. Na początku września - jak co roku - dostarczyłem zaświadczenie ze szkoły córki, starszy syn już 1 października sam dowiózł zaświadczenie, że jest studentem. Załatwione? Akurat.
Dziś dostaliśmy dwa listy polecone z ZUS z wezwaniem do… złożenia zaświadczeń o nauce. Ale zaraz, przecież już dostarczyliśmy…?
Nie. Tym razem chodzi o zaświadczenie, że (w przypadku mojej córki) "miała ona status ucznia" w dniach 1 września 2020 "do nadal" (cytat dosłowny).
Idę wkurzony do lokalnego inspektoratu ZUS zapytać, w czym rzecz. Dostarczyłem zaświadczenie we wrześniu 2020? Tak. Dostarczyłem we wrześniu 2021? Tak. No to o co, …, chodzi?!
Ano chodzi o to, że była pandemia, więc MOGŁY BYĆ PRZERWY W NAUCE. A jak były przerwy, to za ten czas renta rodzinna nie przysługuje. Więc trzeba kolejne zaświadczenie, że dziecko uczyło się PRZEZ CAŁY CZAS w ubiegłym roku szkolnym i uczy się nadal.
To samo z moim synem - że od 1 września 2020 do 31 sierpnia 2021 "miał status ucznia" (tu po zaświadczenie trzeba się udać do jego liceum, w którym przecież, jako student, już się nie uczy).
Piekielność - nie wiem, czy to widzicie - jest tu co najmniej podwójna. Po pierwsze - kompletny idiotyzm samej procedury (skoro chłopak we wrześniu 2020 się uczył, a w październiku 2021 jest studentem, to SIŁĄ RZECZY oznacza, że cały rok szkody 2020/2021 się uczył i zdał maturę (bo inaczej nie przyjęliby go na studia, prawda?).
Ale piekielność drugiego poziomu - dla mnie dużo bardziej irytująca - polega na tym, że pani w ZUS, mając w ręku poprzednie zaświadczenia, ma kontakt do szkół, w których uczyły się moje dzieci. Jeśli są jakiekolwiek wątpliwości - wystarczy zadzwonić czy napisać maila (no wiem…), żeby potwierdzić, że dziecko się uczyło i nadal uczy. Taka prosta procedura pozwoliłaby zaoszczędzić nie tylko mój czas, ale też pieniądze podatnika wyrzucone na dwa znaczki na listy polecone.
W dodatku pani z ZUS też by trochę czasu zaoszczędziła, bo jestem przekonany, że zajęłoby jej to mniej czasu, niż przygotowywanie korespondencji, drukowanie, podpisywanie i zaklejanie kopert.
Ocena:
210
(220)
W nawiązaniu do https://piekielni.pl/88523 - są w Polsce rzeczy absolutnie nie do przeskoczenia, zwłaszcza, jeśli chodzi o ZUS.
Rok temu, szczyt pandemii, lockdown i izolacja. Dostaję informację z gminnego wydziału oświaty, że potrzebują zaświadczenia o tym, że moja córka (wtedy - 16-letnia) nadal się uczy. Ponieważ pandemia etc., to najpierw dzwonię do tego wydziału, żeby mi przypomnieli, jak dokładnie ma to zaświadczenie wyglądać - żebym w razie czego nie musiał chodzić dwa razy. I zaskoczenie: miła pani w wydziale oświaty mówi, że jest pandemia etc., więc żebym nie chodził bez sensu, kiedy to nie jest konieczne. "Wystarczy, że szkoła wyśle do nas maila z potwierdzeniem na adres... - i to wszystko". No, nie do wiary! XXI wiek! Dzwonię do szkoły, szkoła wysyła maila do wydziału oświaty z kopią do mnie i wszyscy są zadowoleni. Proste? Nie dla każdego.
Dwa tygodnie później - a więc dalej pandemia, lockdown etc. - dostaję podobne wezwanie z ZUS (jestem wdowcem, moje dzieci dostają rentę rodzinną po mamie, więc ZUS musi mieć potwierdzenie, że się uczą). Zachęcony postawą gminnego wydziału oświaty dzwonię do ZUS i pytam, czy wystarczy jak szkoła wyśle maila…
Pani w ZUS - choć także miła i uprzejma - jak po dłuższej chwili zrozumiała, o co ją pytam, to mało się kawą nie zadławiła ze śmiechu (tak to przynajmniej brzmiało w słuchawce). Mail?! Ze szkoły? Nie, no bardzo śmieszne, naprawdę… Papierek ma być. Przyniesiony do oddziału (no, EWENTUALNIE wysłany poleconym…). I Z PIECZĄTKĄ ma być. No.
Rok temu, szczyt pandemii, lockdown i izolacja. Dostaję informację z gminnego wydziału oświaty, że potrzebują zaświadczenia o tym, że moja córka (wtedy - 16-letnia) nadal się uczy. Ponieważ pandemia etc., to najpierw dzwonię do tego wydziału, żeby mi przypomnieli, jak dokładnie ma to zaświadczenie wyglądać - żebym w razie czego nie musiał chodzić dwa razy. I zaskoczenie: miła pani w wydziale oświaty mówi, że jest pandemia etc., więc żebym nie chodził bez sensu, kiedy to nie jest konieczne. "Wystarczy, że szkoła wyśle do nas maila z potwierdzeniem na adres... - i to wszystko". No, nie do wiary! XXI wiek! Dzwonię do szkoły, szkoła wysyła maila do wydziału oświaty z kopią do mnie i wszyscy są zadowoleni. Proste? Nie dla każdego.
Dwa tygodnie później - a więc dalej pandemia, lockdown etc. - dostaję podobne wezwanie z ZUS (jestem wdowcem, moje dzieci dostają rentę rodzinną po mamie, więc ZUS musi mieć potwierdzenie, że się uczą). Zachęcony postawą gminnego wydziału oświaty dzwonię do ZUS i pytam, czy wystarczy jak szkoła wyśle maila…
Pani w ZUS - choć także miła i uprzejma - jak po dłuższej chwili zrozumiała, o co ją pytam, to mało się kawą nie zadławiła ze śmiechu (tak to przynajmniej brzmiało w słuchawce). Mail?! Ze szkoły? Nie, no bardzo śmieszne, naprawdę… Papierek ma być. Przyniesiony do oddziału (no, EWENTUALNIE wysłany poleconym…). I Z PIECZĄTKĄ ma być. No.
ZUS
Ocena:
168
(170)
Tak, jak już kiedyś pisałem, zawsze staram się być kulturalny i uprzejmy wobec telemarketerów. Zwykle przynajmniej wysłucham, co mają do powiedzenia, grzecznie podziękuję i cześć. Jak zupełnie nie mam czasu, to przerywam i mówię, że dziękuję, nie jestem zainteresowany. Nie krzyczę, nie jestem niegrzeczny - mam świadomość, że taka robota i oni też z czegoś żyć muszą.
Jest jeden wyjątek, kiedy nie przestając być kulturalny zdecydowanie rezygnuję z bycia uprzejmym: chodzi o sytuację, kiedy telemarketer próbuje ordynarnie robić mnie w… No, oszukiwać.
Dzwoni telefon (komórka). Jakaś pani oznajmia, że nazywa się Tak-a-Tak, że zajmie tylko chwilę, a rozmowa jest nagrywana, i że dzwoni z wydziału ekologii urzędu wojewódzkiego…
Tu przerywam. - Przepraszam, że pani wejdę w słowo, ale SKĄD pani dzwoni?
- No z wydziału ekologii urzędu wojewódzkiego, który przygotował…
- Zaraz, zaraz. Z JAKIEGO urzędu wojewódzkiego pani dzwoni?
- No jak to z jakiego? Z PAŃSKIEGO urzędu wojewódzkiego…
- Proszę pani, mieszkam pod Warszawą i jestem przekonany, że mazowiecki urząd wojewódzki nie ma numerów telefonów z kierunkowym 58. Dlaczego pani kłamie?
- Eeeee… - pani się wyraźnie zawiesiła na chwilę - to ja się musiałam pomylić…
Jasne. Pomyliła się. Szósta z kolei. Dzwonili już do mnie w taki sam sposób z mojego urzędu wojewódzkiego, z "regionalnego centrum ekologii" (spory ten region, kierunkowy z Podkarpacia…) i paru podobnych instytucji. A wszystko po to, żeby mi wcisnąć panele fotowoltaiczne, których i tak nie wezmę, bo najpierw muszę zrobić remont dachu, na co mnie chwilowo nie stać.
Jak śpiewa grupa Strachy na Lachy, "Żyję w kraju, w którym wszyscy chcą mnie zrobić w…"
Jest jeden wyjątek, kiedy nie przestając być kulturalny zdecydowanie rezygnuję z bycia uprzejmym: chodzi o sytuację, kiedy telemarketer próbuje ordynarnie robić mnie w… No, oszukiwać.
Dzwoni telefon (komórka). Jakaś pani oznajmia, że nazywa się Tak-a-Tak, że zajmie tylko chwilę, a rozmowa jest nagrywana, i że dzwoni z wydziału ekologii urzędu wojewódzkiego…
Tu przerywam. - Przepraszam, że pani wejdę w słowo, ale SKĄD pani dzwoni?
- No z wydziału ekologii urzędu wojewódzkiego, który przygotował…
- Zaraz, zaraz. Z JAKIEGO urzędu wojewódzkiego pani dzwoni?
- No jak to z jakiego? Z PAŃSKIEGO urzędu wojewódzkiego…
- Proszę pani, mieszkam pod Warszawą i jestem przekonany, że mazowiecki urząd wojewódzki nie ma numerów telefonów z kierunkowym 58. Dlaczego pani kłamie?
- Eeeee… - pani się wyraźnie zawiesiła na chwilę - to ja się musiałam pomylić…
Jasne. Pomyliła się. Szósta z kolei. Dzwonili już do mnie w taki sam sposób z mojego urzędu wojewódzkiego, z "regionalnego centrum ekologii" (spory ten region, kierunkowy z Podkarpacia…) i paru podobnych instytucji. A wszystko po to, żeby mi wcisnąć panele fotowoltaiczne, których i tak nie wezmę, bo najpierw muszę zrobić remont dachu, na co mnie chwilowo nie stać.
Jak śpiewa grupa Strachy na Lachy, "Żyję w kraju, w którym wszyscy chcą mnie zrobić w…"
telemarketing
Ocena:
189
(197)
Prawie pół roku temu opisywałem przygody z Pocztą Polską w moim mieście (listonosz na zwolnieniu, żadnego zastępstwa, przez prawie miesiąc zero korespondencji w skrzynce - szczegóły tu: https://piekielni.pl/87275).
No i deja vu. Czekam na ważną przesyłkę poleconą. W środku dokumenty, które są naprawdę pilne. Nadawca nadał je tydzień wcześniej, poleconym priorytetem, w Warszawie (ze stolicy do mojego miasta jest 30 km). Przesyłki nie ma. Zaświtało mi, że może to powtórka z rozrywki - problem chorego listonosza?… Dzwonię do urzędu pocztowego, żeby się dowiedzieć (bo jeśli listonosz nie chodzi, pojadę na pocztę, żeby przesyłkę odebrać, ale jeśli problem jest gdzie indziej, to po cholerę mam w środku pandemii pchać się na pocztę?). Dzwonię. Dzwonię. DZWONIĘ. Nikt nie odbiera. Są godziny pracy, przypominam.
Olśniło mnie, że przy okazji jakiejś sprawy dostałem numer telefonu na komórkę do naszego listonosza. Dzwonię. Listonosz (skądinąd bardzo porządny gość, życzliwy, uczynny i kulturalny), choć nieco zdziwiony moim telefonem, potwierdza, że jest chory i "z tego, co wie", nikt go nie zastępuje.
No żesz do licha… Jadę na pocztę. Stoję GODZINĘ w kolejce (z czego pierwsze 40 minut na dworze, bo obostrzenia, bo w środku max. 5 osób). Na sześć okienek czynne trzy (to i tak postęp, zwykle czynne są dwa). Pani w okienku najpierw przez trzy minuty wypytuje mnie, czy jestem pewien, że ta przesyłka już przyszła. I skąd została nadana. I KIEDY została nadana. Ale dokładnie.
Z zaciśniętymi zębami mówię pani wszystko, co wiem, dodając, że do licha JAKIE TO MA ZNACZENIE gdzie, kiedy i przez kogo przesyłka została nadana - jeśli przyszła, to jest. Pani idzie na zaplecze. Nie ma jej kwadrans. Wraca z przesyłką i pyta, czy to do mnie. Nie, no skąd, skoro na kopercie jest moje nazwisko i adres, to na pewno jest to przesyłka do Łotewera Hudefackiego.
OK, odbieram, podpisuję, z jednej strony wkurzony na sytuację (i na straconą godzinę), z drugiej zadowolony, że wreszcie mam to, na co niecierpliwie czekałem.
Wracam do domu. Otwieram kopertę… I zonk: to nie te dokumenty. To znaczy: nadawca ten sam, papiery także dla mnie, ale INNE, wysłane dwa dni później, w innej sprawie. Też potrzebne, rzecz prosta, ale już nie tak pilnie.
Wściekły kontaktuję się z nadawcą. Nadawca potwierdza, że według "śledzenia przesyłek" OBIE przesyłki są już na mojej poczcie i "czekają na doręczenie".
Czyli pani na poczcie znalazła JEDNĄ przesyłkę na moje nazwisko i - choć wiedziała, że listonosz nie chodzi i ludzie nie dostają korespondencji - nie zadała sobie minimum wysiłku, żeby nie sprawdzić czy może jest coś jeszcze. No bo po co.
Dziś czeka mnie kolejna wyprawa na pocztę, kolejna godzina stania w kolejce (w środku pandemii) i wykłócanie się z panią w okienku o to, żeby łaskawie przeszukała przesyłki i wydała mi moją. Nadaną ponad tydzień temu, PRIORYTETOWĄ przesyłkę.
Mam nadzieję, że nie trafię na tę samą panią, bo naprawdę nie wiem, czy będę w stanie zachować spokój.
No i deja vu. Czekam na ważną przesyłkę poleconą. W środku dokumenty, które są naprawdę pilne. Nadawca nadał je tydzień wcześniej, poleconym priorytetem, w Warszawie (ze stolicy do mojego miasta jest 30 km). Przesyłki nie ma. Zaświtało mi, że może to powtórka z rozrywki - problem chorego listonosza?… Dzwonię do urzędu pocztowego, żeby się dowiedzieć (bo jeśli listonosz nie chodzi, pojadę na pocztę, żeby przesyłkę odebrać, ale jeśli problem jest gdzie indziej, to po cholerę mam w środku pandemii pchać się na pocztę?). Dzwonię. Dzwonię. DZWONIĘ. Nikt nie odbiera. Są godziny pracy, przypominam.
Olśniło mnie, że przy okazji jakiejś sprawy dostałem numer telefonu na komórkę do naszego listonosza. Dzwonię. Listonosz (skądinąd bardzo porządny gość, życzliwy, uczynny i kulturalny), choć nieco zdziwiony moim telefonem, potwierdza, że jest chory i "z tego, co wie", nikt go nie zastępuje.
No żesz do licha… Jadę na pocztę. Stoję GODZINĘ w kolejce (z czego pierwsze 40 minut na dworze, bo obostrzenia, bo w środku max. 5 osób). Na sześć okienek czynne trzy (to i tak postęp, zwykle czynne są dwa). Pani w okienku najpierw przez trzy minuty wypytuje mnie, czy jestem pewien, że ta przesyłka już przyszła. I skąd została nadana. I KIEDY została nadana. Ale dokładnie.
Z zaciśniętymi zębami mówię pani wszystko, co wiem, dodając, że do licha JAKIE TO MA ZNACZENIE gdzie, kiedy i przez kogo przesyłka została nadana - jeśli przyszła, to jest. Pani idzie na zaplecze. Nie ma jej kwadrans. Wraca z przesyłką i pyta, czy to do mnie. Nie, no skąd, skoro na kopercie jest moje nazwisko i adres, to na pewno jest to przesyłka do Łotewera Hudefackiego.
OK, odbieram, podpisuję, z jednej strony wkurzony na sytuację (i na straconą godzinę), z drugiej zadowolony, że wreszcie mam to, na co niecierpliwie czekałem.
Wracam do domu. Otwieram kopertę… I zonk: to nie te dokumenty. To znaczy: nadawca ten sam, papiery także dla mnie, ale INNE, wysłane dwa dni później, w innej sprawie. Też potrzebne, rzecz prosta, ale już nie tak pilnie.
Wściekły kontaktuję się z nadawcą. Nadawca potwierdza, że według "śledzenia przesyłek" OBIE przesyłki są już na mojej poczcie i "czekają na doręczenie".
Czyli pani na poczcie znalazła JEDNĄ przesyłkę na moje nazwisko i - choć wiedziała, że listonosz nie chodzi i ludzie nie dostają korespondencji - nie zadała sobie minimum wysiłku, żeby nie sprawdzić czy może jest coś jeszcze. No bo po co.
Dziś czeka mnie kolejna wyprawa na pocztę, kolejna godzina stania w kolejce (w środku pandemii) i wykłócanie się z panią w okienku o to, żeby łaskawie przeszukała przesyłki i wydała mi moją. Nadaną ponad tydzień temu, PRIORYTETOWĄ przesyłkę.
Mam nadzieję, że nie trafię na tę samą panią, bo naprawdę nie wiem, czy będę w stanie zachować spokój.
poczta
Ocena:
164
(182)
Dzwoni telefon. Numer nieznany. Odbieram i słyszę... muzyczkę i hasło "Proszę czekać na połączenie".
Więc nie czekam, rozłączam się.
Kwadrans później, ten sam numer. Ta sama historia. Rozłączam się.
Mija pół godziny - ten sam numer. Odbieram już lekko zirytowany, zakładając, że jeśli sytuacja się powtórzy, to dodam numer do czarnej listy i z głowy. Ale nie, tym razem odzywa się jakaś pani. Przedstawia się, mówi, że jest z firmy Blablabla i (z wyraźną pretensją w głosie) mówi, że dzwoni PO RAZ TRZECI, a ja się rozłączam.
- Proszę pani, poprzednio nie słyszałem pani, tylko muzyczkę i informację, że mam czekać na połączenie...
- NO WŁAŚNIE! To dlaczego pan nie czekał?! (serio?)
- A dlaczego miałem czekać? - włącza mi się "trzy piekielny". - Skoro to pani dzwoni, to znaczy, że pani ma do mnie sprawę, więc nie widzę powodu, żebym to ja miał czekać na połączenie. Jak będę chciał posłuchać muzyki to włączę sobie coś z własnej kolekcji.
- Ale ja mam dla pana znakomitą ofertę!
Podziękowałem.
Drodzy telemarketerzy - rozumiem, że taką macie pracę, staram się zawsze być dla Was uprzejmy i kulturalny, jeśli oferta mnie nie interesuje, to mówię o tym grzecznie. Ale, do licha, minimum kultury i zachowania form: jeśli ty WY do mnie dzwonicie, to nie ja mam "czekać na połączenie".
Więc nie czekam, rozłączam się.
Kwadrans później, ten sam numer. Ta sama historia. Rozłączam się.
Mija pół godziny - ten sam numer. Odbieram już lekko zirytowany, zakładając, że jeśli sytuacja się powtórzy, to dodam numer do czarnej listy i z głowy. Ale nie, tym razem odzywa się jakaś pani. Przedstawia się, mówi, że jest z firmy Blablabla i (z wyraźną pretensją w głosie) mówi, że dzwoni PO RAZ TRZECI, a ja się rozłączam.
- Proszę pani, poprzednio nie słyszałem pani, tylko muzyczkę i informację, że mam czekać na połączenie...
- NO WŁAŚNIE! To dlaczego pan nie czekał?! (serio?)
- A dlaczego miałem czekać? - włącza mi się "trzy piekielny". - Skoro to pani dzwoni, to znaczy, że pani ma do mnie sprawę, więc nie widzę powodu, żebym to ja miał czekać na połączenie. Jak będę chciał posłuchać muzyki to włączę sobie coś z własnej kolekcji.
- Ale ja mam dla pana znakomitą ofertę!
Podziękowałem.
Drodzy telemarketerzy - rozumiem, że taką macie pracę, staram się zawsze być dla Was uprzejmy i kulturalny, jeśli oferta mnie nie interesuje, to mówię o tym grzecznie. Ale, do licha, minimum kultury i zachowania form: jeśli ty WY do mnie dzwonicie, to nie ja mam "czekać na połączenie".
Telemarketerzy.
Ocena:
190
(196)