Profil użytkownika

janhalb
Zamieszcza historie od: | 4 lutego 2011 - 17:48 |
Ostatnio: | 18 marca 2025 - 13:10 |
- Historii na głównej: 73 z 81
- Punktów za historie: 23552
- Komentarzy: 1418
- Punktów za komentarze: 11244
Tak mi się przypomniało...
Mąż znajomej - powiedzmy, że Andrzej - wygląda trochę jak Gregor Clegane z "Gry o tron": wzrostu 2,02, a przy tym potężny, szeroki w barach, łapy jak szufle do węgla, do tego dosyć bujna broda. No, po prostu wiking na sterydach. Do tego dochodzi twarz. Jakby to powiedzieć... taka bardziej do radia niż do TV. Mówiąc krótko - zdecydowanie nie jest to ktoś, kogo chciałoby się spotkać wieczorem w ciemnej uliczce.
Pozory mylą: jest to jeden z najspokojniejszych, najłagodniejszych i najbardziej nieagresywnych ludzi, jakich znam. Życzliwy, przyjazny, zawsze uśmiechnięty, każdemu pomoże, muchy nie skrzywdzi.
Andrzej - z powodu różnych zawirowań życiowych - nie skończył studiów. Zawodowo pracuje głównie jako spawacz - choć przy tym jest człowiekiem oczytanym, inteligentnym i z dużą wiedzą o świecie. Jego hobby - jak sam mówi - jest "robienie różnych rzeczy z metalu". Te "różne rzeczy" to na przykład repliki średniowiecznych mieczy dla różnych bractw rycerskich, ale też inne przedmioty. Kiedyś - na skutek jakiegoś zakładu z kumplem - zrobił z metalu... kij bejsbolowy. Można powiedzieć: replika w skali 1:1, ale ze lśniącej, srebrzystej stali. Ot, wygłup hobbysty. I ten kij znajomi mają w domu - wisi na ścianie w przedpokoju (to też taka forma żartu: wchodzisz i masz wrażenie, że trafiłeś do kibolskiej meliny ;-)
Znajomi mieszkają w dzielnicy, która przez lata miała w Warszawie złą sławę "krainy latających scyzoryków". Dziś jest już nieco inaczej, ale jeszcze się kwiatki zdarzają. No i taki właśnie kwiatek się zdarzył: chodzili po ich kamienicy jacyś dziwni ludzie (dresy, łyse łby, gęby zakazane), pukając do drzwi i zadając różne pytania - wszystko wskazywało na to, że to jakieś lewusy, które próbują się zorientować, gdzie ewentualnie warto się włamać.
Andrzej wiedział już, że chodzą, więc się przygotował. Kiedy zapukali do jego drzwi i po otworzeniu zapytali, "...czy zastali Marcina", Andrzej - swoim spokojnym, uprzejmym basem - odpowiedział, że to chyba pomyłka, bo żadem Marcin tu nie mieszka.
Zrobił to opierając się łokciami o obie strony framugi drzwi, głową sięgając prawie do nadproża, a w prawej ręce trzymając ten właśnie wielki kij bejsbolowy ze lśniącej stali.
Panom za drzwiami miny zrzedły, grzecznie przeprosili i dali nogę. Ponoć Andrzej usłyszał jeszcze dobiegające z dołu "Nieeee, k...a, tu chyba lepiej nie...".
Mąż znajomej - powiedzmy, że Andrzej - wygląda trochę jak Gregor Clegane z "Gry o tron": wzrostu 2,02, a przy tym potężny, szeroki w barach, łapy jak szufle do węgla, do tego dosyć bujna broda. No, po prostu wiking na sterydach. Do tego dochodzi twarz. Jakby to powiedzieć... taka bardziej do radia niż do TV. Mówiąc krótko - zdecydowanie nie jest to ktoś, kogo chciałoby się spotkać wieczorem w ciemnej uliczce.
Pozory mylą: jest to jeden z najspokojniejszych, najłagodniejszych i najbardziej nieagresywnych ludzi, jakich znam. Życzliwy, przyjazny, zawsze uśmiechnięty, każdemu pomoże, muchy nie skrzywdzi.
Andrzej - z powodu różnych zawirowań życiowych - nie skończył studiów. Zawodowo pracuje głównie jako spawacz - choć przy tym jest człowiekiem oczytanym, inteligentnym i z dużą wiedzą o świecie. Jego hobby - jak sam mówi - jest "robienie różnych rzeczy z metalu". Te "różne rzeczy" to na przykład repliki średniowiecznych mieczy dla różnych bractw rycerskich, ale też inne przedmioty. Kiedyś - na skutek jakiegoś zakładu z kumplem - zrobił z metalu... kij bejsbolowy. Można powiedzieć: replika w skali 1:1, ale ze lśniącej, srebrzystej stali. Ot, wygłup hobbysty. I ten kij znajomi mają w domu - wisi na ścianie w przedpokoju (to też taka forma żartu: wchodzisz i masz wrażenie, że trafiłeś do kibolskiej meliny ;-)
Znajomi mieszkają w dzielnicy, która przez lata miała w Warszawie złą sławę "krainy latających scyzoryków". Dziś jest już nieco inaczej, ale jeszcze się kwiatki zdarzają. No i taki właśnie kwiatek się zdarzył: chodzili po ich kamienicy jacyś dziwni ludzie (dresy, łyse łby, gęby zakazane), pukając do drzwi i zadając różne pytania - wszystko wskazywało na to, że to jakieś lewusy, które próbują się zorientować, gdzie ewentualnie warto się włamać.
Andrzej wiedział już, że chodzą, więc się przygotował. Kiedy zapukali do jego drzwi i po otworzeniu zapytali, "...czy zastali Marcina", Andrzej - swoim spokojnym, uprzejmym basem - odpowiedział, że to chyba pomyłka, bo żadem Marcin tu nie mieszka.
Zrobił to opierając się łokciami o obie strony framugi drzwi, głową sięgając prawie do nadproża, a w prawej ręce trzymając ten właśnie wielki kij bejsbolowy ze lśniącej stali.
Panom za drzwiami miny zrzedły, grzecznie przeprosili i dali nogę. Ponoć Andrzej usłyszał jeszcze dobiegające z dołu "Nieeee, k...a, tu chyba lepiej nie...".
Ocena:
154
(188)
Tak, wiem, że na temat PKP napisano już wszystko i pewnie nawet trochę więcej. No ale do licha…
Mój starszy syn zaczął w tym roku naukę w liceum. Mieszkamy w podwarszawskim miasteczku G., liceum w Warszawie. Szkoła położona w samym centrum, jak się wyjdzie ze stacji PKP Warszawa Śródmieście, to do drzwi szkoły idzie się równe 5 minut. Z naszego miasteczka do centrum stolicy pociąg jedzie obecnie (w zależności od godziny) od 25 do 30 minut. Teoretycznie… A w praktyce?
Pociąg z G. odjeżdża 7:19. Według rozkładu powinien być na miejscu 7:45.
- Rewelacja - mówię chłopakowi. - Nawet jak się pięć minut spóźni (…bądźmy realistami…), to i tak jesteś w szkole dobre 5 minut przed dzwonkiem.
Akurat. Rok szkolny zaczął się 3 września. Dziś mamy 12 września. Przez półtora tygodnia pociąg ANI RAZU nie dojechał do Warszawy o czasie. Raz stał 10 minut przed Zachodnią, innym razem za Pruszkowem, jeszcze innym po prostu się wlókł. NAJWCZEŚNIEJ lądował na PKP Śródmieście o 7:52.
Więc syn zaczął jeździć wcześniejszym pociągiem - odjazd z G. 7:06, na miejscu - 7:34.
I znowu - TEORETYCZNIE. W praktyce nigdy nie był na Śródmieściu wcześniej niż 7:40, a zwykle raczej 7:45.
No do jasnej, nagłej, niespodziewanej cholery! Codziennie?! Po kiego grzyba Koleje Mazowieckie w ogóle wywiesza rozkłady, skoro pociąg NIGDY nie dociera na miejsce o czasie? Tłumaczenia ze strony kolei są zawsze takie same: "Bo na odcinku z G. do Warszawy są obecnie remonty torów".
Ale, do licha, remonty trwają OD DWÓCH LAT - chyba można było w tym czasie jakoś wyliczyć REALNY rozkład? Nie mówiąc już o tym, że dla nas, mieszkańców G., paradoksalnie przez remont pociągi (teoretycznie…) dojeżdżają do Warszawy szybciej niż zwykle, bo jadą torem dalekobieżnym, nie zatrzymując się na stacjach pośrednich (których mieszkańcy muszą korzystać z komunikacji zastępczej).
Dawno, dawno temu, w czasach PRL, pewien znajomy mojej mamy, Anglik, uczący się polskiego, był przekonany, że angielskie słowo "the train" tłumaczy się na polski jako "opóźniony pociąg". Bo jak stał na Dworcu Centralnym w Warszawie, to każda zapowiedź zaczynała się od słów "Opóźniony pociąg z… do… wjedzie na peron…".
Minęło ponad 30 lat, pociągi są czyste, zadbane, nowoczesne, klimatyzowane… i dalej jeżdżą jak chcą.
Mój starszy syn zaczął w tym roku naukę w liceum. Mieszkamy w podwarszawskim miasteczku G., liceum w Warszawie. Szkoła położona w samym centrum, jak się wyjdzie ze stacji PKP Warszawa Śródmieście, to do drzwi szkoły idzie się równe 5 minut. Z naszego miasteczka do centrum stolicy pociąg jedzie obecnie (w zależności od godziny) od 25 do 30 minut. Teoretycznie… A w praktyce?
Pociąg z G. odjeżdża 7:19. Według rozkładu powinien być na miejscu 7:45.
- Rewelacja - mówię chłopakowi. - Nawet jak się pięć minut spóźni (…bądźmy realistami…), to i tak jesteś w szkole dobre 5 minut przed dzwonkiem.
Akurat. Rok szkolny zaczął się 3 września. Dziś mamy 12 września. Przez półtora tygodnia pociąg ANI RAZU nie dojechał do Warszawy o czasie. Raz stał 10 minut przed Zachodnią, innym razem za Pruszkowem, jeszcze innym po prostu się wlókł. NAJWCZEŚNIEJ lądował na PKP Śródmieście o 7:52.
Więc syn zaczął jeździć wcześniejszym pociągiem - odjazd z G. 7:06, na miejscu - 7:34.
I znowu - TEORETYCZNIE. W praktyce nigdy nie był na Śródmieściu wcześniej niż 7:40, a zwykle raczej 7:45.
No do jasnej, nagłej, niespodziewanej cholery! Codziennie?! Po kiego grzyba Koleje Mazowieckie w ogóle wywiesza rozkłady, skoro pociąg NIGDY nie dociera na miejsce o czasie? Tłumaczenia ze strony kolei są zawsze takie same: "Bo na odcinku z G. do Warszawy są obecnie remonty torów".
Ale, do licha, remonty trwają OD DWÓCH LAT - chyba można było w tym czasie jakoś wyliczyć REALNY rozkład? Nie mówiąc już o tym, że dla nas, mieszkańców G., paradoksalnie przez remont pociągi (teoretycznie…) dojeżdżają do Warszawy szybciej niż zwykle, bo jadą torem dalekobieżnym, nie zatrzymując się na stacjach pośrednich (których mieszkańcy muszą korzystać z komunikacji zastępczej).
Dawno, dawno temu, w czasach PRL, pewien znajomy mojej mamy, Anglik, uczący się polskiego, był przekonany, że angielskie słowo "the train" tłumaczy się na polski jako "opóźniony pociąg". Bo jak stał na Dworcu Centralnym w Warszawie, to każda zapowiedź zaczynała się od słów "Opóźniony pociąg z… do… wjedzie na peron…".
Minęło ponad 30 lat, pociągi są czyste, zadbane, nowoczesne, klimatyzowane… i dalej jeżdżą jak chcą.
PKP
Ocena:
195
(217)
Stoimy z córką w kolejce do kasy w supermarkecie. Kolejka się dłuży, moja córka wyjmuje telefon i czyta mi tekst z jakiegoś portalu - o tym, jak to Anglicy głosowali w plebiscycie na najważniejsze postaci z historii Anglii. Śmieszkujemy sobie trochę z tego, jak to jest, że w takim plebiscycie księżna Diana ma 3. miejsce, a taki Szekspir dopiero 5., nie wspominając o innych wielkich ludziach "upchniętych" gdzieś koło siódmej czy ósmej dziesiątki… Ale gdzieś po drodze pada nazwisko Paula McCartneya (pozycja 19., nieźle…).
I tu do rozmowy włącza się pan stojący za nami. I zaczyna nam opowiadać (z zaangażowaniem, entuzjastycznie), że "…z tym McCartneyem, to nie wiem, czy państwo wiecie, ale to jest ściema! Bo prawdziwy Paul McCartney nie żyje, zginął w wypadku w 1966, a Beatlesi zastąpili go sobowtórem, a potem na licznych płytach podawali sugestie, że Paul nie żyje…" - i w ten deseń przez dobrych pięć minut (historia jest znana, poczytajcie choćby w Wiki: https://pl.wikipedia.org/wiki/Paul_nie_żyje).
Potakiwałem grzecznie, tam, gdzie trzeba wrzucałem wstawki typu "O, to ciekawe!" czy "Nie wiedziałem" i cały czas zastanawiałem się, czy w ramach wdzięczności za oświecenie podzielić się z panem wiadomością, że dla odmiany Elvis żyje… Ale uznałem, że za dużo ludzi dookoła, żeby mówić o tak poważnych tajemnicach.
Uwielbiam miłośników teorii spiskowych, dają otoczeniu więcej radości niż dobry kabaret…
I tu do rozmowy włącza się pan stojący za nami. I zaczyna nam opowiadać (z zaangażowaniem, entuzjastycznie), że "…z tym McCartneyem, to nie wiem, czy państwo wiecie, ale to jest ściema! Bo prawdziwy Paul McCartney nie żyje, zginął w wypadku w 1966, a Beatlesi zastąpili go sobowtórem, a potem na licznych płytach podawali sugestie, że Paul nie żyje…" - i w ten deseń przez dobrych pięć minut (historia jest znana, poczytajcie choćby w Wiki: https://pl.wikipedia.org/wiki/Paul_nie_żyje).
Potakiwałem grzecznie, tam, gdzie trzeba wrzucałem wstawki typu "O, to ciekawe!" czy "Nie wiedziałem" i cały czas zastanawiałem się, czy w ramach wdzięczności za oświecenie podzielić się z panem wiadomością, że dla odmiany Elvis żyje… Ale uznałem, że za dużo ludzi dookoła, żeby mówić o tak poważnych tajemnicach.
Uwielbiam miłośników teorii spiskowych, dają otoczeniu więcej radości niż dobry kabaret…
sklepy kolejka teorie spiskowe
Ocena:
41
(149)
Parę "psich" historyjek zainspirowało mnie do napisania paru słów.
Jestem psiarzem. Moja babcia była lekarzem weterynarii, więc miłość do psów - można powiedzieć - wyssałem z mlekiem matki (no, pośrednio...). Dawno temu, jak mieszkałem z rodzicami, mieliśmy najpierw spaniela, potem dalmatyńczyki, potem wyżły węgierskie (jedne z pierwszych w Polsce!) - a "po drodze" całą masę innych czworonogów mniej lub bardziej rasowych.
Jak się ożeniłem i urodziło nam się pierwsze dziecko - pojawił się i pies (suka malamutka, kiedyś tu o niej pisałem). Niestety, Szelma (tak miała na imię) odeszła do krainy wiecznych śniegów już parę lat temu, a że "w międzyczasie" pojawiły się różne trudne życiowe sytuacje, to nowego psa przez jakiś czas nie było. Pracy dużo, czasu mało, nie chciałem brać psa tylko po to, żeby nie mieć czasu się nim zająć. Ale w zeszłym roku moja córka ubłagała, żeby wziąć takiego śmiesznego pokraka ze schroniska. Lucek jest psem przekomicznym: przypomina krzyżówkę corgi z lisem, jest dłuuugi - jak leży wydaje się psem średniej wielkości (waży swoje 15 kilo), ale jak wstanie to… okazuje się, że jednak jest mały, bo łapy ma zdecydowanie od innego psa. Za krótkie. I krzywe. Mówiąc krótko - nie jest to wyżeł, raczej niżeł i dłużeł.
Lucek jest głuptas, niestety, nie bardzo chce się nauczyć przychodzić na zawołanie - więc na spacery chodzi jednak na smyczy (ale przez resztę czasu biega luzem - mamy ogródek przy domu). Lucek jest psem niezwykle przyjaznym… najczęściej. Ale czasami nie. Ma na osiedlu kilka psów, których nie znosi (z wzajemnością) i jak je widzi, to odstawia przedstawienie z gatunku PUŚĆCIE MNIE DO NIEGO TO GO ZJEM A POTEM WYPLUJĘ I ZJEM JESZCZE RAZ!!!
No niestety, nie puszczamy.
My nie puszczamy. Ale inni...
Klasyczny obrazek: idziemy z Luckiem na spacer. Lucek na smyczy. Idzie pańcia z dwoma piesełami. Jeden mały, kudłaty, wielkości półtora szczura - ale drugi spory, na pewno od Lucka większy (na wagę, bo że wzwyż, to jasne). Oba zwierzaki luzem. Oba idą w naszą stronę, wyraźnie chcąc się zaprzyjaźnić. A ja nie wiem, czy to dobry pomysł. Może tak. A może nie. Więc proszę panią, żeby zawołała swoje psy. Pani woła. Psy mają to w okolicach ogona i idą dalej. Pani woła głośniej. Psy mają to w tym samym miejscu i idą dalej. Coraz bliżej.
Proszę panią jeszcze raz, już zirytowany. Na co pani z uśmiechem na twarzy rzuca klasycznym tekstem:
- Ale przecież on nic nie zrobi!
Wkurzyłem się i odpowiedziałem:
- A jaką pani ma gwarancję, że MÓJ czegoś nie zrobi?
Zreflektowała się, złapała to półtora szczura, a wtedy duży (zresztą chyba bardzo łagodny) poszedł za nią.
Innym razem moja córka, jak była sama na spacerze z Luckiem, musiała wracać do domu okrężną drogą, dookoła osiedla, bo jakiś gość stał na ulicy, gadał przez telefon, a jego pies - duży, kudłaty, w typie owczarka niemieckiego - biegał luzem i córka się bała, czy nie będzie problemów. Pan na kolejne prośby o wzięcie psa na smycz nie reagował, aż w końcu powiedział mojej córce (piętnastolatce!) żeby "nie zachowywała się jak c*pa, a jak się boi psów, to niech sama z psem nie chodzi". Jak to od córki usłyszałem wyszedłem wyjaśnić panu, jak zachowuje się c*pa, ale na (jego) szczęście już go nie było.
"Ale on nie gryzie". A że skoczy, że przewróci na przykład małe dziecko, że akurat przypadkiem trafi na psa, którego nie polubi - albo który jego nie polubi - i będzie awantura... Co tam.
Dla mnie sprawa jest prosta: przepisy mówią, że w przestrzeni publicznej pies ma być na smyczy. A jeśli masz w nosie przepisy, puszczasz go luzem - to musisz mieć GWARANCJĘ, że zawróci i przyjdzie do ciebie na pierwsze zawołanie.
Jestem psiarzem. Moja babcia była lekarzem weterynarii, więc miłość do psów - można powiedzieć - wyssałem z mlekiem matki (no, pośrednio...). Dawno temu, jak mieszkałem z rodzicami, mieliśmy najpierw spaniela, potem dalmatyńczyki, potem wyżły węgierskie (jedne z pierwszych w Polsce!) - a "po drodze" całą masę innych czworonogów mniej lub bardziej rasowych.
Jak się ożeniłem i urodziło nam się pierwsze dziecko - pojawił się i pies (suka malamutka, kiedyś tu o niej pisałem). Niestety, Szelma (tak miała na imię) odeszła do krainy wiecznych śniegów już parę lat temu, a że "w międzyczasie" pojawiły się różne trudne życiowe sytuacje, to nowego psa przez jakiś czas nie było. Pracy dużo, czasu mało, nie chciałem brać psa tylko po to, żeby nie mieć czasu się nim zająć. Ale w zeszłym roku moja córka ubłagała, żeby wziąć takiego śmiesznego pokraka ze schroniska. Lucek jest psem przekomicznym: przypomina krzyżówkę corgi z lisem, jest dłuuugi - jak leży wydaje się psem średniej wielkości (waży swoje 15 kilo), ale jak wstanie to… okazuje się, że jednak jest mały, bo łapy ma zdecydowanie od innego psa. Za krótkie. I krzywe. Mówiąc krótko - nie jest to wyżeł, raczej niżeł i dłużeł.
Lucek jest głuptas, niestety, nie bardzo chce się nauczyć przychodzić na zawołanie - więc na spacery chodzi jednak na smyczy (ale przez resztę czasu biega luzem - mamy ogródek przy domu). Lucek jest psem niezwykle przyjaznym… najczęściej. Ale czasami nie. Ma na osiedlu kilka psów, których nie znosi (z wzajemnością) i jak je widzi, to odstawia przedstawienie z gatunku PUŚĆCIE MNIE DO NIEGO TO GO ZJEM A POTEM WYPLUJĘ I ZJEM JESZCZE RAZ!!!
No niestety, nie puszczamy.
My nie puszczamy. Ale inni...
Klasyczny obrazek: idziemy z Luckiem na spacer. Lucek na smyczy. Idzie pańcia z dwoma piesełami. Jeden mały, kudłaty, wielkości półtora szczura - ale drugi spory, na pewno od Lucka większy (na wagę, bo że wzwyż, to jasne). Oba zwierzaki luzem. Oba idą w naszą stronę, wyraźnie chcąc się zaprzyjaźnić. A ja nie wiem, czy to dobry pomysł. Może tak. A może nie. Więc proszę panią, żeby zawołała swoje psy. Pani woła. Psy mają to w okolicach ogona i idą dalej. Pani woła głośniej. Psy mają to w tym samym miejscu i idą dalej. Coraz bliżej.
Proszę panią jeszcze raz, już zirytowany. Na co pani z uśmiechem na twarzy rzuca klasycznym tekstem:
- Ale przecież on nic nie zrobi!
Wkurzyłem się i odpowiedziałem:
- A jaką pani ma gwarancję, że MÓJ czegoś nie zrobi?
Zreflektowała się, złapała to półtora szczura, a wtedy duży (zresztą chyba bardzo łagodny) poszedł za nią.
Innym razem moja córka, jak była sama na spacerze z Luckiem, musiała wracać do domu okrężną drogą, dookoła osiedla, bo jakiś gość stał na ulicy, gadał przez telefon, a jego pies - duży, kudłaty, w typie owczarka niemieckiego - biegał luzem i córka się bała, czy nie będzie problemów. Pan na kolejne prośby o wzięcie psa na smycz nie reagował, aż w końcu powiedział mojej córce (piętnastolatce!) żeby "nie zachowywała się jak c*pa, a jak się boi psów, to niech sama z psem nie chodzi". Jak to od córki usłyszałem wyszedłem wyjaśnić panu, jak zachowuje się c*pa, ale na (jego) szczęście już go nie było.
"Ale on nie gryzie". A że skoczy, że przewróci na przykład małe dziecko, że akurat przypadkiem trafi na psa, którego nie polubi - albo który jego nie polubi - i będzie awantura... Co tam.
Dla mnie sprawa jest prosta: przepisy mówią, że w przestrzeni publicznej pies ma być na smyczy. A jeśli masz w nosie przepisy, puszczasz go luzem - to musisz mieć GWARANCJĘ, że zawróci i przyjdzie do ciebie na pierwsze zawołanie.
Psy właściciele smycz
Ocena:
121
(145)
Trochę o piekielności… systemu. Państwa. Czy jak to tam jeszcze nazwać. Wybaczcie, że będzie trochę długo.
Co to jest 500+ - nikomu tłumaczyć nie trzeba. Jak wiecie - rodzice dostają po 500 zł na drugie i kolejne dziecko, a mogą dostawać także na pierwsze, jeśli dochód miesięczny nie przekracza 800 zł na osobę w rodzinie.
Mam troje dzieci. Tak mi się życie potoczyło, że trzy lata temu zostałem wdowcem. I - co się z tym wiąże - samotnym ojcem.
Kiedy żyła moja Żona, nie byliśmy może bogaci - ale żyliśmy spokojnie, na wszystko starczało, coś tam dało się odłożyć, nie mogliśmy narzekać. Po Jej śmierci wiele się zmieniło - także w naszej sytuacji materialnej. Ja wprawdzie zawsze zarabiałem więcej, ale mam nietypową pracę: jestem tłumaczem i redaktorem, freelancerem, pracuję w domu (głównie na umowy o dzieło), więc nie mam pensji, tylko zarabiam tyle, ile zrobię.
A jako samotny ojciec z trójką dzieci (obecnie 16, 14 i 10 lat) jak się domyślacie czasu na pracę mam znacznie (ZNACZNIE!) mniej niż kiedyś. Więc też zarabiam mniej. Nawet jeśli doliczyć do tego rentę, którą dzieci dostają po Mamie, to uwzględniając inflację dochody na osobę w rodzinie mamy teraz na poziomie połowy tego, co kiedyś. Nie, nie narzekam, wielu ludziom jest znacznie gorzej, z głodu nie umieramy, mamy się w co ubrać - ale budżet jest bardzo "napięty" i z każdym groszem trzeba uważać.
Od kiedy ruszyło 500+ zawsze okazywało się jednak, że moje dochody były za wysokie, żebym się kwalifikował do 500 zł "na pierwsze dziecko". Z rocznego PITu zawsze wychodziło o 20 - 60 zł na osobę za dużo. OK, przeżyję. Ale w pewnym momencie nasi Miłościwie Panujący zaczęli przebąkiwać, że może by ten próg dochodowy nieco podnieść (tak, było to w momencie, kiedy im nieco sondaże spadły). Przez moment miałem nawet nadzieję, że może jak podniosą ten dochód minimalny choćby o 50 zł czy stówę, to się załapię na 500+ także "na pierwsze dziecko" - a nie ukrywam, że w mojej sytuacji byłoby to bardzo pozytywne zjawisko. Dodatkowe pięć stów miesięcznie piechotą nie chodzi… Zacząłem więc dowiadywać się, jak to jest z tym wyliczeniem zarobków w przypadku osoby, która zarobki ma NIEREGULARNE.
Bo przy mojej pracy wygląda to tak: jak tłumaczę książkę, to np. przez dwa czy trzy miesiące moje zarobki są żadne albo minimalne (za jakieś mniejsze prace na bieżąco). A potem kończę książkę - i dostaję jednorazowo dużą sumę. Czyli przez te trzy miesiące mam dochody jak najbardziej kwalifikujące mnie do 500+ "na pierwsze dziecko". Ale już w tym czwartym miesiącu - nie.
I tu objawia się piekielność systemu, który w XXI w. po prostu nie zauważa, że - do jasnej karbidówki - nie każdy pracuje na etacie! Próbowałem dowiedzieć się, co musiałbym zrobić, gdyby próg dochodowy został podniesiony, żeby załapać się na 500 zł na pierwsze dziecko.
Okazało się, że musiałbym CO MIESIĄC dostarczać do stosownego urzędu wszystkie podpisane umowy i zapłacone rachunki z danego miesiąca. Dodatkowo musiałbym - w wersji bardziej korzystnej (bo oczywiście urzędnicy też nie są pewni i wielu rzeczy nie wiedzą) CO MIESIĄC składać oświadczenia o uzyskaniu dochodu (kiedy akurat wypłacili mi pieniądze za książkę), albo "utracie dochodu" (bo w tym miesiącu już prawie nic nie dostaję).
W wersji mniej korzystnej - musiałbym na bieżąco przynosić do urzędu każdą podpisaną umowę i każdy zapłacony przez zleceniodawcę rachunek.
I w tych "lepszych" miesiącach nie dostawałbym 500 zł na "pierwsze dziecko", a w tych "gorszych" - tak. Zapytałem naiwnie, czy nie można by tego rozliczyć według ŚREDNICH zarobków (suma z rocznego PIT dzielona na 4 osoby w rodzinie i na 12 miesięcy). Nieeee, skąd, proszę pana, to by było za proste.
Bo przecież mogłoby być tak, że w danym roku mieści się pan w progu dochodowym, więc PO ZAKOŃCZENIU ROKU składa pan PIT, więc w NASTĘPNYM roku dostaje pan 500 zł na pierwsze dziecko, a po roku składa pan kolejny PIT i okazuje się, że w tym kolejnym roku zarobił pan ciut więcej - i co? I MUSI PAN ZWRACAĆ TE 500+ NA PIERWSZE DZIECKO ZA TEN ROK! Więc sam pan rozumie…
No nie, nie rozumiem. System jest idiotyczny. Mamy XXI w., coraz więcej ludzi nie pracuje na etacie, tylko na innych formach zatrudnienia (albo mając własną działalność gospodarczą). Jak dla mnie - sytuacja piekielna.
Co to jest 500+ - nikomu tłumaczyć nie trzeba. Jak wiecie - rodzice dostają po 500 zł na drugie i kolejne dziecko, a mogą dostawać także na pierwsze, jeśli dochód miesięczny nie przekracza 800 zł na osobę w rodzinie.
Mam troje dzieci. Tak mi się życie potoczyło, że trzy lata temu zostałem wdowcem. I - co się z tym wiąże - samotnym ojcem.
Kiedy żyła moja Żona, nie byliśmy może bogaci - ale żyliśmy spokojnie, na wszystko starczało, coś tam dało się odłożyć, nie mogliśmy narzekać. Po Jej śmierci wiele się zmieniło - także w naszej sytuacji materialnej. Ja wprawdzie zawsze zarabiałem więcej, ale mam nietypową pracę: jestem tłumaczem i redaktorem, freelancerem, pracuję w domu (głównie na umowy o dzieło), więc nie mam pensji, tylko zarabiam tyle, ile zrobię.
A jako samotny ojciec z trójką dzieci (obecnie 16, 14 i 10 lat) jak się domyślacie czasu na pracę mam znacznie (ZNACZNIE!) mniej niż kiedyś. Więc też zarabiam mniej. Nawet jeśli doliczyć do tego rentę, którą dzieci dostają po Mamie, to uwzględniając inflację dochody na osobę w rodzinie mamy teraz na poziomie połowy tego, co kiedyś. Nie, nie narzekam, wielu ludziom jest znacznie gorzej, z głodu nie umieramy, mamy się w co ubrać - ale budżet jest bardzo "napięty" i z każdym groszem trzeba uważać.
Od kiedy ruszyło 500+ zawsze okazywało się jednak, że moje dochody były za wysokie, żebym się kwalifikował do 500 zł "na pierwsze dziecko". Z rocznego PITu zawsze wychodziło o 20 - 60 zł na osobę za dużo. OK, przeżyję. Ale w pewnym momencie nasi Miłościwie Panujący zaczęli przebąkiwać, że może by ten próg dochodowy nieco podnieść (tak, było to w momencie, kiedy im nieco sondaże spadły). Przez moment miałem nawet nadzieję, że może jak podniosą ten dochód minimalny choćby o 50 zł czy stówę, to się załapię na 500+ także "na pierwsze dziecko" - a nie ukrywam, że w mojej sytuacji byłoby to bardzo pozytywne zjawisko. Dodatkowe pięć stów miesięcznie piechotą nie chodzi… Zacząłem więc dowiadywać się, jak to jest z tym wyliczeniem zarobków w przypadku osoby, która zarobki ma NIEREGULARNE.
Bo przy mojej pracy wygląda to tak: jak tłumaczę książkę, to np. przez dwa czy trzy miesiące moje zarobki są żadne albo minimalne (za jakieś mniejsze prace na bieżąco). A potem kończę książkę - i dostaję jednorazowo dużą sumę. Czyli przez te trzy miesiące mam dochody jak najbardziej kwalifikujące mnie do 500+ "na pierwsze dziecko". Ale już w tym czwartym miesiącu - nie.
I tu objawia się piekielność systemu, który w XXI w. po prostu nie zauważa, że - do jasnej karbidówki - nie każdy pracuje na etacie! Próbowałem dowiedzieć się, co musiałbym zrobić, gdyby próg dochodowy został podniesiony, żeby załapać się na 500 zł na pierwsze dziecko.
Okazało się, że musiałbym CO MIESIĄC dostarczać do stosownego urzędu wszystkie podpisane umowy i zapłacone rachunki z danego miesiąca. Dodatkowo musiałbym - w wersji bardziej korzystnej (bo oczywiście urzędnicy też nie są pewni i wielu rzeczy nie wiedzą) CO MIESIĄC składać oświadczenia o uzyskaniu dochodu (kiedy akurat wypłacili mi pieniądze za książkę), albo "utracie dochodu" (bo w tym miesiącu już prawie nic nie dostaję).
W wersji mniej korzystnej - musiałbym na bieżąco przynosić do urzędu każdą podpisaną umowę i każdy zapłacony przez zleceniodawcę rachunek.
I w tych "lepszych" miesiącach nie dostawałbym 500 zł na "pierwsze dziecko", a w tych "gorszych" - tak. Zapytałem naiwnie, czy nie można by tego rozliczyć według ŚREDNICH zarobków (suma z rocznego PIT dzielona na 4 osoby w rodzinie i na 12 miesięcy). Nieeee, skąd, proszę pana, to by było za proste.
Bo przecież mogłoby być tak, że w danym roku mieści się pan w progu dochodowym, więc PO ZAKOŃCZENIU ROKU składa pan PIT, więc w NASTĘPNYM roku dostaje pan 500 zł na pierwsze dziecko, a po roku składa pan kolejny PIT i okazuje się, że w tym kolejnym roku zarobił pan ciut więcej - i co? I MUSI PAN ZWRACAĆ TE 500+ NA PIERWSZE DZIECKO ZA TEN ROK! Więc sam pan rozumie…
No nie, nie rozumiem. System jest idiotyczny. Mamy XXI w., coraz więcej ludzi nie pracuje na etacie, tylko na innych formach zatrudnienia (albo mając własną działalność gospodarczą). Jak dla mnie - sytuacja piekielna.
500+ urzędy biurokracja
Ocena:
213
(267)
zarchiwizowany
Skomentuj
(4)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
A tak mi się przypomniało…
Znajomy rodziny, pan obecnie koło siedemdziesiątki, (swoją drogą materiał na niejedną piekielną historię…) pracował daaaawno temu w zakładzie, w którym robiło się na zmiany. No i od czasu do czasu kończył pracę o szóstej rano, wracał do domu o wpół do siódmej i kładł się spać (bo co innego mógł zrobić po całej nocy w robocie).
Wrócił kiedyś z takiej "nocki" - była sobota rano - umył się i zapakował do łóżka. Pospał raptem kwadrans - bo o siódmej rano (przypominam, sobota była…) pod jego oknem jakaś pani zaczęła trzepać dywan. Pan mieszkał na trzecim piętrze, a dokładnie poniżej stała wiata śmietnikowa i trzepak.
Sobota. Siódma rano. Po całej nocy w pracy. A tu ŁUP, ŁUP, ŁUP…
W końcu nie wytrzymał. Wstał, podszedł do okna, otworzył - i najgrzeczniej jak umiał zawołał:
- Proszę pani! Proszę pani!
- Taaaak? - odpowiedziała pani z miłym uśmiechem.
- Czy mógłbym mieć do Pani ogromną prośbę?
- Oczywiście, a jaką? - zapytała pani.
- Czy byłaby pani tak łaskawa, żeby wziąć tę trzepaczkę i PALNĄĆ SIĘ NIĄ W TEN GŁUPI ŁEB?!
…i zatrzasnął okno. Poskutkowało - zapadła cisza.
Kto był bardziej piekielny - trudno mi oceniać :-)
Znajomy rodziny, pan obecnie koło siedemdziesiątki, (swoją drogą materiał na niejedną piekielną historię…) pracował daaaawno temu w zakładzie, w którym robiło się na zmiany. No i od czasu do czasu kończył pracę o szóstej rano, wracał do domu o wpół do siódmej i kładł się spać (bo co innego mógł zrobić po całej nocy w robocie).
Wrócił kiedyś z takiej "nocki" - była sobota rano - umył się i zapakował do łóżka. Pospał raptem kwadrans - bo o siódmej rano (przypominam, sobota była…) pod jego oknem jakaś pani zaczęła trzepać dywan. Pan mieszkał na trzecim piętrze, a dokładnie poniżej stała wiata śmietnikowa i trzepak.
Sobota. Siódma rano. Po całej nocy w pracy. A tu ŁUP, ŁUP, ŁUP…
W końcu nie wytrzymał. Wstał, podszedł do okna, otworzył - i najgrzeczniej jak umiał zawołał:
- Proszę pani! Proszę pani!
- Taaaak? - odpowiedziała pani z miłym uśmiechem.
- Czy mógłbym mieć do Pani ogromną prośbę?
- Oczywiście, a jaką? - zapytała pani.
- Czy byłaby pani tak łaskawa, żeby wziąć tę trzepaczkę i PALNĄĆ SIĘ NIĄ W TEN GŁUPI ŁEB?!
…i zatrzasnął okno. Poskutkowało - zapadła cisza.
Kto był bardziej piekielny - trudno mi oceniać :-)
blok osiedle trzepak
Ocena:
0
(40)
zarchiwizowany
Skomentuj
(14)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Chcę Wam powiedzieć o piekielności związanej z histerią wokół uchodźców uciekających do Europy przed wojną w Syrii.
Nie, absolutnie nie chcę tu wchodzić w dyskusję na temat przyjmowania / nieprzyjmowania etc. Chcę tylko powiedzieć, jakie są skutki kretyńskich uogólnień, stereotypów i fobii uprawianych przez różnych forumowych trolli, a podsycanych przez niektórych politykierów.
Właśnie się dowiedziałem, że przedwczoraj dwóch łysych panów z gatunku "trzy paski na błyszczącym ortalionie" zaatakowało idącego ulicą mojego znajomego, nazwijmy go Jurkiem.
Jurek rzeczywiście jest imigrantem. Jurek ma dość ciemną skórę, gęste, kręcone włosy, niemal czarne oczy - "widać wyraźnie", że jego przodkowie znad Wisły nie pochodzili. Jurek nie ma na imię Jurek - tak nazywają go polscy znajomi, bo jego prawdziwe imię jest dość trudne do wymówienia.
Dwaj łysi panowie podeszli do niego na środku ulicy, wieczorem (ale nie w nocy), oznajmili mu, że "nie chcą tu ciapatych nierobów i muslimów", że "nie pozwolą, żeby Polskę zalała fala takich dzikusów" i wystartowali z pięściami i glanami. Idąca obok Jurka jego żona (w siódmym miesiącu ciąży) usłyszała, że jest k…, co się "z Arabusami puszcza".
Dowcip polega na tym, że Jurek nie jest muzułmaninem - jest chrześcijaninem. Nie jest Arabem, tylko Gruzinem. Przyjechał do Polski z rodzicami jako dziesięcioletni chłopak, dwadzieścia parę lat temu. Tu skończył szkoły, tu studiował, mówi po polsku jak Polak (a na pewno mówi lepszą polszczyzną, niż łysi panowie, co do niego wyskoczyli). Ma polskie obywatelstwo. Pracuje, zarabia nie najgorzej na utrzymanie swoje i rodziny, podejrzewam, że podatków odprowadza rocznie więcej, niż ci dwaj łysi panowie razem wzięci.
Szczęście w nieszczęściu polega na tym, że Jurek jest… instruktorem sztuk walki. Ma bodaj trzeci dan w Aikido i pierwszy dan w Karate.
Dwaj łysi panowie zostali szybko i sprawnie sprowadzeni do parteru, a jak już leżeli na ziemi, to zostali poinformowaniu spokojnym, jureczkowym głosem, że się pomylili. Jurek zapytał też, czy życzą sobie wezwać policję, bo jednak nosy mieli trochę poprzestawiane od szybkich spotkań z glebą i krew im koszulki zalała. Panowie odparli, że sobie nie życzą, za to życzą sobie jak najszybciej się oddalić i więcej Jurka nie oglądać. Ich życzenie zostało spełnione.
Co nie zmienia faktu, że gdyby trafiło na kogo innego, to pewnie czytalibyśmy w gazetach o jakimś lekarzu / inżynierze / malarzu pokojowym gruzińskiego / syryjskiego / czeczeńskiego pochodzenia skatowanym na ulicy, na oczach ciężarnej żony.
Tak właśnie na poziomie konkretu wygląda propaganda strachu przed uchodźcami uprawiana przez wielu polityków w imię zyskania paru głosów w wyborach…
Nie, absolutnie nie chcę tu wchodzić w dyskusję na temat przyjmowania / nieprzyjmowania etc. Chcę tylko powiedzieć, jakie są skutki kretyńskich uogólnień, stereotypów i fobii uprawianych przez różnych forumowych trolli, a podsycanych przez niektórych politykierów.
Właśnie się dowiedziałem, że przedwczoraj dwóch łysych panów z gatunku "trzy paski na błyszczącym ortalionie" zaatakowało idącego ulicą mojego znajomego, nazwijmy go Jurkiem.
Jurek rzeczywiście jest imigrantem. Jurek ma dość ciemną skórę, gęste, kręcone włosy, niemal czarne oczy - "widać wyraźnie", że jego przodkowie znad Wisły nie pochodzili. Jurek nie ma na imię Jurek - tak nazywają go polscy znajomi, bo jego prawdziwe imię jest dość trudne do wymówienia.
Dwaj łysi panowie podeszli do niego na środku ulicy, wieczorem (ale nie w nocy), oznajmili mu, że "nie chcą tu ciapatych nierobów i muslimów", że "nie pozwolą, żeby Polskę zalała fala takich dzikusów" i wystartowali z pięściami i glanami. Idąca obok Jurka jego żona (w siódmym miesiącu ciąży) usłyszała, że jest k…, co się "z Arabusami puszcza".
Dowcip polega na tym, że Jurek nie jest muzułmaninem - jest chrześcijaninem. Nie jest Arabem, tylko Gruzinem. Przyjechał do Polski z rodzicami jako dziesięcioletni chłopak, dwadzieścia parę lat temu. Tu skończył szkoły, tu studiował, mówi po polsku jak Polak (a na pewno mówi lepszą polszczyzną, niż łysi panowie, co do niego wyskoczyli). Ma polskie obywatelstwo. Pracuje, zarabia nie najgorzej na utrzymanie swoje i rodziny, podejrzewam, że podatków odprowadza rocznie więcej, niż ci dwaj łysi panowie razem wzięci.
Szczęście w nieszczęściu polega na tym, że Jurek jest… instruktorem sztuk walki. Ma bodaj trzeci dan w Aikido i pierwszy dan w Karate.
Dwaj łysi panowie zostali szybko i sprawnie sprowadzeni do parteru, a jak już leżeli na ziemi, to zostali poinformowaniu spokojnym, jureczkowym głosem, że się pomylili. Jurek zapytał też, czy życzą sobie wezwać policję, bo jednak nosy mieli trochę poprzestawiane od szybkich spotkań z glebą i krew im koszulki zalała. Panowie odparli, że sobie nie życzą, za to życzą sobie jak najszybciej się oddalić i więcej Jurka nie oglądać. Ich życzenie zostało spełnione.
Co nie zmienia faktu, że gdyby trafiło na kogo innego, to pewnie czytalibyśmy w gazetach o jakimś lekarzu / inżynierze / malarzu pokojowym gruzińskiego / syryjskiego / czeczeńskiego pochodzenia skatowanym na ulicy, na oczach ciężarnej żony.
Tak właśnie na poziomie konkretu wygląda propaganda strachu przed uchodźcami uprawiana przez wielu polityków w imię zyskania paru głosów w wyborach…
dresy imigranci politycy
Ocena:
28
(64)
Robimy z córką zakupy w sklepie na L. - ser, masło, codzienności. Ale akurat w ramach "cotygodniowych okazji" leżą na półce dżinsowe, dziewczęce krótkie spodenki. Córka takie chciała kupić, nawet wybierała się do sklepu - a tu proszę, szorty leżą, jakość w miarę rozsądna, cena przystępna, tylko brać.
Bierze zatem córka moja do ręki dwie pary szortów w dwóch rozmiarach i - przykładając je sobie do pasa - zastanawia się, które będą lepiej pasowały. Czy te będą dobre? A może za duże i trzeba wziąć te mniejsze?
I tu pojawia się paniusia w wieku późno-balzakowskim. Najpierw tonem nieznoszącym sprzeciwu oznajmia, że "...te będą lepsze, mówię ci, dziecko, to widać!". Dziecko - dobrze wychowane - grzecznie dziękuje za radę i zastanawia się dalej.
Paniusia jednak nie daje za wygraną, tym razem zwracając się do mnie:
- Pan sobie stanie tam, za tą półeczką, koszyk przytrzyma, to dzieciak będzie mógł przymierzyć. No, dalej, córcia, przymierz sobie, przecież to żaden wstyd, tatuś cię zasłoni...
...i tak dalej. Widziałem, że córka sobie sama nie poradzi, więc bardzo zimnym tonem powiedziałem coś w stylu "Ależ BARDZO PANI DZIĘKUJEMY, poradzimy sobie" - i paniusia poszła, mamrocząc pod nosem coś mało sympatycznego.
Nie wiem, jak pani sobie to wyobrażała: dwunastoletnia dziewczyna ma teraz na środku sklepu (w którym nie ma przymierzalni) ściągnąć spodnie przy ludziach,żeby przymierzyć drugie? Ciekaw jestem, czy pani w podobnej sytuacji też by to zrobiła...
Bierze zatem córka moja do ręki dwie pary szortów w dwóch rozmiarach i - przykładając je sobie do pasa - zastanawia się, które będą lepiej pasowały. Czy te będą dobre? A może za duże i trzeba wziąć te mniejsze?
I tu pojawia się paniusia w wieku późno-balzakowskim. Najpierw tonem nieznoszącym sprzeciwu oznajmia, że "...te będą lepsze, mówię ci, dziecko, to widać!". Dziecko - dobrze wychowane - grzecznie dziękuje za radę i zastanawia się dalej.
Paniusia jednak nie daje za wygraną, tym razem zwracając się do mnie:
- Pan sobie stanie tam, za tą półeczką, koszyk przytrzyma, to dzieciak będzie mógł przymierzyć. No, dalej, córcia, przymierz sobie, przecież to żaden wstyd, tatuś cię zasłoni...
...i tak dalej. Widziałem, że córka sobie sama nie poradzi, więc bardzo zimnym tonem powiedziałem coś w stylu "Ależ BARDZO PANI DZIĘKUJEMY, poradzimy sobie" - i paniusia poszła, mamrocząc pod nosem coś mało sympatycznego.
Nie wiem, jak pani sobie to wyobrażała: dwunastoletnia dziewczyna ma teraz na środku sklepu (w którym nie ma przymierzalni) ściągnąć spodnie przy ludziach,żeby przymierzyć drugie? Ciekaw jestem, czy pani w podobnej sytuacji też by to zrobiła...
sklepy
Ocena:
363
(465)
Ciąg dalszy (niestety) historii z telefonem (http://piekielni.pl/64658).
Znalazł się kupiec. Pani kliknęła "Kup teraz", grzecznie zapłaciła 400 zł + 20 za kuriera. Pieniądze przyszły, telefon wysłałem, mailem poprosiłem, aby dała znać, jak dojdzie.
Dała. Następnego dnia wieczorem dostałem bardzo grzecznego maila z informacją, że... pani się pomyliła, bo ona chciała model w wersji Dual SIM, a tu jest tylko pojedynczy SIM, więc ona mi ten telefon zwraca, a ja mam jej zwrócić pieniądze wraz z kosztem przesyłki. Mało tego - dołączyła (w załączniku) list-gotowiec z federacji konsumentów, w którym powołując się na ustawę o prawach konsumenta zwraca przedmiot bez podania przyczyny i _żąda_ zwrotu kasy.
Uświadomiłem miła panią, że to ONA się pomyliła (aukcja była sformułowana jednoznacznie) i ja nie widzę powodu, żeby dopłacać do jej pomyłki. Napisałem także, że jako osoba prywatna, sprzedająca na portalu aukcyjnym prywatny przedmiot, nie mam obowiązku przyjąć od niej zwrotu. Ponieważ jednak jestem zwolennikiem dogadywania się, zgadzam się na zwrot, ale:
Po pierwsze - tylko kwoty, którą realnie dostałem za telefon (420 zł minus koszty przesyłki, minus kwota, którą płacę w formie prowizji dla Allegro; zaproponowałem nawet, że mogę jej wysłać potwierdzenia zapłaty obu kwot).
Po drugie - przelew zrobię dopiero, jak telefon przyjdzie do mnie cały i zdrowy (to chyba jasne, że w takiej sytuacji nie chciałem pani ufać na słowo...).
Nie odpisała, za to po południu zadzwonił do mnie jej mąż. Myślałem, że będzie się kłócił - ale nie, był grzeczny, przeprosił, zgodził się na wymienioną przeze mnie niższą kwotę.
OK. Dziś telefon przyszedł. Sprawdziłem, pieniądze przelałem - a teraz siedzę i czytam _dołączony_ do telefonu ten sam list (tym razem już wydrukowany), w którym pani powołuje się na federację konsumentów, ustawę i prawo do zwrotu w ciągi dziesięciu dni całej kwoty.
Z niecierpliwością czekam na ciąg dalszy korespondencji.
Znalazł się kupiec. Pani kliknęła "Kup teraz", grzecznie zapłaciła 400 zł + 20 za kuriera. Pieniądze przyszły, telefon wysłałem, mailem poprosiłem, aby dała znać, jak dojdzie.
Dała. Następnego dnia wieczorem dostałem bardzo grzecznego maila z informacją, że... pani się pomyliła, bo ona chciała model w wersji Dual SIM, a tu jest tylko pojedynczy SIM, więc ona mi ten telefon zwraca, a ja mam jej zwrócić pieniądze wraz z kosztem przesyłki. Mało tego - dołączyła (w załączniku) list-gotowiec z federacji konsumentów, w którym powołując się na ustawę o prawach konsumenta zwraca przedmiot bez podania przyczyny i _żąda_ zwrotu kasy.
Uświadomiłem miła panią, że to ONA się pomyliła (aukcja była sformułowana jednoznacznie) i ja nie widzę powodu, żeby dopłacać do jej pomyłki. Napisałem także, że jako osoba prywatna, sprzedająca na portalu aukcyjnym prywatny przedmiot, nie mam obowiązku przyjąć od niej zwrotu. Ponieważ jednak jestem zwolennikiem dogadywania się, zgadzam się na zwrot, ale:
Po pierwsze - tylko kwoty, którą realnie dostałem za telefon (420 zł minus koszty przesyłki, minus kwota, którą płacę w formie prowizji dla Allegro; zaproponowałem nawet, że mogę jej wysłać potwierdzenia zapłaty obu kwot).
Po drugie - przelew zrobię dopiero, jak telefon przyjdzie do mnie cały i zdrowy (to chyba jasne, że w takiej sytuacji nie chciałem pani ufać na słowo...).
Nie odpisała, za to po południu zadzwonił do mnie jej mąż. Myślałem, że będzie się kłócił - ale nie, był grzeczny, przeprosił, zgodził się na wymienioną przeze mnie niższą kwotę.
OK. Dziś telefon przyszedł. Sprawdziłem, pieniądze przelałem - a teraz siedzę i czytam _dołączony_ do telefonu ten sam list (tym razem już wydrukowany), w którym pani powołuje się na federację konsumentów, ustawę i prawo do zwrotu w ciągi dziesięciu dni całej kwoty.
Z niecierpliwością czekam na ciąg dalszy korespondencji.
sklepy_internetowe
Ocena:
329
(403)
Myślałem, że nic mnie już nie zdziwi...
Robię zakupy w małym, lokalnym sklepiku. Właśnie chcę płacić, kiedy wpada wściekła klientka i drze się już od progu:
- To skandal jest! Jak wy klientów traktujecie! Co mi pani wcisnęła!
Sprzedawczyni próbuje dowiedzieć się, o co właściwie chodzi, ale to skutkuje spotęgowaniem słowotoku:
- Skandal! Zepsute! Pytałam, czy dobre, a tu proszę, zepsute! Z-E-P-S-U-T-E! Spleśniałe, całe spleśniałe, o!
Sprzedawczyni usiłuje coś powiedzieć - że jeśli coś nie tak, to wymieni, albo zwróci pieniądze, ale o co właściwie cho...
- NO MÓWIĘ, ŻE ZEPSUTE! Ser u pani kupiłam, pytałam, czy dobry, pani mi naopowiadała, że najlepszy, a w domu rozwijam i co? I CAŁY SPLEŚNIAŁY! Cały! Pleśń od góry do dołu! O, pani patrzy, jaki syf tu sprzedajecie!
...I rzuca na ladę odpakowany ser. I faktycznie, ser jest cały pokryty pleśnią. A na rozwiniętym opakowaniu jak byk widnieje napis:
"Camembert".
Robię zakupy w małym, lokalnym sklepiku. Właśnie chcę płacić, kiedy wpada wściekła klientka i drze się już od progu:
- To skandal jest! Jak wy klientów traktujecie! Co mi pani wcisnęła!
Sprzedawczyni próbuje dowiedzieć się, o co właściwie chodzi, ale to skutkuje spotęgowaniem słowotoku:
- Skandal! Zepsute! Pytałam, czy dobre, a tu proszę, zepsute! Z-E-P-S-U-T-E! Spleśniałe, całe spleśniałe, o!
Sprzedawczyni usiłuje coś powiedzieć - że jeśli coś nie tak, to wymieni, albo zwróci pieniądze, ale o co właściwie cho...
- NO MÓWIĘ, ŻE ZEPSUTE! Ser u pani kupiłam, pytałam, czy dobry, pani mi naopowiadała, że najlepszy, a w domu rozwijam i co? I CAŁY SPLEŚNIAŁY! Cały! Pleśń od góry do dołu! O, pani patrzy, jaki syf tu sprzedajecie!
...I rzuca na ladę odpakowany ser. I faktycznie, ser jest cały pokryty pleśnią. A na rozwiniętym opakowaniu jak byk widnieje napis:
"Camembert".
sklepy klienci
Ocena:
493
(645)