Profil użytkownika

janhalb
Zamieszcza historie od: | 4 lutego 2011 - 17:48 |
Ostatnio: | 8 lutego 2025 - 19:14 |
- Historii na głównej: 73 z 81
- Punktów za historie: 23472
- Komentarzy: 1402
- Punktów za komentarze: 11113
Dużo ostatnio o obsłudze linii pomocowych TPSA - i to z obu stron. Ja mam z konsultantami generalnie całkiem pozytywne doświadczenia, w większości problemów które miałem z Neostradą naprawdę starali się mi pomóc i zachowywali się kompetentnie (tyle, że nawalała cała reszta "machiny" TPSA..).
Ale raz miałem do czynienia z "piekielną" konsultantką...
Kilka lat temu ostatecznie powiedziałem "adieu" systemowi Windows (wtedy najpopularniejszy był Windows XP) i przesiadłem się na komputery Apple'a. Inny komputer, inny system operacyjny (Mac OS X). Siedzę sobie w domu i instaluję system, zadowolony że wszystko tak pięknie działa. Kończę - został mi ostatni etap, czyli uzyskanie dostępu do Internetu (pracuję w domu, bez Internetu nie ma życia...). Wyciągam płytę instalacyjną Neostrady. Na płycie - jak byk - trzy wersje sterowników:pod Windows, pod Linuksa i pod Mac OS. No więc instaluję właściwe sterowniki, przechodzę cały proces zgodnie z instrukcjami (w końcu nie jest to skomplikowane, poza tym już ładne parę razy instalowałem Neostradę i u siebie, i u rodziny) i... Zipa Dumna. Nie działa.
Po piątej próbie poddałem się i zadzwoniłem na linię pomocową.
Odbiera jakaś [P]ani. Tłumaczę jej, że taka sytuacja, że system Mac OS X, że wszystko robię zgodnie z instrukcją i nie działa. Pani najpierw standardowo upewnia się czy wszystkie kabelki podłączone (tak, podłączone) a potem mówi:
[P] Proszę zatem otworzyć manu "Start", kliknąć w "Mój komputer"...
[J] (Wcinając się) Przepraszam że przerywam, ale pani chyba nie usłyszała że chodzi o system Mac OS X...
[P] Tak, tak pamiętam. No więc proszę otworzyć menu "Start"...
[J] Proszę pani, powtarzam, chodzi o MAC OS X!
[P] No rozumiem, więc proszę otworzyć menu "Start"...
[J] (już zirytowany): Proszę pani, o czym pani mówi! Ja nie mam menu "Start"! To jest Mac OS X!
[P] (mocno zdziwiona]: No ale jak to, przecież KAŻDY WINDOWS MA MENU "START"?
[J] (załamany): Proszę pani, tłumaczę pani od pięciu minut, że TO NIE JEST WINDOWS.
[P] (zdecydowanym głosem): Aaa, to w takim razie ja panu nie pomogę. My nie prowadzimy wsparcia dla linuksa...
Rozłączyłem się, bo gdyby ta rozmowa trwała jeszcze chwilę, to powiedziałbym coś, czego dżentelmeni damom nie mówią... Zadzwoniłem po raz drugi, połączyło mnie na szczęście z bardziej kompetentną osobą.
Ale raz miałem do czynienia z "piekielną" konsultantką...
Kilka lat temu ostatecznie powiedziałem "adieu" systemowi Windows (wtedy najpopularniejszy był Windows XP) i przesiadłem się na komputery Apple'a. Inny komputer, inny system operacyjny (Mac OS X). Siedzę sobie w domu i instaluję system, zadowolony że wszystko tak pięknie działa. Kończę - został mi ostatni etap, czyli uzyskanie dostępu do Internetu (pracuję w domu, bez Internetu nie ma życia...). Wyciągam płytę instalacyjną Neostrady. Na płycie - jak byk - trzy wersje sterowników:pod Windows, pod Linuksa i pod Mac OS. No więc instaluję właściwe sterowniki, przechodzę cały proces zgodnie z instrukcjami (w końcu nie jest to skomplikowane, poza tym już ładne parę razy instalowałem Neostradę i u siebie, i u rodziny) i... Zipa Dumna. Nie działa.
Po piątej próbie poddałem się i zadzwoniłem na linię pomocową.
Odbiera jakaś [P]ani. Tłumaczę jej, że taka sytuacja, że system Mac OS X, że wszystko robię zgodnie z instrukcją i nie działa. Pani najpierw standardowo upewnia się czy wszystkie kabelki podłączone (tak, podłączone) a potem mówi:
[P] Proszę zatem otworzyć manu "Start", kliknąć w "Mój komputer"...
[J] (Wcinając się) Przepraszam że przerywam, ale pani chyba nie usłyszała że chodzi o system Mac OS X...
[P] Tak, tak pamiętam. No więc proszę otworzyć menu "Start"...
[J] Proszę pani, powtarzam, chodzi o MAC OS X!
[P] No rozumiem, więc proszę otworzyć menu "Start"...
[J] (już zirytowany): Proszę pani, o czym pani mówi! Ja nie mam menu "Start"! To jest Mac OS X!
[P] (mocno zdziwiona]: No ale jak to, przecież KAŻDY WINDOWS MA MENU "START"?
[J] (załamany): Proszę pani, tłumaczę pani od pięciu minut, że TO NIE JEST WINDOWS.
[P] (zdecydowanym głosem): Aaa, to w takim razie ja panu nie pomogę. My nie prowadzimy wsparcia dla linuksa...
Rozłączyłem się, bo gdyby ta rozmowa trwała jeszcze chwilę, to powiedziałbym coś, czego dżentelmeni damom nie mówią... Zadzwoniłem po raz drugi, połączyło mnie na szczęście z bardziej kompetentną osobą.
TPSA
Ocena:
644
(706)
No to jeszcze jedna historyjka o piekielnej TPSA - zanim skomentujecie, proszę o uważne przeczytanie pierwszego zdania.
Historia miała miejsce 9 (słownie: dziewięć) lat temu. Wyprowadzaliśmy się pod Warszawę, sprzedawaliśmy nasze warszawskie mieszkanie. Mieszkanie było przedtem mojej żony, a jeszcze wcześniej należało do jej taty, czyli mojego teścia. W mieszkaniu był telefon TPSA.
Państwo którzy kupowali od nas mieszkanie nie chcieli tego telefonu, więc zadzwoniłem na infolinie TP, żeby dowiedzieć się co zrobić. Miła pani na infolinii powiedziała, że aby zlikwidować telefon (rozwiązać umowę) konieczna jest osoba, która tę umowę podpisała.
Zacząłem tłumaczyć, że umowę podpisywał mój teść - a teść niestety mieszka obecnie na drugim końcu świata.
Pani uparcie twierdziła, że innego wyjścia nie ma. Próbowałem skłonić ją do myślenia żartem - że przecież teść nie przyjedzie z USA tylko po to, żeby złożyć w TPSA wypowiedzenie umowy - ale pani była nieugięta.
Zacząłem sugerować, że może wystarczyłoby podpisane przez teścia oświadczenie przysłane faksem... albo pocztą...? Może nawet potwierdzone notarialnie...?
Nic z tego - teść musi osobiście. Inaczej "się nie da".
Myślałem, że trafiłem na wyjątkową idiotkę, ale w ciągu kilku kolejnych dni dzwoniłem jeszcze kilkanaście razy - i za każdym razem rozmowa była taka sama.
Za którymś razem nie wytrzymałem.
- Proszę pani. - Powiedziałem kolejnej pani z infolinii. – To mieszkanie jest NASZĄ WŁASNOŚCIĄ, mamy na to akt notarialny. Czy pani chce mi wmówić, że z NASZEGO mieszkania nie możemy usunąć niechcianego telefonu tylko dlatego, że ktoś inny go założył?
- Tak! - Potwierdziła pani radośnie.
Wkurzyłem się. - To ja w takim razie po prostu przestanę wam płacić za telefon. A na rachunku jest imię i nazwisko mojego teścia, więc ścigajcie go za te niezapłacone rachunki w USA. Powodzenia.
- Ale jeśli pan przestanie płacić, to MY PANU WYŁĄCZYMY TELEFON - odparła pani z oburzeniem.
Usiłowałem pani powiedzieć, że przecież WŁAŚNIE O TO CHODZI, ale nie dałem rady - dostałem takiego ataku śmiechu, że mało się nie udusiłem...
Umowę udało się rozwiązać dopiero po wizycie w jednym z ostatnich działających jeszcze wtedy biur obsługi klienta - musiałem jechać na drugi koniec miasta, odstać trzy godziny w kosmicznej kolejce i napisać oświadczenie, że "osoba która zakładała telefon wyjechała, a ja jestem właścicielem mieszkania" etc. I już - dostałem papierek o rozwiązaniu umowy. Telefon "umilkł" jeszcze tego samego dnia wieczorem.
Co oczywiście nie zmieniło faktu, że TPSA jeszcze przez PÓŁ ROKU przysyłało na nasz stary adres kolejne faktury za kolejne miesiące. Ale to już, jak mawiał Kipling, zupełnie inna historia...
Historia miała miejsce 9 (słownie: dziewięć) lat temu. Wyprowadzaliśmy się pod Warszawę, sprzedawaliśmy nasze warszawskie mieszkanie. Mieszkanie było przedtem mojej żony, a jeszcze wcześniej należało do jej taty, czyli mojego teścia. W mieszkaniu był telefon TPSA.
Państwo którzy kupowali od nas mieszkanie nie chcieli tego telefonu, więc zadzwoniłem na infolinie TP, żeby dowiedzieć się co zrobić. Miła pani na infolinii powiedziała, że aby zlikwidować telefon (rozwiązać umowę) konieczna jest osoba, która tę umowę podpisała.
Zacząłem tłumaczyć, że umowę podpisywał mój teść - a teść niestety mieszka obecnie na drugim końcu świata.
Pani uparcie twierdziła, że innego wyjścia nie ma. Próbowałem skłonić ją do myślenia żartem - że przecież teść nie przyjedzie z USA tylko po to, żeby złożyć w TPSA wypowiedzenie umowy - ale pani była nieugięta.
Zacząłem sugerować, że może wystarczyłoby podpisane przez teścia oświadczenie przysłane faksem... albo pocztą...? Może nawet potwierdzone notarialnie...?
Nic z tego - teść musi osobiście. Inaczej "się nie da".
Myślałem, że trafiłem na wyjątkową idiotkę, ale w ciągu kilku kolejnych dni dzwoniłem jeszcze kilkanaście razy - i za każdym razem rozmowa była taka sama.
Za którymś razem nie wytrzymałem.
- Proszę pani. - Powiedziałem kolejnej pani z infolinii. – To mieszkanie jest NASZĄ WŁASNOŚCIĄ, mamy na to akt notarialny. Czy pani chce mi wmówić, że z NASZEGO mieszkania nie możemy usunąć niechcianego telefonu tylko dlatego, że ktoś inny go założył?
- Tak! - Potwierdziła pani radośnie.
Wkurzyłem się. - To ja w takim razie po prostu przestanę wam płacić za telefon. A na rachunku jest imię i nazwisko mojego teścia, więc ścigajcie go za te niezapłacone rachunki w USA. Powodzenia.
- Ale jeśli pan przestanie płacić, to MY PANU WYŁĄCZYMY TELEFON - odparła pani z oburzeniem.
Usiłowałem pani powiedzieć, że przecież WŁAŚNIE O TO CHODZI, ale nie dałem rady - dostałem takiego ataku śmiechu, że mało się nie udusiłem...
Umowę udało się rozwiązać dopiero po wizycie w jednym z ostatnich działających jeszcze wtedy biur obsługi klienta - musiałem jechać na drugi koniec miasta, odstać trzy godziny w kosmicznej kolejce i napisać oświadczenie, że "osoba która zakładała telefon wyjechała, a ja jestem właścicielem mieszkania" etc. I już - dostałem papierek o rozwiązaniu umowy. Telefon "umilkł" jeszcze tego samego dnia wieczorem.
Co oczywiście nie zmieniło faktu, że TPSA jeszcze przez PÓŁ ROKU przysyłało na nasz stary adres kolejne faktury za kolejne miesiące. Ale to już, jak mawiał Kipling, zupełnie inna historia...
TPSA
Ocena:
455
(511)
Przepraszam - będzie długo, ale krótko się nie da. Historia, zapewniam, w 100% autentyczna. Chodzi o firmę Netia SA.
Od dłuższego czasu byłem już ich klientem - miałem obsługiwany przez Netię telefon, natomiast Internet wciąż jeszcze dostarczała mi stara, (nie)dobra TP SA.
No i jakoś tak pod koniec września ubiegłego roku na całym naszym osiedlu (mieszkam w małym domku w podwarszawskim miasteczku...) pojawiły się ulotki reklamowe Netii. Że super oferta, że "Intiernet z tieliefonom za adin zloty" i tak dalej.
"Czemu nie?", pomyślałem. Wezmę rzeczony pakiet, uwolnię się na dobre od TP SA, będę miał szybsze łącze (4 Mb!), a w dodatku zapłacę taniej (bo pakiet).
Jeden telefon pod numer z ulotki - i już następnego dnia zjawił się u mnie pan "przedstawiciel handlowy" (dawniej to się nazywało po prostu "akwizytor"... I komu to przeszkadzało...).
Pan Przedstawiciel Handlowy (nazywajmy go dalej panem PH) roztoczył przede mną wizję jak z kolorowej książeczki. Netia - mówił - postawiła w moim mieście nową centralę, na światłowodach. Inna jakość Internetu, lepsze parametry połączeń... Żyć nie umierać. Jedna wada: nowa centrala, więc będzie nowy numer telefonu.
OK., ze starym numerem nie byłem emocjonalnie związany (zwłaszcza, że coraz częściej dzwoniły do mnie różne firmy z Niezwykle Atrakcyjną Ofertą). Zgodnie z zaleceniem pana PH złożyłem więc w Netii rezygnację z dotychczasowej linii, a w TP SA rozwiązanie umowy Neostrady z dniem jej wygaśnięcia, czyli z końcem roku. I podpisałem z panem PH piękną umowę z firmą Netia na pakiet Internet + telefon. Wprawdzie okazało się, że "promocja się już skończyła i założenie kabla będzie kosztowało 100 zł, a routery też już nie kosztują złotówkę, tylko kolejne 100", ale to przecież pikuś (pan Pikuś!). Może stare ulotki mieli?...
A potem - zgodnie z sugestią pana PH - czekałem grzecznie na monterów z Netii, którzy mieli założyć nowy, lepszy kabelek i nowe, lepsze gniazdko.
Pan monter zjawił się po trzech tygodniach (spokojnie, myślałem sobie, mamy czas). Popatrzył, pomyślał, głową pokiwał i oznajmił, że żeby podłączyć rzeczone lepsze, to on musi pociągnąć bodaj ze 30 metrów kabla od jakiejś tam podcentralki. I że on to zrobi, ale musi mieć na to zgodę z Netii, więc przyjdzie za parę dni.
No i...? Tak, zgadliście - nie przyszedł. Przyszedł za to list. Do skrzynki. Nawet nie polecony. "Szanowny Panie, nawiązując do podpisanej przez Pana umowy numer... informujemy, że niestety (uwaga, teraz będzie najlepsze) nie ma możliwości technicznych podłączenia tej usługi w pana miejscu zamieszkania, w związku z czym umowę uznajemy za rozwiązaną".
Łapiecie? Ulotki, przedstawiciel handlowy, cały cyrk - a teraz nie ma możliwości technicznych. Czy ktoś może mi powiedzieć, dlaczego nie sprawdzili tego wcześniej, zanim dostarczono te ulotki, etc.?
Ale nie, to nie koniec. Teraz, jak u Hitchcocka, napięcie dopiero zacznie rosnąć...
Najpierw popędziłem do TP SA żeby wycofać rozwiązanie umowy (bo inaczej od 1. stycznia zostałbym bez Internetu). A potem zadzwoniłem do Netii z awanturą. Niewielką. A jak już się poawanturowałem, to zażądałem, żeby wycofano w takim razie moją rezygnację z dotychczasowego numeru telefonu.
- Niestety, proszę pana, to niemożliwe - odpowiedział miły młody człowiek z infolinii. - Wycofać rezygnację można tylko do dziesięciu dni po jej złożeniu.
Ponieważ te zapiski czytają także damy, dlatego nie zacytuję tego, co powiedziałem miłemu młodemu człowiekowi. Wystarczyło to jednak, żeby miły etc. przełączył mnie do jakiegoś Znacznie Ważniejszego Pana (ZWP).
ZWP powiedział, że oczywiście, że natychmiast, że to się rozumie, że bez dwóch zdań. Wycofał rezygnację, i jeszcze zaproponował podpisanie nowej umowy dzięki której miałbym tańszy abonament telefoniczny (przy tych samych warunkach).
Dobre i to. Nowa umowa miała obowiązywać od 8. grudnia. Rzeczywiście, bodaj 10. grudnia przyszła już zupełnie nowa faktura, na niższą sumę. Suuuper.
Cieszyłem się... Do 21. grudnia. Bo tego dnia mój telefon zamilkł. Na amen. Awaria? Zerwane przez śnieg kable? Chyba nie, bo Neostrada działała jak zwykle (czyli tak sobie, ale jednak).
Co się stało? Tak, znowu zgadliście: niezależnie od tego ZWP który podpisał ze mną nową umowę, jakiś idiota z innego działu nie zauważył wycofania rezygnacji i spokojnie wysłał do TP SA (właściciela kabli) informację, że ten klient z telefonu i numeru zrezygnował.
A TP SA z właściwym sobie refleksem wyłączyła mi telefon.
Kolejne telefony do Netii wykazały, że w dodatku dotychczasowy numer został już "przekazany do TP SA", więc oni nic już zrobić nie mogą. "Będzie pan musiał podpisać umowę z TP SA" - oznajmiła mi jakaś kolejna panienka z infolinii.
I rzeczywiście, wkrótce dostałem od Netii list z wypowiedzeniem umowy.
Czyli tak: nowego numeru nie miałem, ale za to starego też nie. Ponieważ nie miałem najmniejszego zamiaru podpisywać nowej umowy z TPSA, założyłem sobie telefon internetowy (VoIP) - zupełnie mi wystarcza.
A potem jeszcze przez trzy miesiące (!) wymieniałem korespondencję z Netią, żeby raczyli mi zwrócić pieniądze za zapłacony z góry abonament.
Zwrócili - ale za mało. A po miesiącu - mimo WYCOFANIA zgody na obciążenie rachunku - ściągnęli mi z konta KOLEJNY abonament.
Nie będę Wam opowiadał, jaki list do nich napisałem (bo damy czytają i w ogóle...). W końcu zwrócili wszystko, co powinni - ale jeszcze w marcu, jakaś kolejne panienka z infolinii Netii, pytana przeze mnie o termin ostatecznego zwrotu pieniędzy, oznajmiła mi ze zdziwieniem, że (uwaga, teraz będzie najlepsze) "Owszem, mój telefon był zepsuty 21. grudnia, ale TERAZ JUŻ DZIAŁA, bo ona ma adnotację w systemie, że linia jest naprawiona.
Nieźle wkurzony zaproponowałem, żeby w takim razie zadzwoniła na mój stary numer i powiedziała mi, co usłyszy w słuchawce...
A kolejna panienka - dwa dni później - wprawdzie już "wiedziała", że mój numer nie działa, ale oznajmiła mi, że... zgodnie umową obowiązuje mnie okres wypowiedzenia, więc nawet jeśli umowa została rozwiązana, to i tak jeszcze jeden abonament miałem obowiązek zapłacić. Jak jej uświadomiłem że to ONI rozwiązali umowę, a nie ja, to prawie słyszałem jak jej para z uszu poszła...
Żeby nie było niedomówień: TPSA nie bronię, historyjkę o nich wrzucę następnym razem :-)
Od dłuższego czasu byłem już ich klientem - miałem obsługiwany przez Netię telefon, natomiast Internet wciąż jeszcze dostarczała mi stara, (nie)dobra TP SA.
No i jakoś tak pod koniec września ubiegłego roku na całym naszym osiedlu (mieszkam w małym domku w podwarszawskim miasteczku...) pojawiły się ulotki reklamowe Netii. Że super oferta, że "Intiernet z tieliefonom za adin zloty" i tak dalej.
"Czemu nie?", pomyślałem. Wezmę rzeczony pakiet, uwolnię się na dobre od TP SA, będę miał szybsze łącze (4 Mb!), a w dodatku zapłacę taniej (bo pakiet).
Jeden telefon pod numer z ulotki - i już następnego dnia zjawił się u mnie pan "przedstawiciel handlowy" (dawniej to się nazywało po prostu "akwizytor"... I komu to przeszkadzało...).
Pan Przedstawiciel Handlowy (nazywajmy go dalej panem PH) roztoczył przede mną wizję jak z kolorowej książeczki. Netia - mówił - postawiła w moim mieście nową centralę, na światłowodach. Inna jakość Internetu, lepsze parametry połączeń... Żyć nie umierać. Jedna wada: nowa centrala, więc będzie nowy numer telefonu.
OK., ze starym numerem nie byłem emocjonalnie związany (zwłaszcza, że coraz częściej dzwoniły do mnie różne firmy z Niezwykle Atrakcyjną Ofertą). Zgodnie z zaleceniem pana PH złożyłem więc w Netii rezygnację z dotychczasowej linii, a w TP SA rozwiązanie umowy Neostrady z dniem jej wygaśnięcia, czyli z końcem roku. I podpisałem z panem PH piękną umowę z firmą Netia na pakiet Internet + telefon. Wprawdzie okazało się, że "promocja się już skończyła i założenie kabla będzie kosztowało 100 zł, a routery też już nie kosztują złotówkę, tylko kolejne 100", ale to przecież pikuś (pan Pikuś!). Może stare ulotki mieli?...
A potem - zgodnie z sugestią pana PH - czekałem grzecznie na monterów z Netii, którzy mieli założyć nowy, lepszy kabelek i nowe, lepsze gniazdko.
Pan monter zjawił się po trzech tygodniach (spokojnie, myślałem sobie, mamy czas). Popatrzył, pomyślał, głową pokiwał i oznajmił, że żeby podłączyć rzeczone lepsze, to on musi pociągnąć bodaj ze 30 metrów kabla od jakiejś tam podcentralki. I że on to zrobi, ale musi mieć na to zgodę z Netii, więc przyjdzie za parę dni.
No i...? Tak, zgadliście - nie przyszedł. Przyszedł za to list. Do skrzynki. Nawet nie polecony. "Szanowny Panie, nawiązując do podpisanej przez Pana umowy numer... informujemy, że niestety (uwaga, teraz będzie najlepsze) nie ma możliwości technicznych podłączenia tej usługi w pana miejscu zamieszkania, w związku z czym umowę uznajemy za rozwiązaną".
Łapiecie? Ulotki, przedstawiciel handlowy, cały cyrk - a teraz nie ma możliwości technicznych. Czy ktoś może mi powiedzieć, dlaczego nie sprawdzili tego wcześniej, zanim dostarczono te ulotki, etc.?
Ale nie, to nie koniec. Teraz, jak u Hitchcocka, napięcie dopiero zacznie rosnąć...
Najpierw popędziłem do TP SA żeby wycofać rozwiązanie umowy (bo inaczej od 1. stycznia zostałbym bez Internetu). A potem zadzwoniłem do Netii z awanturą. Niewielką. A jak już się poawanturowałem, to zażądałem, żeby wycofano w takim razie moją rezygnację z dotychczasowego numeru telefonu.
- Niestety, proszę pana, to niemożliwe - odpowiedział miły młody człowiek z infolinii. - Wycofać rezygnację można tylko do dziesięciu dni po jej złożeniu.
Ponieważ te zapiski czytają także damy, dlatego nie zacytuję tego, co powiedziałem miłemu młodemu człowiekowi. Wystarczyło to jednak, żeby miły etc. przełączył mnie do jakiegoś Znacznie Ważniejszego Pana (ZWP).
ZWP powiedział, że oczywiście, że natychmiast, że to się rozumie, że bez dwóch zdań. Wycofał rezygnację, i jeszcze zaproponował podpisanie nowej umowy dzięki której miałbym tańszy abonament telefoniczny (przy tych samych warunkach).
Dobre i to. Nowa umowa miała obowiązywać od 8. grudnia. Rzeczywiście, bodaj 10. grudnia przyszła już zupełnie nowa faktura, na niższą sumę. Suuuper.
Cieszyłem się... Do 21. grudnia. Bo tego dnia mój telefon zamilkł. Na amen. Awaria? Zerwane przez śnieg kable? Chyba nie, bo Neostrada działała jak zwykle (czyli tak sobie, ale jednak).
Co się stało? Tak, znowu zgadliście: niezależnie od tego ZWP który podpisał ze mną nową umowę, jakiś idiota z innego działu nie zauważył wycofania rezygnacji i spokojnie wysłał do TP SA (właściciela kabli) informację, że ten klient z telefonu i numeru zrezygnował.
A TP SA z właściwym sobie refleksem wyłączyła mi telefon.
Kolejne telefony do Netii wykazały, że w dodatku dotychczasowy numer został już "przekazany do TP SA", więc oni nic już zrobić nie mogą. "Będzie pan musiał podpisać umowę z TP SA" - oznajmiła mi jakaś kolejna panienka z infolinii.
I rzeczywiście, wkrótce dostałem od Netii list z wypowiedzeniem umowy.
Czyli tak: nowego numeru nie miałem, ale za to starego też nie. Ponieważ nie miałem najmniejszego zamiaru podpisywać nowej umowy z TPSA, założyłem sobie telefon internetowy (VoIP) - zupełnie mi wystarcza.
A potem jeszcze przez trzy miesiące (!) wymieniałem korespondencję z Netią, żeby raczyli mi zwrócić pieniądze za zapłacony z góry abonament.
Zwrócili - ale za mało. A po miesiącu - mimo WYCOFANIA zgody na obciążenie rachunku - ściągnęli mi z konta KOLEJNY abonament.
Nie będę Wam opowiadał, jaki list do nich napisałem (bo damy czytają i w ogóle...). W końcu zwrócili wszystko, co powinni - ale jeszcze w marcu, jakaś kolejne panienka z infolinii Netii, pytana przeze mnie o termin ostatecznego zwrotu pieniędzy, oznajmiła mi ze zdziwieniem, że (uwaga, teraz będzie najlepsze) "Owszem, mój telefon był zepsuty 21. grudnia, ale TERAZ JUŻ DZIAŁA, bo ona ma adnotację w systemie, że linia jest naprawiona.
Nieźle wkurzony zaproponowałem, żeby w takim razie zadzwoniła na mój stary numer i powiedziała mi, co usłyszy w słuchawce...
A kolejna panienka - dwa dni później - wprawdzie już "wiedziała", że mój numer nie działa, ale oznajmiła mi, że... zgodnie umową obowiązuje mnie okres wypowiedzenia, więc nawet jeśli umowa została rozwiązana, to i tak jeszcze jeden abonament miałem obowiązek zapłacić. Jak jej uświadomiłem że to ONI rozwiązali umowę, a nie ja, to prawie słyszałem jak jej para z uszu poszła...
Żeby nie było niedomówień: TPSA nie bronię, historyjkę o nich wrzucę następnym razem :-)
Ocena:
557
(647)
zarchiwizowany
Skomentuj
(15)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Zgodnie z obietnicą - i żeby nie być stronniczym - tym razem historia o TPSA... :-)
Tytułem wstępu:
Kiedy przenieśliśmy się z Warszawy do miasteczka G., pracowałem jeszcze dość długo w Warszawie. Po jakimś czasie jednak zacząłem pracować już tylko w domu - no i okazało się, że bez domowego Internetu ani rusz. Półtora roku (!) walczyłem z TP o podłączenie mi Neostrady. Długo mówiono mi, że "na tej centrali się nie da" - ale odpowiedni poziom up...liwości sprawia, że nawet w TPSA w końcu ktoś dochodzi do stwierdzenia typu "No załóżmy mu już ten Internet, tylko niech się wreszcie odczepi".
Założyli mi zatem Neostradę o zabójczej prędkości 128 kb/s (było to w roku Pańskim 2005). Potem - co roku przy przedłużaniu umowy trochę mi tę prędkość podnosili, tak że od stycznia 2010 r. miałem już 2 Mb/s. Na moje potrzeby było to aż nadto (Internetu używam do pracy, filmów ani muzyki nie ściągam...).
Przez pierwsze półrocze 2010 r. Wszystko chodziło jak burza... A potem się zaczęło. Od maja 2010 sieć zaczęła zrywać sygnał. To znaczy - router zachowywał się tak, jakby go ktoś zrestartował: połączenie się zrywało, po czym po chwili automatycznie logował się z powrotem. Dopóki robił to raz na godzinę, dało się żyć. Gorzej, jak robił to co minutę - to oczywiście uniemożliwiało pracę.
Telefon, infolinia, "sprawdzimy", mijały dwa - trzy dni, problem znikał. Mijały dwa - trzy tygodnie i pojawiał się znowu. Telefon, infolinia... I da capo al fine. Ileś razy wmawiano mi, że problem leży po stronie mojego routera, co okazało się bzdurą.
Między innymi dlatego tak bardzo się ucieszyłem z możliwości przejścia od 2011 r. do Netii, na nową centralę i nowe kable.
A kiedy się już okazało, że Netia "nie ma możliwości technicznych" (historyjkę opisałem w poprzednim wpisie), popędziłem do TPSA, żeby jednak przedłużyć z nimi umowę.
Uprzejmy pan z TP zaproponował mi, że za te same pieniądze za które dotąd miałem łącze 2 Mb/s, teraz będę miał (uwaga, uwaga!) 6 Mb/s.
- Ale to zadziała? - zapytałem podejrzliwie.
- Zadziała, zadziała. - Pan z TP zatarł ręce. - Sprawdziłem w komputerze, pańskie łącze taką szybkość obsłuży.
No więc od 1. stycznia miałem już mieć 6 Mb/s. Ale pan uśmiechając się dodał, że ponieważ 1 stycznia jest Nowy Rok (np, faktycznie, kto by pomyślał...), to tę zwiększoną szybkość podłączą mi już dwa - trzy dni wcześniej.
No i rzeczywiście, podłączyli. Dokładnie o 15:45 dnia 29. grudnia.
Mogę tę godzinę podać z taką dokładnością, bo w tym właśnie momencie straciłem jakiekolwiek połączenie z Internetem i nie odzyskałem go przez kolejne 3 dni.
Bo okazało się, rzecz prosta, że liczące sobie jakieś ćwierć wieku kabelki wiszące pomiędzy centralą a moim domem nie są w stanie udźwignąć takiej szybkości transferu. Zdechł pies.
Trzy dni dzwonienia (z komórki...), awantur, tłumaczenia, irytacji - dopiero po takim czasie udało się pracownikom TP wyjaśnić, że 6 Mb nie pójdzie (na szczęście potwierdził to na piśmie Pan Monter przysłany z zewnętrznej firmy, który jak usłyszał że mieli mi dać 6 Mb/s, to się obśmiał tak, że się mało nie udusił).
TP dała się więc łaskawie namówić na coś, co się fachowo nazywa "migracja", a oznacza po prostu powrót do starych, dobrych 2 Mb/s.
No więc wróciło 2 Mb/s i chodziło - tak, jak dotąd, czyli "z przerwami", ale jako tako. Przez dwa tygodnie. A potem - znowu zdechł pies. Dzwonię, infolinia... Okazało się, że patałach z którym wcześniej rozmawiałem technicznie "przeprowadził migrację" (zmniejszył szybkość), ale nie wypełnił stosownego papierka. Więc kiedy jakiś automat testował łącze, to wykrył że na moim numerze jest umowa na 6 Mb/s, a działa 2 Mb/s. I - jak to durny automat - podwyższył do 6. I łącze zdechło, rzecz prosta.
Tym razem - przyznam - już mnie trochę poniosło. Zadzwoniłem nie na infolinię, ale do centrali TP w Warszawie, zrobiłem taką awanturę, że chyba im kable iskrzyły - że od dziewięciu miesięcy nie są w stania naprawić głupiego zrywania sygnału, że... i tak dalej.
Chyba (wreszcie...) ktoś się przejął. Po dwóch dniach przyszedł do mnie pan monter i powiedział mi, że "teraz już powinno działać".
- Dobra, dobra - powiedziałem. - Od prawie roku to słyszę...
Ale wtedy pan monter wyjaśnił mi, że przełączyli moje łącze z jakiejś podcentralki przy ulicy X. do podcentralki przy ulicy Y.
Dowcip polega na tym, że ulica X. leży w centrum mojego miasteczka. Od mojego domu do centralki licząc "po kablach" było prawie 5 kilometrów - a na tej trasie bodaj ze 4 połączenia kabli. I przy większej szybkości po prostu się rwało.
A na ulicę Y. "po kablach" jest od mojego domu 300 metrów.
I 6 Mb/s śmiga jak strzała, bez problemów.
Tylko wytłumaczcie mi, dlaczego dojście do tego prostego rozwiązania zajęło "fachowcom" z TP niemal rok? I kto, na brodę Nelsona, wpadł na genialny pomysł podłączenia mnie do centralki położonej 5 kilometrów dalej, skoro taka sama centralka stoi w sąsiedniej uliczce?
No, w sumie i tak dobrze że nie podłączyli mnie w Szczecinie na przykład, prawda?
Tytułem wstępu:
Kiedy przenieśliśmy się z Warszawy do miasteczka G., pracowałem jeszcze dość długo w Warszawie. Po jakimś czasie jednak zacząłem pracować już tylko w domu - no i okazało się, że bez domowego Internetu ani rusz. Półtora roku (!) walczyłem z TP o podłączenie mi Neostrady. Długo mówiono mi, że "na tej centrali się nie da" - ale odpowiedni poziom up...liwości sprawia, że nawet w TPSA w końcu ktoś dochodzi do stwierdzenia typu "No załóżmy mu już ten Internet, tylko niech się wreszcie odczepi".
Założyli mi zatem Neostradę o zabójczej prędkości 128 kb/s (było to w roku Pańskim 2005). Potem - co roku przy przedłużaniu umowy trochę mi tę prędkość podnosili, tak że od stycznia 2010 r. miałem już 2 Mb/s. Na moje potrzeby było to aż nadto (Internetu używam do pracy, filmów ani muzyki nie ściągam...).
Przez pierwsze półrocze 2010 r. Wszystko chodziło jak burza... A potem się zaczęło. Od maja 2010 sieć zaczęła zrywać sygnał. To znaczy - router zachowywał się tak, jakby go ktoś zrestartował: połączenie się zrywało, po czym po chwili automatycznie logował się z powrotem. Dopóki robił to raz na godzinę, dało się żyć. Gorzej, jak robił to co minutę - to oczywiście uniemożliwiało pracę.
Telefon, infolinia, "sprawdzimy", mijały dwa - trzy dni, problem znikał. Mijały dwa - trzy tygodnie i pojawiał się znowu. Telefon, infolinia... I da capo al fine. Ileś razy wmawiano mi, że problem leży po stronie mojego routera, co okazało się bzdurą.
Między innymi dlatego tak bardzo się ucieszyłem z możliwości przejścia od 2011 r. do Netii, na nową centralę i nowe kable.
A kiedy się już okazało, że Netia "nie ma możliwości technicznych" (historyjkę opisałem w poprzednim wpisie), popędziłem do TPSA, żeby jednak przedłużyć z nimi umowę.
Uprzejmy pan z TP zaproponował mi, że za te same pieniądze za które dotąd miałem łącze 2 Mb/s, teraz będę miał (uwaga, uwaga!) 6 Mb/s.
- Ale to zadziała? - zapytałem podejrzliwie.
- Zadziała, zadziała. - Pan z TP zatarł ręce. - Sprawdziłem w komputerze, pańskie łącze taką szybkość obsłuży.
No więc od 1. stycznia miałem już mieć 6 Mb/s. Ale pan uśmiechając się dodał, że ponieważ 1 stycznia jest Nowy Rok (np, faktycznie, kto by pomyślał...), to tę zwiększoną szybkość podłączą mi już dwa - trzy dni wcześniej.
No i rzeczywiście, podłączyli. Dokładnie o 15:45 dnia 29. grudnia.
Mogę tę godzinę podać z taką dokładnością, bo w tym właśnie momencie straciłem jakiekolwiek połączenie z Internetem i nie odzyskałem go przez kolejne 3 dni.
Bo okazało się, rzecz prosta, że liczące sobie jakieś ćwierć wieku kabelki wiszące pomiędzy centralą a moim domem nie są w stanie udźwignąć takiej szybkości transferu. Zdechł pies.
Trzy dni dzwonienia (z komórki...), awantur, tłumaczenia, irytacji - dopiero po takim czasie udało się pracownikom TP wyjaśnić, że 6 Mb nie pójdzie (na szczęście potwierdził to na piśmie Pan Monter przysłany z zewnętrznej firmy, który jak usłyszał że mieli mi dać 6 Mb/s, to się obśmiał tak, że się mało nie udusił).
TP dała się więc łaskawie namówić na coś, co się fachowo nazywa "migracja", a oznacza po prostu powrót do starych, dobrych 2 Mb/s.
No więc wróciło 2 Mb/s i chodziło - tak, jak dotąd, czyli "z przerwami", ale jako tako. Przez dwa tygodnie. A potem - znowu zdechł pies. Dzwonię, infolinia... Okazało się, że patałach z którym wcześniej rozmawiałem technicznie "przeprowadził migrację" (zmniejszył szybkość), ale nie wypełnił stosownego papierka. Więc kiedy jakiś automat testował łącze, to wykrył że na moim numerze jest umowa na 6 Mb/s, a działa 2 Mb/s. I - jak to durny automat - podwyższył do 6. I łącze zdechło, rzecz prosta.
Tym razem - przyznam - już mnie trochę poniosło. Zadzwoniłem nie na infolinię, ale do centrali TP w Warszawie, zrobiłem taką awanturę, że chyba im kable iskrzyły - że od dziewięciu miesięcy nie są w stania naprawić głupiego zrywania sygnału, że... i tak dalej.
Chyba (wreszcie...) ktoś się przejął. Po dwóch dniach przyszedł do mnie pan monter i powiedział mi, że "teraz już powinno działać".
- Dobra, dobra - powiedziałem. - Od prawie roku to słyszę...
Ale wtedy pan monter wyjaśnił mi, że przełączyli moje łącze z jakiejś podcentralki przy ulicy X. do podcentralki przy ulicy Y.
Dowcip polega na tym, że ulica X. leży w centrum mojego miasteczka. Od mojego domu do centralki licząc "po kablach" było prawie 5 kilometrów - a na tej trasie bodaj ze 4 połączenia kabli. I przy większej szybkości po prostu się rwało.
A na ulicę Y. "po kablach" jest od mojego domu 300 metrów.
I 6 Mb/s śmiga jak strzała, bez problemów.
Tylko wytłumaczcie mi, dlaczego dojście do tego prostego rozwiązania zajęło "fachowcom" z TP niemal rok? I kto, na brodę Nelsona, wpadł na genialny pomysł podłączenia mnie do centralki położonej 5 kilometrów dalej, skoro taka sama centralka stoi w sąsiedniej uliczce?
No, w sumie i tak dobrze że nie podłączyli mnie w Szczecinie na przykład, prawda?
Ocena:
198
(244)
Sporo ostatnio przygód z PKP - dorzucę więc swoje pięć groszy. Było to ponad 15 lat temu. Wracałem pociągiem z Zakopanego do Warszawy. Czasy studenckie, na ekspres nie było mnie stać - jechałem więc słynną "rzeźnią pospieszną", której pokonanie tej trasy zajmowało 9 nocnych godzin...
Pech chciał, że kiedy już szedłem na dworzec w Zakopanem - ubrany tylko w lekką koszulę, z plecakiem na plecach... - lunął deszcz. Deszcz - jak to w górach wczesną jesienią: nagły, mocny, ale dość krótki, tak że nawet nie zdążyłem wyjąć z plecaka kurtki przeciwdeszczowej. Kiedy doszedłem na dworzec już nie padało - ale ja byłem kompletnie przemoczony.
Była połowa września, pociąg był niemal pusty - szybko znalazłem wolny przedział, zadekowałem się w nim. Zmieniłem koszulę na suchą - ale niestety drugich spodni nie miałem (podarły się dwa dni wcześniej gdzieś na Zawracie...). Zostałem więc w mokrych... i - jak się łatwo domyśleć - kiedy zapadła noc i spadła temperatura, zaczęło mi się robić zimno.
Kiedy koło 22:00 (czyli po 2 godzinach jazdy) w przedziale pojawiła się pani konduktor (K), wywiązał się między nami następujący, jakże typowy dla PKP dialog.
(Ja): Czy mogłaby pani włączyć ogrzewanie w wagonie?
(K): Nie, nie mogę.
(Ja, zdziwiony): - Ale dlaczego? Przecież jest naprawdę zimno...
Czekałem na klasyczne wyjaśnienie typu "zepsuło się", ale usłyszałem coś zupełnie innego:
(K): Nie mogę, bo sezon grzewczy się jeszcze nie zaczął.
(Ja, naiwnie sądząc że życiem codziennym powinna rządzić logika): Proszę pani, myślałem że ogrzewanie włącza się nie wtedy kiedy jest "sezon grzewczy", tylko wtedy kiedy jest zimno...
(K, z wyraźnym oburzeniem): No co pan? Sezon grzewczy trwa od 1. października do 31. marca. I wtedy grzejemy. A we wrześniu nie. (Nota bene - do tego magicznego 1. października zostało wtedy raptem kilka dni).
(Ja, pół żartem): To znaczy, że jak w połowie marca zrobi się 20 stopni, bo przecież tak bywa, to i tak będzie pani włączać ogrzewanie?
(K, zgorszona moją ignorancją): Ależ OCZYWIŚCIE, że tak! Bo to będzie jeszcze sezon grzewczy!
Po czy przedziurkowała mi bilet i poszła. Marzłem do rana...
A "post scriptum" tej historii przeżyłem niecałe pół roku później, kiedy pod koniec marca jechałem z Warszawy do Zakopanego. Za oknem była wiosna, temperatura nawet w nocy nie spadała poniżej 10 stopni, ale był "sezon grzewczy", więc grzejniki w przedziałach były GORĄCE.
Pech chciał, że kiedy już szedłem na dworzec w Zakopanem - ubrany tylko w lekką koszulę, z plecakiem na plecach... - lunął deszcz. Deszcz - jak to w górach wczesną jesienią: nagły, mocny, ale dość krótki, tak że nawet nie zdążyłem wyjąć z plecaka kurtki przeciwdeszczowej. Kiedy doszedłem na dworzec już nie padało - ale ja byłem kompletnie przemoczony.
Była połowa września, pociąg był niemal pusty - szybko znalazłem wolny przedział, zadekowałem się w nim. Zmieniłem koszulę na suchą - ale niestety drugich spodni nie miałem (podarły się dwa dni wcześniej gdzieś na Zawracie...). Zostałem więc w mokrych... i - jak się łatwo domyśleć - kiedy zapadła noc i spadła temperatura, zaczęło mi się robić zimno.
Kiedy koło 22:00 (czyli po 2 godzinach jazdy) w przedziale pojawiła się pani konduktor (K), wywiązał się między nami następujący, jakże typowy dla PKP dialog.
(Ja): Czy mogłaby pani włączyć ogrzewanie w wagonie?
(K): Nie, nie mogę.
(Ja, zdziwiony): - Ale dlaczego? Przecież jest naprawdę zimno...
Czekałem na klasyczne wyjaśnienie typu "zepsuło się", ale usłyszałem coś zupełnie innego:
(K): Nie mogę, bo sezon grzewczy się jeszcze nie zaczął.
(Ja, naiwnie sądząc że życiem codziennym powinna rządzić logika): Proszę pani, myślałem że ogrzewanie włącza się nie wtedy kiedy jest "sezon grzewczy", tylko wtedy kiedy jest zimno...
(K, z wyraźnym oburzeniem): No co pan? Sezon grzewczy trwa od 1. października do 31. marca. I wtedy grzejemy. A we wrześniu nie. (Nota bene - do tego magicznego 1. października zostało wtedy raptem kilka dni).
(Ja, pół żartem): To znaczy, że jak w połowie marca zrobi się 20 stopni, bo przecież tak bywa, to i tak będzie pani włączać ogrzewanie?
(K, zgorszona moją ignorancją): Ależ OCZYWIŚCIE, że tak! Bo to będzie jeszcze sezon grzewczy!
Po czy przedziurkowała mi bilet i poszła. Marzłem do rana...
A "post scriptum" tej historii przeżyłem niecałe pół roku później, kiedy pod koniec marca jechałem z Warszawy do Zakopanego. Za oknem była wiosna, temperatura nawet w nocy nie spadała poniżej 10 stopni, ale był "sezon grzewczy", więc grzejniki w przedziałach były GORĄCE.
PKP
Ocena:
466
(554)
Kilka dodanych ostatni opowieści taksówkowych przypomniało mi spotkanie z piekielnym taksówkarzem...
Bodaj rok po ślubie (nie mieliśmy jeszcze dzieci) Wracaliśmy z żoną z wakacyjnej wyprawy z Francji. Tanie linie lotnicze jeszcze nie funkcjonowały, więc z Paryża jechaliśmy autobusem. Podróż trwała mniej więcej 20 godzin...
Późnym popołudniem, nieco wymęczeni, wysiedliśmy wreszcie w Warszawie, na Dworcu Zachodnim PKS. Mieszkaliśmy wtedy na Służewcu, z Dworca Zachodniego to był "rzut beretem", był nawet bezpośredni autobus... Ale okazało się, że autobus właśnie odjechał, następny miał być za 40 minut (linia w ogóle kursowała dość rzadko, w dodatku była niedziela...). Byliśmy zmęczeni, nie chciało nam się czekać - poszliśmy na postój taksówek.
Na postoju stały bodaj ze trzy taksówki - wszystkie "zwykłe", czyli nie z korporacji. Wsiedliśmy do pierwszej, pan grzecznie pomógł nam zapakować bagaże, po czym - kiedy już wsiadaliśmy - zapytał gdzie jedziemy. Po usłyszeniu że na ulicę X oznajmił:
- To wyjdzie jakieś 50 złotych.
Że co proszę?! Rzadko jeździłem taksówkami, ale zdarzało się, więc doskonale wiedziałem, że nawet przy niedzielnej taryfie za taką trasę nie mieliśmy wtedy prawa zapłacić więcej niż 30 zł (a raczej 20 - 25). Zwłaszcza, że nalepka z ceną za kilometr na szybie taksówki wcale nie należała do najwyższych w mieście. Nie chcą się kłócić, powiedziałem tylko (grzecznie i uprzejmie):
- Wie pan, ile wyjdzie na taksometrze, tyle zapłacimy.
- Ale taksometr mam zepsuty - oznajmił pan radośnie.
Tu mnie już szlag trafił. – Jeśli pan ma zepsuty taksometr, to jakim prawem zabiera pan pasażerów?! Przecież wie pan równie dobrze jak ja, że stąd na ulicę X to NA PEWNO nie będzie 50 zł...
- Jak się nie podoba, to proszę wysiadać - warknął kierowca. I miał pecha, bo my rzeczywiście wysiedliśmy. I jeszcze musiał nam bagaże z kufra wyciągać...
A ja poszedłem do automatu telefonicznego (komórki wtedy jeszcze nie miałem...) i zadzwoniłem do jednej z korporacji taksówkowych. Taksówka z logo korporacji była pod dworcem w ciągu 5 minut. Wsiedliśmy, pomachaliśmy jeszcze wściekłemu oszustowi - i pojechaliśmy do domu.
Kosztowało nas to niecałe 25 złotych...
Bodaj rok po ślubie (nie mieliśmy jeszcze dzieci) Wracaliśmy z żoną z wakacyjnej wyprawy z Francji. Tanie linie lotnicze jeszcze nie funkcjonowały, więc z Paryża jechaliśmy autobusem. Podróż trwała mniej więcej 20 godzin...
Późnym popołudniem, nieco wymęczeni, wysiedliśmy wreszcie w Warszawie, na Dworcu Zachodnim PKS. Mieszkaliśmy wtedy na Służewcu, z Dworca Zachodniego to był "rzut beretem", był nawet bezpośredni autobus... Ale okazało się, że autobus właśnie odjechał, następny miał być za 40 minut (linia w ogóle kursowała dość rzadko, w dodatku była niedziela...). Byliśmy zmęczeni, nie chciało nam się czekać - poszliśmy na postój taksówek.
Na postoju stały bodaj ze trzy taksówki - wszystkie "zwykłe", czyli nie z korporacji. Wsiedliśmy do pierwszej, pan grzecznie pomógł nam zapakować bagaże, po czym - kiedy już wsiadaliśmy - zapytał gdzie jedziemy. Po usłyszeniu że na ulicę X oznajmił:
- To wyjdzie jakieś 50 złotych.
Że co proszę?! Rzadko jeździłem taksówkami, ale zdarzało się, więc doskonale wiedziałem, że nawet przy niedzielnej taryfie za taką trasę nie mieliśmy wtedy prawa zapłacić więcej niż 30 zł (a raczej 20 - 25). Zwłaszcza, że nalepka z ceną za kilometr na szybie taksówki wcale nie należała do najwyższych w mieście. Nie chcą się kłócić, powiedziałem tylko (grzecznie i uprzejmie):
- Wie pan, ile wyjdzie na taksometrze, tyle zapłacimy.
- Ale taksometr mam zepsuty - oznajmił pan radośnie.
Tu mnie już szlag trafił. – Jeśli pan ma zepsuty taksometr, to jakim prawem zabiera pan pasażerów?! Przecież wie pan równie dobrze jak ja, że stąd na ulicę X to NA PEWNO nie będzie 50 zł...
- Jak się nie podoba, to proszę wysiadać - warknął kierowca. I miał pecha, bo my rzeczywiście wysiedliśmy. I jeszcze musiał nam bagaże z kufra wyciągać...
A ja poszedłem do automatu telefonicznego (komórki wtedy jeszcze nie miałem...) i zadzwoniłem do jednej z korporacji taksówkowych. Taksówka z logo korporacji była pod dworcem w ciągu 5 minut. Wsiedliśmy, pomachaliśmy jeszcze wściekłemu oszustowi - i pojechaliśmy do domu.
Kosztowało nas to niecałe 25 złotych...
taxi
Ocena:
608
(666)
Jestem tłumaczem - nie takim od umów i dokumentów, tylko takim od książek :-)
Jestem freelancerem, pracuje w domu, współpracuję na stałe z dwoma wydawnictwami i okazjonalnie jeszcze z trzema innymi.
Zwróciło się do mnie kiedyś wydawnictwo X. Nazwy nie podam :-) - ale wydawnictwo szacowne, z "marką", wydające głównie książki naukowe i podręczniki akademickie. Temat książki średnio mi pasował, ale że akurat miałem "przestój", to pomyślałem że wezmę - zawsze to jakieś pieniądze, a poza tym w razie czego można sobie zawsze w CV wpisać "tłumaczenia dla wydawnictwa X" - i od razu każdy potencjalny klient / pracodawca inaczej na człowieka patrzy...
Niestety, to był błąd. Książka okazała się potwornie nudna, źle napisana, pełna błędów rzeczowych. Redakcja żądała ode mnie różnych idiotycznych (naprawdę idiotycznych!) przeróbek. Pieniądze były niewielkie, w umowie - płatność w ciągu 40 dni (!), i to nie od oddania tłumaczenia, ale od jego zatwierdzenia (co im zajęło kolejne trzy tygodnie...). Zresztą i tak się z tą płatnością spóźnili...
Wymieniać mógłbym długo - ale najlepsze miało miejsce na końcu. Oddałem już cały tekst, ze wszystkimi idiotycznymi zmianami etc. Po kilku dniach dzwoni do mnie jakaś pani redaktor z wydawnictwa X, która opracowywała książkę - i tłumaczy mi, że prześle mi kurierem wydruk (! - jak za króla Ćwieczka - po co papier marnować i płacić za kuriera, jak można przysłać pliki w .pdf?) całej książki po wstępnym złamaniu, żebym przejrzał i powiedział, czy jako tłumacz akceptuję wszystkie wprowadzone zmiany (redakcja zawsze coś poprawia, skraca, przesuwa...). OK., w zasadzie nie muszę tego robić - ale w naiwnym odruchu uznałem, że to objaw szacunku do tłumacza, który ma prawo sprawdzić, co zrobili z tłumaczeniem, pod którym - bądź co bądź - pospisuje się własnym nazwiskiem.
Ale pani redaktor już prawie się rozłączając mówi, że przyśle mi DWA egzemplarze. – Ten drugi to po to, żeby pan mógł opracować indeks.
SŁUCHAM?!
Mocno zdziwiony pytam panią, czy jest pewna, że to ja mam opracowywać indeks. Dla niewtajemniczonych: opracowanie indeksu rzeczowego w naukowej książce do TYPOWA praca redakcyjna, nie mająca nic wspólnego z zadaniami tłumacza, a przy tym zajmująca (w zależności od grubości książki) od dwóch-trzech dni do tygodnia i dłużej.
Ale pani twardo że tak, mam to zrobić. Sięgnąłem po umowę i (wciąż ze słuchawką przy uchu) zacząłem ją czytać, choć i bez tego byłem pewien, że mam rację. Zacytowałem pani redaktor odpowiednie fragmenty umowy, z których jednoznacznie wynikało, co należy do moich obowiązków. I zasugerowałem (nieco złośliwym tonem), że oczywiście mogę ten indeks zrobić, jeśli wydawnictwo podpisze ze mną stosowną umowę i zapłaci mi za to odpowiednią sumę.
Pani szybko powiedziała, że "w takim razie to ona jeszcze sprawdzi" - i rozłączyła się.
Następnego dnia kurier przywiózł mi - rzecz prosta - JEDEN wydruk, a o indeksie nikt więcej mi nic nie mówił.
Mówiąc wprost: pani redaktor myślała, że znalazła jelenia który za darmo odwali ZA NIĄ cztery czy pięć dni roboty... Bo, jak się domyślacie, zrobienie tego indeksu (co później przez znajomego sprawdziłem) należało oczywiście do jej obowiązków.
Potem tylko moja żona śmiała się ze mnie, kiedy na drzwiach pokoju w którym pracuję wywiesiłem tabliczkę z logo wydawnictwa X i napisem: "Tych klientów nie obsługujemy".
Jestem freelancerem, pracuje w domu, współpracuję na stałe z dwoma wydawnictwami i okazjonalnie jeszcze z trzema innymi.
Zwróciło się do mnie kiedyś wydawnictwo X. Nazwy nie podam :-) - ale wydawnictwo szacowne, z "marką", wydające głównie książki naukowe i podręczniki akademickie. Temat książki średnio mi pasował, ale że akurat miałem "przestój", to pomyślałem że wezmę - zawsze to jakieś pieniądze, a poza tym w razie czego można sobie zawsze w CV wpisać "tłumaczenia dla wydawnictwa X" - i od razu każdy potencjalny klient / pracodawca inaczej na człowieka patrzy...
Niestety, to był błąd. Książka okazała się potwornie nudna, źle napisana, pełna błędów rzeczowych. Redakcja żądała ode mnie różnych idiotycznych (naprawdę idiotycznych!) przeróbek. Pieniądze były niewielkie, w umowie - płatność w ciągu 40 dni (!), i to nie od oddania tłumaczenia, ale od jego zatwierdzenia (co im zajęło kolejne trzy tygodnie...). Zresztą i tak się z tą płatnością spóźnili...
Wymieniać mógłbym długo - ale najlepsze miało miejsce na końcu. Oddałem już cały tekst, ze wszystkimi idiotycznymi zmianami etc. Po kilku dniach dzwoni do mnie jakaś pani redaktor z wydawnictwa X, która opracowywała książkę - i tłumaczy mi, że prześle mi kurierem wydruk (! - jak za króla Ćwieczka - po co papier marnować i płacić za kuriera, jak można przysłać pliki w .pdf?) całej książki po wstępnym złamaniu, żebym przejrzał i powiedział, czy jako tłumacz akceptuję wszystkie wprowadzone zmiany (redakcja zawsze coś poprawia, skraca, przesuwa...). OK., w zasadzie nie muszę tego robić - ale w naiwnym odruchu uznałem, że to objaw szacunku do tłumacza, który ma prawo sprawdzić, co zrobili z tłumaczeniem, pod którym - bądź co bądź - pospisuje się własnym nazwiskiem.
Ale pani redaktor już prawie się rozłączając mówi, że przyśle mi DWA egzemplarze. – Ten drugi to po to, żeby pan mógł opracować indeks.
SŁUCHAM?!
Mocno zdziwiony pytam panią, czy jest pewna, że to ja mam opracowywać indeks. Dla niewtajemniczonych: opracowanie indeksu rzeczowego w naukowej książce do TYPOWA praca redakcyjna, nie mająca nic wspólnego z zadaniami tłumacza, a przy tym zajmująca (w zależności od grubości książki) od dwóch-trzech dni do tygodnia i dłużej.
Ale pani twardo że tak, mam to zrobić. Sięgnąłem po umowę i (wciąż ze słuchawką przy uchu) zacząłem ją czytać, choć i bez tego byłem pewien, że mam rację. Zacytowałem pani redaktor odpowiednie fragmenty umowy, z których jednoznacznie wynikało, co należy do moich obowiązków. I zasugerowałem (nieco złośliwym tonem), że oczywiście mogę ten indeks zrobić, jeśli wydawnictwo podpisze ze mną stosowną umowę i zapłaci mi za to odpowiednią sumę.
Pani szybko powiedziała, że "w takim razie to ona jeszcze sprawdzi" - i rozłączyła się.
Następnego dnia kurier przywiózł mi - rzecz prosta - JEDEN wydruk, a o indeksie nikt więcej mi nic nie mówił.
Mówiąc wprost: pani redaktor myślała, że znalazła jelenia który za darmo odwali ZA NIĄ cztery czy pięć dni roboty... Bo, jak się domyślacie, zrobienie tego indeksu (co później przez znajomego sprawdziłem) należało oczywiście do jej obowiązków.
Potem tylko moja żona śmiała się ze mnie, kiedy na drzwiach pokoju w którym pracuję wywiesiłem tabliczkę z logo wydawnictwa X i napisem: "Tych klientów nie obsługujemy".
Ocena:
575
(679)
Wiele late temu... To ja byłem "piekielnym klientem", choć nie do końca z mojej winy...
Londyn, indyjski kawiarenko-sklepik z kilkoma stolikami, gdzieś na Camden bodaj. Siedzimy sobie z dziewczyną (dziś już od 12 lat żoną) i z kumplem. Podchodzi właściciel i kelner w jednej osobie, Hindus rzecz prosta. Pyta co chcemy do picia - ja zamawiam kawę, kumpel jakąś colę, moja towarzyszka się zastanawia (za kawą nie przepada). Uprzejmy Hindus proponuje zatem znakomity napój - a mówi angielszczyzną poprawną, ale wymowę ma... Łomattko. Rozumiemy tyle, że może podać coś, co się nazywa (cytuję fonetycznie) "kapatii".
Co to jest "kapatii", na brodę Nelosna?! Jakiś indyjski specjał? Mówię, że nie bardzo wiemy i proszę, żeby wyjaśnił. Hindus robi wielkie zdziwione oczy i minę pod tytułem "Jak można tego nie wiedzieć?".
Przez dłuższą chwilę usiłujemy się o tym tajemniczym napoju czegoś dowiedzieć - ale okazuje się to niełatwe, bo właściciel jest ewidentnie przekonany, że robimy sobie z niego jaja. Irytuje się coraz bardziej (muszę, po prostu muszę zapisać to fonetycznie):
- Ju mast noł, łot is kapatii! Evry łan nołs what is kapatii! Evry łan drinks a kapatii!!!
Sytuacja robi się niezręczna. Żeby jej nie zaogniać, zgadamy się na "kapatii", zakładając że jak będzie niedobra, to najwyżej się ją zostawi i tyle.
Nieco udobruchany, ale wciąż zirytowany Hindus znika na kilka minut, wraca, przynosi kawę (dla mnie), colę (dla kumpla), a przed moją towarzyszką stawia...
...A CUP OF TEA, oczywiście.
Śmialiśmy się tak, że prawie się nie udusili. Hindus śmiał się razem z nami, choć chyba nie do końca był przekonany, że wie z czego...
Londyn, indyjski kawiarenko-sklepik z kilkoma stolikami, gdzieś na Camden bodaj. Siedzimy sobie z dziewczyną (dziś już od 12 lat żoną) i z kumplem. Podchodzi właściciel i kelner w jednej osobie, Hindus rzecz prosta. Pyta co chcemy do picia - ja zamawiam kawę, kumpel jakąś colę, moja towarzyszka się zastanawia (za kawą nie przepada). Uprzejmy Hindus proponuje zatem znakomity napój - a mówi angielszczyzną poprawną, ale wymowę ma... Łomattko. Rozumiemy tyle, że może podać coś, co się nazywa (cytuję fonetycznie) "kapatii".
Co to jest "kapatii", na brodę Nelosna?! Jakiś indyjski specjał? Mówię, że nie bardzo wiemy i proszę, żeby wyjaśnił. Hindus robi wielkie zdziwione oczy i minę pod tytułem "Jak można tego nie wiedzieć?".
Przez dłuższą chwilę usiłujemy się o tym tajemniczym napoju czegoś dowiedzieć - ale okazuje się to niełatwe, bo właściciel jest ewidentnie przekonany, że robimy sobie z niego jaja. Irytuje się coraz bardziej (muszę, po prostu muszę zapisać to fonetycznie):
- Ju mast noł, łot is kapatii! Evry łan nołs what is kapatii! Evry łan drinks a kapatii!!!
Sytuacja robi się niezręczna. Żeby jej nie zaogniać, zgadamy się na "kapatii", zakładając że jak będzie niedobra, to najwyżej się ją zostawi i tyle.
Nieco udobruchany, ale wciąż zirytowany Hindus znika na kilka minut, wraca, przynosi kawę (dla mnie), colę (dla kumpla), a przed moją towarzyszką stawia...
...A CUP OF TEA, oczywiście.
Śmialiśmy się tak, że prawie się nie udusili. Hindus śmiał się razem z nami, choć chyba nie do końca był przekonany, że wie z czego...
Ocena:
698
(862)
zarchiwizowany
Skomentuj
(1)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Mój kumpel razem z żoną poszedł do "Smyka" (Warszawa) kupić prezent urodzinowy dla córki. Chodzili po piętrze z zabawkami, aż się na chwilę rozdzielili: żona poszła w jedną stronę, on w drugą (żona oglądała domki dla lalek, on - klocki LEGO :-)
Nagle zorientował się, że nigdzie jej nie widzi - więc stanął między półkami, wyciągnął szyję (jest dosyć wysoki) i zaczął się rozglądać.
W tym momencie podeszła do niego - rzecz prosta - panna z obsługi, bo myślała że szuka jakiegoś konkretnego towaru. Dziewczę młode, plakietka z napisem "praktykantka" i nieśmiertelny tekst "Czy mogę panu w czymś pomóc?"
Na co mój kolega odparł - absolutnie zgodnie z prawdą:
- Wie pani, szukam żony...
I pewnie nic by z tego nie wynikło, gdyby nie to że kiedy "usłyszał" co właśnie powiedział, lekko się zmieszał i zaczął się tłumaczyć:
- To znaczy nie, wie pani, ja MAM żonę, tylko właśnie jej szukam...
Żona kolegi opowiadała mi potem, że znalazła go czerwonego jak burak w towarzystwie duszącej się ze śmiechu dziewczyny z obsługi...
Nagle zorientował się, że nigdzie jej nie widzi - więc stanął między półkami, wyciągnął szyję (jest dosyć wysoki) i zaczął się rozglądać.
W tym momencie podeszła do niego - rzecz prosta - panna z obsługi, bo myślała że szuka jakiegoś konkretnego towaru. Dziewczę młode, plakietka z napisem "praktykantka" i nieśmiertelny tekst "Czy mogę panu w czymś pomóc?"
Na co mój kolega odparł - absolutnie zgodnie z prawdą:
- Wie pani, szukam żony...
I pewnie nic by z tego nie wynikło, gdyby nie to że kiedy "usłyszał" co właśnie powiedział, lekko się zmieszał i zaczął się tłumaczyć:
- To znaczy nie, wie pani, ja MAM żonę, tylko właśnie jej szukam...
Żona kolegi opowiadała mi potem, że znalazła go czerwonego jak burak w towarzystwie duszącej się ze śmiechu dziewczyny z obsługi...
Ocena:
100
(290)
Byłem kiedyś dziennikarzem w dziale miejskim Pewnej Dużej Gazety. Wśród wielu pisanych tekstów o bardzo różnych sprawach był także dział "Interwencje" - czytelnicy zgłaszali różne problemy z urzędami, firmami, sklepami etc., a myśmy sprawę opisywali próbując im pomóc przez jej nagłośnienie.
Zdarzyło mi się kiedyś opisywać historię pani, którą bardzo nieprzyjemnie potraktowała duża telewizja satelitarna X (nazwy sobie darujmy :-). Historia jakich wiele: źle naliczony abonament, wezwania do zapłaty mimo, że pani już dawno nie była ich klientką, straszenie komornikiem etc. Opisałem całą historię dokładnie, niestety nie udało mi się uzyskać jakiejkolwiek odpowiedzi od firmy X (pani rzecznik prasowa dość dokładnie olała moje pytania mailem, a telefonu nie odbierała). Napisałem to w tekście. Tekst się ukazał.
Gazeta jest w kiosku rano. Przychodzę do pracy koło 12:00 (taka specyfika pracy w gazecie codziennej...), a kolega mówi mi że jakaś wściekła baba (to cytat) wydzwania do mnie od ósmej rano. Po chwili dzwoni znowu. Kto? Pani rzecznik prasowa firmy X. I awanturuje się w słuchawkę, że co to znaczy, że jakim prawem, że szargam dobre imię firmy, że... i tak dalej.
Jak już skończyła krzyczeć, usiłowałem się od niej dowiedzieć do czego konkretnie ma "zarzuty". Czy coś przekręciłem, popełniłem błąd, dałem jakieś nieprawdziwe informacje? (To się zdarza, niestety - wtedy trzeba grzecznie sprostować i przeprosić). Ale pani dalej się drze i awanturuje, po czym rzuca tekst, który mnie po prostu zatkał:
- Jak pan może źle pisać o firmie X, skoro firma X i firma Y (czyli wydawca gazety w której pracowałem) prowadzą wspólne interesy!
Przez dłuższą chwilę usiłowałem grzecznie wytłumaczyć tej pani, gdzie (i jak głęboko) mam kwestie interesów i zależności finansowych firm X i Y, dodając że jako rzecznik prasowy powinna wiedzieć, na czym polega niezależność dziennikarska. Ale pani podniosła wrzask, że na w takim razie porozmawia z moim szefem!
Ależ proszę bardzo: dałem jej telefon do naczelnego działu miejskiego - i szybko podbiegłem do jego biurka, żeby go ostrzec. Po chwili pani zadzwoniła...
Miała pecha - naczelny powiedział jej mniej więcej to samo co ja, tylko w dużo ostrzejszych słowach, a na koniec poradził, żeby - jeśli uważa że coś jest nie tak - podała gazetę do sądu.
Później, przypadkiem, dowiedziałem się, że kiedy ja próbowałem dodzwonić się do pani rzecznik, żeby zapytać ją o stanowisko firmy w tej sprawie, ona (w godzinach pracy) była na prywatnej wycieczce. I jak się ukazał artykuł, jej szefostwo zrobiło jej Jesień Średniowiecza, że sprawy nie dopilnowała (bo w tekście stało, że "mimo licznych prób nikt z firmy X nie chciał się z nami skontaktować i wyjaśnić sprawy). Czyli pani rzecznik robiąc mi awanturę i grożąc konsekwencjami próbowała po prostu ratować własny tyłek...
Zdarzyło mi się kiedyś opisywać historię pani, którą bardzo nieprzyjemnie potraktowała duża telewizja satelitarna X (nazwy sobie darujmy :-). Historia jakich wiele: źle naliczony abonament, wezwania do zapłaty mimo, że pani już dawno nie była ich klientką, straszenie komornikiem etc. Opisałem całą historię dokładnie, niestety nie udało mi się uzyskać jakiejkolwiek odpowiedzi od firmy X (pani rzecznik prasowa dość dokładnie olała moje pytania mailem, a telefonu nie odbierała). Napisałem to w tekście. Tekst się ukazał.
Gazeta jest w kiosku rano. Przychodzę do pracy koło 12:00 (taka specyfika pracy w gazecie codziennej...), a kolega mówi mi że jakaś wściekła baba (to cytat) wydzwania do mnie od ósmej rano. Po chwili dzwoni znowu. Kto? Pani rzecznik prasowa firmy X. I awanturuje się w słuchawkę, że co to znaczy, że jakim prawem, że szargam dobre imię firmy, że... i tak dalej.
Jak już skończyła krzyczeć, usiłowałem się od niej dowiedzieć do czego konkretnie ma "zarzuty". Czy coś przekręciłem, popełniłem błąd, dałem jakieś nieprawdziwe informacje? (To się zdarza, niestety - wtedy trzeba grzecznie sprostować i przeprosić). Ale pani dalej się drze i awanturuje, po czym rzuca tekst, który mnie po prostu zatkał:
- Jak pan może źle pisać o firmie X, skoro firma X i firma Y (czyli wydawca gazety w której pracowałem) prowadzą wspólne interesy!
Przez dłuższą chwilę usiłowałem grzecznie wytłumaczyć tej pani, gdzie (i jak głęboko) mam kwestie interesów i zależności finansowych firm X i Y, dodając że jako rzecznik prasowy powinna wiedzieć, na czym polega niezależność dziennikarska. Ale pani podniosła wrzask, że na w takim razie porozmawia z moim szefem!
Ależ proszę bardzo: dałem jej telefon do naczelnego działu miejskiego - i szybko podbiegłem do jego biurka, żeby go ostrzec. Po chwili pani zadzwoniła...
Miała pecha - naczelny powiedział jej mniej więcej to samo co ja, tylko w dużo ostrzejszych słowach, a na koniec poradził, żeby - jeśli uważa że coś jest nie tak - podała gazetę do sądu.
Później, przypadkiem, dowiedziałem się, że kiedy ja próbowałem dodzwonić się do pani rzecznik, żeby zapytać ją o stanowisko firmy w tej sprawie, ona (w godzinach pracy) była na prywatnej wycieczce. I jak się ukazał artykuł, jej szefostwo zrobiło jej Jesień Średniowiecza, że sprawy nie dopilnowała (bo w tekście stało, że "mimo licznych prób nikt z firmy X nie chciał się z nami skontaktować i wyjaśnić sprawy). Czyli pani rzecznik robiąc mi awanturę i grożąc konsekwencjami próbowała po prostu ratować własny tyłek...
Ocena:
718
(810)