Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

jotem02

Zamieszcza historie od: 22 stycznia 2018 - 18:33
Ostatnio: 20 marca 2024 - 9:13
O sobie:

Nauczyciel od 1979. Uprawnienia do matematyki, fizyki i angielskiego. Dwukrotnie, przez kilka lat, dyrektor szkoły polskiej poza granicami Polski (Budapeszt, Benghazi). Ukończony pierdyliard szkoleń i kursów. Prywatnie żonaty, dwóch synów, czwórka wnuków dzięki którym mam bieżący podgląd na publiczny system edukacji. Od wielu lat nauczyciel w szkołach STO.

  • Historii na głównej: 59 z 63
  • Punktów za historie: 8280
  • Komentarzy: 374
  • Punktów za komentarze: 1937
 

#87924

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Dziś nie o szkole, nie o podróżach (niektórzy minusują), a o czasach dla wielu czytelników niemal prehistorycznych.

Otóż w połowie lat osiemdziesiątych ubiegłego stulecia byłem dumnym właścicielem wehikułu samochodopodobnego o nazwie Syrena 105 Lux. To Lux, to znaczy, że miała wajchę biegów w podłodze! Notabene Skarpeta była nabyta jako trzylatek na giełdzie samochodowej za skromne 180 kafli. Cena detaliczna nówki to były 64 tysiące. Ale salonów wtedy nie było, a zarabiało się (jako nauczyciel) 3 kafle. Ale ad rem.

Gdzieś mi wcięło korek od wlewu paliwa - może na stacji benzynowej, może gdzie indziej, ale jeździć się nie dało, bo drogocenne paliwo chlustało z baku. Co było robić? Zatkałem dziurę pieluchą i pomknąłem do miasta do mechanika.

Artysta śrubokręta i klucza trzynastki pojęczał przez chwilę, po czym przyniósł mi korek (tylko, wie pan, kluczyka do tego nie mam), zainkasował i było git. Po papierosku wytłumaczył: Panie, patrz pan ile tu stoi syrenek, warszaw, nysek i żuków. Prawie nikt korka nie zamyka na klucz (a trzeba było, bo spuszczali w nocy paliwko przedsiębiorczy posiadacze samochodów), to zaraz do mnie przyjdzie właściciel nyski. To ja mu dam od żuka. A potem gościowi od żuka dam od warszawy. A każdy mi zapłaci z pocałowaniem ręki, bo w sklepie nie ma.

Normalnie nie mogłem wyjść z podziwu - Gates ówczesnych czasów.

Skomentuj (37) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 161 (189)

#81999

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Coś mi zaczęła szarpać skrzynia CVT w moim mietku na zimnym silniku.

Nic nie jest wieczne, a, jako były posiadacz dumnej syrenki 105LUX, za bardzo się nie znam na niczym, czego nie można naprawić kluczem 13 i młotkiem. Zaczęło się poszukiwanie tzw. skrzyniarza.

O, mam! Blisko domu.

Pan mówi tak: "CVT? Pozbądź się pan tego złomu jak najprędzej. Nowa skrzynia 48k, a ja panu mogę wymienić płyn i filtr oraz wyregulować to truchło”. Potrwa trzy dni i cena od 2 kafli w górę.

Już prawie byłem zdecydowany, bo jednak dyskomfort, ale popytałem po znajomych i znajomych znajomych. Jest inny warsztat! Daleko od chałupy, ale dzwonię.

Obejrzymy i zdecydujemy. Wymiana oleju, filtr i uszczelka plus robota 500 złotych, czas pracy do dwóch godzin. Można się umówić, przyjechać i poczekać. Jadę.

Na miejscu:

Olej w skrzyni OK, ale jest go o półtora litra za mało. Dolewka.

Regulacja? Bez wymontowania skrzyni niemożliwe, zresztą nie ma tu czego regulować. Przy okazji dolewka oleju do silnika, wymiana płynu hamulcowego (bo stary), wymiana filtra klimatyzacji, bo rocznik 2014 to jakby już nie to.

Chcę zapłacić - nie, teraz jazda próbna. Autko jak nowe. Wracamy, chcę zapłacić - nie, teraz na komputer. Dwadzieścia minut i same fajeczki na displaju.

Płacę 300 złotych. Autko dziarskie, sama przyjemność z prowadzenia. Oddech ulgi. Prawie dałem się naładować "fachowcowi" blisko domu.

Skomentuj (5) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 178 (190)
zarchiwizowany

#87871

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Niektórzy czytelnicy Piekielnych lubią moje historyjki podróżnicze. Oto znowu ja, tym razem lotniczo. Wiadomo jak się przed pandemią latało. Wielkie samoloty, stewardessy, zapiąć pasy, majestatyczny start i lądowanie. Ale można inaczej.
Gdy mieszkałem w Budapeszcie pojechałem ze znajomą Polką do jej kumpla. Coś tam mówiła, że pasjonat lotnictwa i spadochroniarstwa, ale nie spodziewałem się tego, co było na miejscu. Gość oprócz wioski letniskowej miał na własność lotnisko! Co prawda z trawiastym pasem, ale sporo tam parkowało różnych fruwadeł. Pogadaliśmy chwilę i gość nagle mówi patrząc na szykującego się do startu Antka ze spadochroniarzami: "chcesz poskakać?" . I już wołał serwisanta, żeby mi dopasował sprzęt, ale się wykręciłem mówiąc, że to latające skrzydło (sorry, nie znam się), a ja nie jestem przyzwyczajony.
Na tej samej miejscówce, żebyśmy się nie nudzili dał nam samolot z pilotem (nieduży taki), żebyśmy obejrzeli Kecskemet z góry. Na tyle znałem już węgierski, żeby zrozumieć, że pilot ma "troszkę pofiglować". Kto tego nie przeżył, ten nie wie co to znaczy mieć żołądek wyżej niż płuca. W środku ewolucji pilot stwierdził widząc nasze zielone oblicza "toaleta nieczynna" i wręczył nam wielki słomkowy kapelusz.
Na Puerto Rico stwierdziliśmy, że zamiast płynąć kilka godzi promem możemy polecieć z mainlandu na wyspę Vieques samolotem. Spokojnie czekamy w porcie lotniczym (całkiem sporym), a tu do naszych krzesełek podchodzi nieco zaniedbany gość w brudnawej białe koszuli i informuje, że lecimy z nim. W samolociku (osiem miejsc) byliśmy sami. Nie było informacji przed lotem o ewakuacji itp. Zamiast tego gość mruknął: " lot potrwa 15 minut, torebki do rzygania są pod fotelem". Po czym przekręcił kluczyk w stacyjce, jak w samochodzie i do góry! Mijając jedną z najpiękniejszych plaż na świecie (Playa Flamenco) postawił samolot na skrzydle i z gracją wylądował obok terminalu wielkości kiosku Ruchu.
I skoro się rozpisałem, to jeszcze jedna historia już nie związania z lataniem.
Na Puerto Rico postanowiliśmy zwiedzić park narodowy typu dżungla. Pamiętaliśmy jak to wyglądało w Kolumbii w parku Sierra Nevada (błotniste ścieżki, błoto do pół uda, śliskie skałki), więc przygotowaliśmy się moralnie i sprzętowo. Widok na miejscu: asfaltowe szosy z zatoczkami do robienia zdjęć (Amerykanina trudno z autka wywabić), szlaki piesze krótkie, zniwelowane, utwardzone i wyposażone w poręcze!.
Gdzieś tam miał być fajny wodospad. Odległość 20 minut piechtą. Poszliśmy (niecałe 15 minut to trwało), wodospad, jak wodospad, nawet fajny z bardzo zimną wodą. Pomoczyliśmy kończyny w wodzie i powrót. W drodze powrotnej spotkaliśmy dość typowego trzydziestoletniego Amerykanina: hawajska koszula w palmy, szorty, buty silnie do taternictwa i obwód w pasie do mierzenia taśmą mierniczą. Zatrzymał nas i zapytał jak daleko do wodospadu. Odpowiedzieliśmy, że około 15 minut. Jesus Christ!!! zakrzyknął turysta spływając potem. Przypominam, że my byliśmy po sześćdziesiątce.

Skomentuj (11) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 45 (89)

#87827

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Zanim Chińczyk zeżarł nietoperza, moim hobby były podróże. Nigdy z biurem turystycznym, ale organizowane samodzielnie z bukowaniem hosteli, rozkładem promów i autobusów na miejscu itd.

Ale wcześniej jak pamiętacie pracowałem w Libii. Nadeszła pora wyjazdu, trzeba było przemieścić się przez Egipt, bo z Libii żadne samoloty nie latały. Tak więc pomknęliśmy z Benghazi do Kairu tak zwaną gazelą, czyli sześcioosiowym potworem autokarowym. Dwudziestogodzinna podróż minęła dobrze, pomijając ewolucje kierowców, którzy zmieniali się w czasie jazdy.

W hotelu zaskoczeniem była klima na pilota. Pilot był na kablu. No, OK technologia bezprzewodowa być może nie dotarła.
Z Kairu wybraliśmy się pociągiem do Luksoru. Oczywiście wzięliśmy ze sobą dwa piwa Stella (0.8l). Po Libii piliśmy je z przyczajki, głęboko pochyleni między fotelami. Konsumpcję resztek zakłócił nam kelner z wózkiem krzyczący "Kawa, herbata, piwo Stella". Tak, starych przyzwyczajeń trudno się wyzbyć.

A teraz piekielność. I to moja. Pływając w morzu lubiłem wypatrywać ciekawych muszli. No i tak sobie snorkellowałem na wodzie jakieś trzysta metrów od brzegu, co ciekawsze okazy ładując do majtek. Nagle zobaczyłem bajecznie kolorową muszelkę, zanurkowałem, podniosłem i uratował mnie tylko to, że przed włożeniem w majty chciałem jej się dokładnie przyjrzeć. Bo taka ładna była. Po chwili poczułem jak coś mnie delikatnie puka w paznokieć. Cholerny mieszkaniec muszelki przy pomocy czarnego żądła próbował mnie zabrać do wieczności. To był ślimak morski z gatunku conus z neurotoksyną w żądle. Głównie poraża mięśnie oddechowe. A gdybym włożył zdobycz do majtek?

Od tego czasu mam zasadę: nie pchać pod wodą łap gdzie nie trzeba - w jamce może mieszkać murena, połowy muszli trydakny mogą się zatrzasnąć, a ślimaczek może być zabójczy jak cyjanek. I takie samej ostrożności miłym czytelnikom życzę.

Skomentuj (20) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 188 (202)

#87804

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jak wiadomo jestem nauczycielem. Jak też wiadomo, w warunkach pandemii uczę zdalnie. Jakie są tego efekty?

Już nie proszę uczniów, by włączali kamerki. Nie chcę oglądać sypialni z rozrzuconymi ciuchami, w tym również fragmentów bielizny walających się po krzesłach, rozgrzebanych łóżkach i podłodze. Jak również niekoniecznie mam ochotę na obserwowanie resztek śniadanka pochłanianych przez mojego rozmówcę (to nie on mówi niewyraźnie, to coś z mikrofonem).

Ale pojawiło się coś gorszego. Brak motywacji i niechęć do angażowania się. Wiadomo, że jak robię kartkówkę, czy sprawdzian, to rybki mają swobodny dostęp do swoich notatek i do podręcznika. A także do odmętów Internetu. Tego uniknąć się nie da. I co? I gucio.
Pytania (fizyka, szkoła podstawowa) stricte teoretyczne, w całym dziale tylko jeden wzór do ogarnięcia. Średnia ocen ze sprawdzianu 35% (a dzieciaki jeszcze rok temu były całkiem niezłe). Co robić, nie wiem. Pokazuję doświadczenia, daję linki do materiałów z YT, cuda wianki, a wszystko o kant doopy rozbić. Podejrzewam, że większość nawet nie robi notatek z zajęć. Tym bardziej, że próba poproszenia kogoś o odpowiedź, to ...cisza. "bo mnie wyrzuciło, bo kurierowi musiałam otworzyć, bo pies mi nasikał na dywan, bo ...wstaw cokolwiek".

Nie mam specjalnie żalu do swoich podopiecznych. Lubię ich i (chyba) oni lubią mnie. Ale jest kiepsko. Granica zmęczenia materiału jest coraz bliżej.
Wiem, kupa ludzi napisze, że po co te restrykcje, to głupie jest. Z poglądami nie mogę dyskutować. Ale, moja niewielka szkoła pracowała do tej pory offline z klasami I-III. Już nie pracuje. Dyrekcja, zastępca, sekretarka i kilku nauczycieli mają covida. Inni nauczyciele na kwarantannie. Pracować kim nie ma. Decyzją Sanepidu maluchy (wszystkie!) na kwarantannie. Cała szkoła na zdalnym.

Nie użalam się i nie skarżę. Sam wychodzę tylko do sklepu. Ale tak mi cholernie żal tych młodych ludzi. Zero kontaktów społecznych, tak ważnych w tym wieku, depresja i poczucie beznadziei związane z uwięzieniem w domu. A na horyzoncie jutrzenki nie widać, a raczej jedyne co można zobaczyć to bardzo czarne chmury.

Skomentuj (27) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 162 (168)

#87782

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Wiele się mówi o konieczności oszczędzania energii, o źródłach odnawialnych itd. Faktycznie, jak sfajczymy paliwa kopalne, to zostanie tylko rowerowe dynamko. Ale ja nie o tym.

Jak wiadomo z jednego moich postów w swoim czasie odwiedziłem Kazachstan. Wylądowałem w Astanie, pardon w Nursułtanie na lotnisku imienia Nazarbajewa. Fajne miasto - buduje się dużo i na bogato, aczkolwiek momentami całkowicie bez sensu. No, ale ich pieniądze, ich wola.
Wśród licznych ciekawych miejsc są tereny Expo 2017. Między innymi jest tam bardzo interesująca ekspozycja w kuli o średnicy ponad 100m. Na każdym z sześciu pięter stworzono centra informacyjne dotyczące oszczędzania energii i różnych możliwości jej pozyskania ze źródeł odnawialnych. Oczywiście nie odmówiliśmy sobie tej atrakcji. Było bardzo fajnie i ciekawie, dużo interaktywności i ogólnie na bardzo bogato. Nie jesteśmy z żoną nawiedzonymi ekologami, ale po obejrzeniu wystawy umocniła się nasza wiara w słuszność idei.

No, fajnie. Jak gdyby vis a vis kuli jest olbrzymie centrum handlowe. Powtarzam OLBRZYMIE! Cały parter zajmowało sztuczne lodowisko. Temperatura, jak to w lecie w Kazachstanie, oscylowała wokół 35 stopni, a do centrum nie prowadziły żadne drzwi - po prostu otwarta przestrzeń wychodząca na rozprażoną ulicę. I to tyle w kwestii oszczędzania energii. Spojrzeliśmy nawzajem na siebie lekko zdumionymi oczętami i stwierdziliśmy, że dotąd sądziliśmy, że pewnych granic absurdu przekroczyć się nie da. Byliśmy w błędzie.

Skomentuj (9) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 133 (147)

#87587

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Chciałem być uczciwym obywatelem i postanowiłem zalegalizować udzielanie korków, płacić rzetelnie podatki i czuć, że dzielę się zyskiem z moją ojczyzną, która mi wypłaca emeryturę (z moich wieloletnich zresztą składek).


I już teraz wiem, czemu pół Polski działa na czarno.
Pogrzebałem w necie, poczytałem, zadzwoniłem do Urzędu Skarbowego i jako dumny posiadacz tzw. profilu zaufanego wszedłem na stronę CEDG. Poszło ekstra. Przy pomocy syna (bo ja już jestem w pierwszej grupie szczepień na COVID) założyłem działalność, wypełniłem PIT 16 i dostałem REGON plus parę innych drobiazgów. Działalność rozpocząłem oficjalnie 25 listopada. Miła pani w US powiedziała,że decyzja o naliczeniu podatku będzie na dniach.


Korkuję sobie śmiało, serce przepełnia mi duma ze spełnienia obywatelskiego obowiązku, a tu emalia z ZUS. Nie dopełniłem wysłania druku ZZA i DRA za listopad i grudzień i w ogóle jak tak można. No to infolinia w ZUS. Po trzech godzinach dowiedziałem się, że owszem US to jedna sprawa, a ZUS to inna. Ja nieco zdziwiony, bo składkę odciągają mi z emerytury i z pensji (bo nadal, na pół etatu pracuję), czyżbym więc musiał ją płacić po raz trzeci?!


Nie jestem w ciemię bity, więc założyłem sobie profil na elektronicznym ZUSie, który jest równie intuicyiny jak panel sterowania W BMW.


Okazało się przy wypełnianiu papierków, że co miesiąc muszę płacić prawie cztery stówy na ubezpieczenie zdrowotne - przypominam, że to ubezpieczenie już mam dwukrotnie, jako emeryt i jako zatrudniony. Podobno coś sobie będę mógł odliczyć w rocznym PIT, ale ZUS nie wie, bo to domena US.


Żeby płacić podatki muszę mieć decyzję naczelnika US o wymiarze podatku (karta podatkowa). Do dzisiaj jej nie dostałem. Czemu? Od listopada do połowy grudnia "dokumenty się gdzieś zawieruszyły, ale już je widzę". NB zgubić coś w sieci, to duża sztuka. Potem "koleżanka poszła na zdalne". No niech kuffa obsługuje nawet z Księżyca, ale praca ma zostać wykonana. Potem "koleżanka jest na chorobowym". Ale co mnie to obchodzi? Z doświadczenia wiem, że w kwestii zaległego podatku US jest w stanie wysłać pluton komorników pod bronią i nie ma zmiłuj.


I tak sobie dalej czekam na polecony, albo na telefon (bo też podałem) i coraz bliżej jestem decyzji o wejściu na stronę Centralnej Ewidencji i użyciu opcji "wyrejestruj działalność" Z dwóch powodów: Załóżmy, że z korków mam dwa tysi miesięcznie.


Po podatku i Zusie już będzie znacząco mniej. Po drugie obsługa tego towaru przez biuro księgowe (bo nie ze wszystkim dam sobie radę sam) spowoduje, że stanie się to działalnością charytatywną. A tak w ogóle dlaczego mam finansować pińcet plus Seby i Karyny?
Polska nasza kochana.

Skomentuj (20) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 199 (219)

#87588

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Że tak na fali wspomnień, przypomniały mi się czasy żarłocznego kapitalizmu w latach 90.

Naonczas, przy przypływie gotówki, postanowiłem sobie wymienić komputer na coś lepszego. Po powrocie z Libii, ociekając gotówką nabyłem sobie absolutny wypas na rynku, czyli PC Olivetti z dyskiem twardym 20MB, kolorowym monitorem i procesorem 13 MHZ (w trybie turbo 17.5MHz). Nie śmiać się proszę - takie były początki. No, ale sprzęt się trochę zestarzał i trzeba było wymienić na coś lepszego. Allegro jeszcze nie było, więc jazda do sklepu przodującej sieci, konfiguracja i zakup. Oczywiście faktura ze zwolnieniem z VAT.

Przy nowych gierkach czas mijał szybko, aż tu nagle informacja z US. Nie zapłacił pan VAT, a sprzedawca nie był uprawniony do jego odliczenia (jeśli coś popieprzyłem, to sorry - nie znam się). Zapraszamy na wizytę.

OK, jeśli jestem coś winien, to się uiszczę, nie ma sprawy. Zapłaciłem, zapytałem, czy to już wszystko i usłyszałem: "Nie, proszę pana. Popełnił pan przestępstwo karno-skarbowe i teraz dla przykładu pana ukarzemy. Zapraszamy do pokoju 120". Mknę. Na drzwiach etykieta: referat karno - skarbowy. Wchodzę.

I teraz, żeby była jasność sytuacji. W pokoju jest jedna pani za biurkiem i ja. I pani pyta otwierając i zamykając szufladę biurka "i co my z tym zrobimy, bo ja mogę panu dać karę 50.000 zł" (przeliczam ze starych na obecne).

Moja odpowiedź: "to ja to odsiedzę, a potem opiszę, bo lubię pisać". No niech się pan tak nie unosi. I tak sobie trwała rozmowa, przy każdym etapie żądania malały. W końcu doszło do umówienia spotkania z naczelnikiem US, który, przy mojej niezłomnej postawie wymierzył mi karę w wysokości 200% wpłaconej kwoty. Ale jakie to były możliwości korupcyjne - tylko ja, pani i szuflada.

PS. Wadliwy sprzedawca sprzedał mi potem fikcyjnie transport monitorów i wyszedłem na swoje, bo był to jednak uczciwy gość.

Skomentuj (4) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 134 (150)

#87389

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Na specjalne życzenie czytelników kolejne libijskie migawki (kurczę, niedługo z tego książka chyba wyjdzie!). Tym razem o mieszkańcach Libii.

Generalnie Libia jest baaaardzo duża, a ludzi mieszka tam mało, i to głównie w miastach. Większość kraju, to pustynie żwirowe (serir), piaski i górki (na południu). W takich warunkach pomoc staje się imperatywem kategorycznym, niezależnie od koloru skóry.

Mkniemy limuzyną PF 125 przez serir. Asfalt (położony przez polski Dromex) więc zapieprzamy. Na asfalcie można, z racji temperatury, smażyć sadzone. Nagle paff i, jak mówią miejscowi, gumma kasura, czyli pora na zmianę koła. Pięćdziesiąt kilometrów dalej paff i już jesteśmy w czarnej d.... Zapasu nie ma, a na trzech kołach daleko nie zajedziemy. Ale bez paniki. Mieszkający w Libii Polak w takiej sytuacji otwiera bagażnik, wyjmuje turystyczny stoliczek, krzesełka, parasol (od słoneczka) i zamrożoną wodę w butelkach. I się siedzi i czeka, bo ruch jest niewielki. Po godzinie, bez żadnego machania zatrzymuje się przy nas dżip pełen nastolatków w skórzanych kurtkach. Oj, niedobrze. To ci najbardziej zindoktrynowani Kaddafim. Rozmowa jest krótka: Jaki macie problem? No, dwie gumy nam padły. Nie ma problemu, dawajcie koła, zawieziemy do gumiarza i naprawi. NB: najbliższy gumiarz, to na pewno około 50 km. Ryzykujemy i dajemy kapcie. Chłopaki wracają za dwie godziny, pomagają zmienić kapeć i nie chcą nawet kasy za rachunek od gumiarza. Też kiedyś komuś pomożesz. I odjechali.

Podobna podróż. Paliwa trochę mało (zapomniałem - po raz ostatni! - zatankować do pełna), ale na mapie figuruje miasteczko Mehilla (niektórzy znają je z opisów kampanii w Libii). Miasteczko! pięć namiotów na krzyż i zadupie wszechświata. Ale stary Arab mówi: niedaleko stąd jest szarika (czyli zakład) i mogą mieć paliwo. Jedziemy i rzeczywiście jest jakiś barak i alleluja, pompa paliwa. Barak otacza drut kolczasty, pompa jest na zewnątrz. Żona i dzieci w samochodzie, a ja idę się przywitać z mieszkańcami baraku. Czterech panów w dżellabach spożywa właśnie z dużej miednicy posiłek, wymieniamy przez kwadrans tradycyjne uprzejmości: kto, skąd, jak się masz, a jak się ma samochód, a jak tam żona i dzieci zanim przechodzę do meritum. W odpowiedzi: pompa (czyli bomba, bo w arabskim nie ma głoski p) jest tam, zatankuj sobie, ale zouza (żona) musi zostać w samochodzie (kwestia skalania przez obcą kobietę). Zatankowałem cały bak pod korek, chcę się uiścić i słyszę: O, Allah, nie weźmiemy żadnych pieniędzy. Trzeba pomagać bez nagrody. Inna sprawa, że w owych czasach na stacjach benzynowych cena była nie za litr, a za 10 litrów benzyny i była to równowartość paczki najtańszych fajek.

Jadę z Benghazi do Tobruku (z rodziną) i podczas tankowania w Al Marj Arab zwraca mi uwagę, że z autka coś kapie. I w rzeczy samej. Kapie woda. Krótki rzut oka - padła pompa wodna. Do Tobruku nie dojadę na pewno, na pewno też nie uda mi się wrócić do Benghazi, do mojego ulubionego mechanika zwanego pieszczotliwie (z racji postury) ziemniaczkiem. Czyli znowu d... Ale Arab mówi, że jego brat ma warsztat i do niego jakoś się na holu doczłapię. To make the long story short. Spędziliśmy w tym warsztacie około sześciu godzin, dożywiani pieczonymi kurczakami i bagietkami przez liczną arabską rodzinę. Warsztaciarz musiał jeździć po szrotach, coś tam przerabiać i dorabiać, ale pompę wymienił i znowu nasza fura była na chodzie. Zapłaciliśmy grosze w porównaniu do tego, co by nam zaśpiewał mechanik w Polsce.

I znowu gorzko słodka historyjka na koniec. W Libii każde uszkodzenie samochodu musiało być wpisywane do książki wozu (kutaib) po zgłoszeniu na policji drogowej. Mknąłem, jak zwykle rodzinnie, na inspekcję szkoły w Dernie (głupie 300 km od Benghazi) i na parkingu nad morzem przywaliłem w słupek. Lekko wygiąłem zderzak i błotnik. Zlekceważyłem to, jak się okazało niesłusznie.

Przy wjeździe do Derny, jak wszędzie, był posterunek policji z kontrolą drogową. Dałem ksero paszportu (tzw. dyplomatyczna dwójka - immunitet służbowy), prawo jazdy i książkę wozu. I tu pojawił się problem. W książce nie było wgiętego zderzaka, a w autku był. Więc szlaban, ale z drugiej strony ten paszport i służbowa podróż poświadczona przez miejscowy MSZ. Sytuacja stawała się powoli patowa. Policjanci gdzieś dzwonili, ale bez satysfakcjonujących wyników, próbowali do rozmowy zaprosić moją żonę (zouza zostaje w aucie, tylko mężczyźni!) i na horyzoncie rozwiązania nie było widać.

W końcu któryś z nich wpadł na pomysł: Masz bambini? No, mam. Siedzą już długo w aucie. To jak masz bambini i są zmęczone, to my cię puścimy. Bo bambini są najważniejsze. A tak w ogóle, to ty jesteś Polak, a u nas w szpitalu są polskie pielęgniarki i my je kochamy. Minutę później mknęliśmy do miasta, co koń wyskoczy. A mogło być różnie... Łącznie z noclegiem w celi, bo policja mogła robić, co chciała. Uratowały nas blondwłose bambini i polskie siostrzyczki ze szpitala w Dernie.

Skomentuj (7) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 197 (205)

#87367

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Ostatni, miejscami wybuchowy, odcinek libijskich migawek (chyba, że ktoś poprosi o jeszcze).

Zaraz po przyjeździe, z ustępującym szefem wybraliśmy się w odwiedziny do filii Szkoły Polskiej (niektórych właśnie zamykanych). Pomknęliśmy maluchem (!) na wschód, do Tobruku. Za Al Marj (dawna Barka, zrujnowana przez trzęsienie ziemi i odbudowana na nowym miejscu przez między innymi polskie firmy) trzeba było przejechać nad wąwozem potężnym mostem na pylonach. NB, identyczny most w Genui widowiskowo się zawalił jakiś czas temu. Arabowie swój zamknęli kilka lat wcześniej w trosce o bezpieczeństwo.

Na przyczółku mostu zatrzymaliśmy się odcedzić kartofelki, a współtowarzysz mówi: zobacz, co teraz będzie. Minęło może pięć minut i z piskiem zatrzymał się obok malucha dżip pełen kałaszy, wrzasków i młodych ludzi w skórzanych kurtkach. Kazali oddać wszystkie aparaty fotograficzne, kamery i notatniki, ale my niczego takiego nie mieliśmy. W końcu odjechali, a ja się dowiedziałem, że przez najbliższe trzy lata wraz z całą rodziną będę pod czułą obserwacją służb.

Zbliżamy się do Tobruku. Mijamy Ajn al Gazalah (miłośnicy II wojny wiedzą, o co biega). Niemalże do szosy dochodzą świetnie zachowane okopy z oblężenia Tobruku. Poprosiłem o zatrzymanie, bo było widać hełmy i jakieś resztki wyposażenia. I kolejna lekcja: tu wszystko jest ostro zaminowane aż do granicy z Egiptem. Nikt tego nie czyścił, bo i po co. Najwyżej dołożyli, jak kłócili się z sąsiadem.

Jeżdżąc drogą nad morzem wielokrotnie mijałem stanowisko rakiet przeciwlotniczych S 125 Newa. W czasie służby wojskowej pracowałem na takich zestawach i zauważyłem, że wyrzutnie są w fatalnym stanie. Sól od morza powoduje szybką korozję, a i nie było widać gospodarskiego zainteresowania. Zapytałem o to kumpla mieszkającego w Libii dłużej. Wyjaśnienie: A wiesz, bo jak działa, to trzeba przy tym siedzieć, a tak to można popijać herbatkę. W 1989, w czasie nalotu Air Force nawet odpalili. Rakieta trafiła w stację benzynową na końcu ulicy, bo zapomnieli podnieść belkę wyrzutni. Tak, że tak. Polscy instruktorzy wyjechali i już nikomu się nic nie chciało.

Mieszkając w mieście parkowałem auto zawsze przed wejściem do budynku i pieczołowicie je zamykałem. Zawsze rano okazywało się, że jest otwarte. Pewnego razu nie tylko było otwarte, ale pod fotelem był prezent: amerykańska super dokładna sztabówka okolic Benghazi zatopiona w plastiku z mnóstwem czerwonych i niebieskich strzałek (wyglądało na plan jakiegoś ataku na miasto). Trzy minuty później prezent płonął w kiblu (potworny smród), a ja trzęsłem się ze strachu, co by było, gdyby...

Wyjeżdżając poza miasto trzeba się było liczyć z kontrolami na szosie. Czyli rząd beczek po benzynie, wąski przejazd z gościem uzbrojonym po zęby i papierologia. Tłumaczę, kim jestem i gdzie jadę, legitymując się stosownym libijskim dokumentem i nagle zdaję sobie sprawę, że gostek czyta moje pismo do góry nogami, a paluszek ma na spuście kałasza ustawionego na ogień ciągły. Lufa patrzyła na moje kolana, mniej więcej. A gdyby kichnął? I już wiedziałem, dlaczego do stawki MSZ dodano mi tzw. dodatek frontowy.

Gdybyście chcieli, to w następnym odcinku mogą być fajne spotkania z mieszkańcami Libii.

Skomentuj (17) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 114 (126)