Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

jotem02

Zamieszcza historie od: 22 stycznia 2018 - 18:33
Ostatnio: 30 grudnia 2024 - 13:54
O sobie:

Nauczyciel od 1979. Uprawnienia do matematyki, fizyki i angielskiego. Dwukrotnie, przez kilka lat, dyrektor szkoły polskiej poza granicami Polski (Budapeszt, Benghazi). Ukończony pierdyliard szkoleń i kursów. Prywatnie żonaty, dwóch synów, czwórka wnuków dzięki którym mam bieżący podgląd na publiczny system edukacji. Od wielu lat nauczyciel w szkołach STO.

  • Historii na głównej: 61 z 67
  • Punktów za historie: 8587
  • Komentarzy: 383
  • Punktów za komentarze: 1997
 

#88601

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Czwarta fala się rozkręca, na razie powoli, ale..

Jedną z przyczyn jest powrót dzieci do szkół. W klasach, w których uczę część dzieci jest zaszczepiona a część nie. I taki kwiatek:
Panienka wraca do szkoły po tygodniowej nieobecności.

Belfer jest miły więc pyta: Co, Zosieńko (imię zmienione), przeziębionko? No chyba nie. Rodzice mówili, że to pewnie covid. A były jakieś testy, badał Cię lekarz? Nie, bo po co?
Nie, bo po co. Zosieńka oczywiście nieszczepiona. W razie stwierdzenia covida rodzinka mknie na kwarantannę. Po co sobie życie komplikować? Lepiej schować głowę w piasek. A jak pół szkoły się zarazi? A to już nie nasza sprawa. Ale Zosia też wtedy pomaszeruje na zdalną edukację ze wszystkimi tejże negatywnymi skutkami. E tam, covid to ściema.

Właśnie się dowiedziałem, że kumpel moich znajomych koło pięćdziesiątki, dwukrotnie zaszczepiony zachorował i zszedł był w kilka dni. Może spotkał taką Zosię...

I edycja po wielu dniach. Zmarła w ciągu 20 godzin nasza bliska znajoma z Suwalszczyzny. W karcie zgonu "niewydolność oddechowa". Czyli nie covid. A mąż i rodzina na kwarantannę. Oczywiście nie zaszczepieni. Czyli covid. Normalnie nie wiadomo. co myśleć. Na pogrzeb nie jadę, chociaż szkoda. Nie wiem co bym przywiózł.

Skomentuj (50) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 149 (219)

#88840

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Starszawy jestem gostek, więc oszczędności przywykłem ładować w jakieś pewne (w miarę) inwestycje, czyli w obligacje dziesięcioletnie Skarbu Państwa.

Są one indeksowane inflacją, a więc wiadomo, że jak się nie zyska, to przynajmniej się nie straci. Kolejne transze przynosiły zyski przekraczające inflację i głównie o to chodziło. Wiem, że mogłem inwestować w Bitcoiny, opcje na sprzedaż ropy w marcu i obstawianie długości skoków Stocha w lutym.

Dziś sobie spojrzałem na oprocentowanie moich dziesięciolatek (ostatnich, czyli z 2019). Z 4.5% skoczyło do UWAGA 9.3%!!! Oznacza to, że nasza gospodarka jest w głębokiej, czarnej d...ziurze. Ciekawe kiedy zaczniemy biletami NBP tapetować ściany. Wiem, co mówię. W swoim czasie najniższym banknotem (10 zł) był Bem. Piwo kosztowało 38000zł, czyli 3800 papierków. Słyszę upiorny chichot powracającej historii.

Skomentuj (22) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 185 (207)
zarchiwizowany

#88741

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Sam nie wiem jak zacząć. Zamykali szkoły przy 800 zachorowaniach dziennie. Teraz mamy prawie 20K i oświata pracuje pełną parą. No prawie pełną, bo co rusz jakieś klasy wędrują na zdalne i wcale nie jest ich mało. Wiem, bo mam na korkach dzieciaki z bardzo różnych szkół. Moje wnuki już zaraziły kogo mogły i wysłały na zdalne kilkaset uczniów. I co? I nic.
Wiem, że lockdowny nie są specjalnie popularne w społeczeństwie (mówił o tym premier). Oczywistą oczywistością byłoby zamknięcie szkół po Bożym narodzeniu i połączenie przerwy świątecznej z przerwą semestralną. W tej chwili szkoły to transmiter pandemii, a to by może przerwało łańcuch zakażeń. Ale nikt tego nie zrobi. Niezaszczepieni, to naturalny zasób elektoratu rządzących, a zamknięcie stoków, hoteli i restauracji w Sudetach i na Podhalu to spadek słupków. A na to zgody nie ma. Nieważne ilu umrze pacjentów covidowych i tych, co z racji pandemii nie trafili na terapię. Słupki są święte. Zdrowia Państwu życzę!

Skomentuj (5) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 2 (30)

#88573

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Taka light historyjka lingwistyczna. Po powrocie z Libii i kilku latach w kraju wyjechałem na cztery lata do Budapesztu, aby dowodzić Szkołą Polską przy Ambasadzie RP. Kompleks mieszkaniowy ambasady to prestiżowa lokalizacja w II dzielnicy miasta. Jasne, że sklepikarze w okolicy musieli się językowo podkształcić. Koło mnie otwarto wielkie centrum handlowe z supermarketem spożywczym Kaiser's. No i tak sobie chodziłem między półkami mozolnie układając po węgiersku zamówienie na pół kilo mielonego mięska. Gdy dojrzałem, trafiłem przed oblicze szalenie sympatycznego rzeźnika i wyartykułowałem swoje (bez węgierskich znaków diakrytycznych) fel kilo daralt husz. A gość na to: Yes sir, pork or beef? I tak poczułem się jak piekielny.

Dopiero potem dowiedziałem się, że warunkiem zatrudnienia w markecie była płynna znajomość angielskiego i niemieckiego. Ale w kompleksie była również kebabiarnia prowadzona przez (tak na oko) Syryjczyków. Gość mnie po węgiersku zapytał, czy sos ma być ostry. Z automatu odpowiedziałem po arabsku, że nie bardzo. Facet wywalił na mnie oczka jak filiżanki - blondyn na Węgrzech odzywa się po arabsku! W sumie dostałem sałatkę gratis. Języki się przydają!

sklepy_internetowe

Skomentuj (9) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 209 (241)

#88265

przez (PW) ·
| Do ulubionych
I znowu o Libii, jeśli komuś się jeszcze chce te historie czytać i komentować.

Najpierw krótki rys historyczny. Państwo pułkownika Kaddafiego przez wiele lat było dla sporej rzeszy Polaków swoistym Eldorado. Jeździli tam lekarze, pielęgniarki, wykładowcy uniwersyteccy oraz budowlańcy wszelkiej maści. A i jeszcze instruktorzy wojskowi wysyłani przez niewinną firmę Centralny Zarząd Inżynierii (CENZIN). Poza wojakami głównie wyjazdy załatwiał POLSERVICE, pobierając za to pewien procent zarobków. Ale i tak się opłacało. Personel wyższego szczebla mógł zabierać ze sobą rodziny, a więc pojawiały się dzieci w różnym, ale na ogół szkolnym wieku. A jak dzieci, to i szkoła. Stworzono dwie główne placówki w Trypolisie i w Benghazi, a następnie ich punkty filialne. W Trypolitanii, o ile pamiętam były dwie filie, a w Cyrenajce cztery (Al Mardż, Bejda, Derna i Tobruk).
Jak jest szkoła, to potrzebne jest wyposażenie. I tu właśnie zaczyna się historia właściwa.

Mój poprzednik, a może poprzednik mojego poprzednika sporządził dla ówczesnego ministerstwa oświaty wykaz potrzebnego wyposażenia opierając się o odpowiednie przepisy regulujące co w szkole powinno być - meble i pomoce naukowe. Tryby biurokracji mieliły powoli przez kilka lat i w końcu przyniosło to traumatogenny dla mnie efekt.

Dostaję teleks (claris, czyli obeszło się bez szyfranta): Wieliczka przypływa do Benghazi, data, rozładunek następnego dnia. Przypadkowo tak miał na nazwisko mój poprzednik i przed oczami miałem dorodnego faceta przenoszonego w siatce dźwigiem na nabrzeże. Ale to był polski statek mający na pokładzie trzy! kontenery wyposażenia i pomocy naukowych. No, tak tylko w tak zwanym międzyczasie wszystkie filie z wyjątkiem Derny zostały zlikwidowane.

No dobra. Pojechałem do portu w towarzystwie dobrze umocowanego w libijskim środowisku kolegi z Polservice. Kontenery na nas czekały, udało się załatwić ich odbiór (droga przez mękę i papierologię), wynająć ciężarówki do transportu i dostarczyć towar na camp Polimexu (camp: miejsce zamieszkania personelu konkretnej firmy. Ogrodzone i pilnowane).

I teraz pierwsza z licznych wisienek na torcie. Wraz z kontenerami powinien pojawić się manifest ich zawartości. Ale go nie było! Co było zrobić, trzeba było towar rozładować i szybko! zwrócić kontenery do portu. Rodzice uczniów w potężnej liczbie przybyli na camp. Rozpaliło się grilla, jak to przy towarzyskich spotkaniach, pojawiły się flaszeczki ze wzmacniaczem smaku i po kolei wyciągaliśmy mebelki i różne dziwne rzeczy. A ja wszystko skrzętnie zapisywałem. Choć czasami puszczały mi nerwy, gdy po raz ósmy musiałem wpisać na listę szkielet leszcza (preparat poglądowy).

To make the long story short. Zostałem z gigantyczną piramidą szkolnych ławek, krzeseł, modeli oka ludzkiego, cyklu rozwojowego żaby itp oraz tablic szkolnych. Tablice te (przeznaczone do pisania kredą) zostały do transportu zafoliowane, przy czym z racji temperatury folia z tablicami utworzyła monolit. Nauczycielka chemii coś tam modziła z ostrymi kwasami, zasadami i palnikiem, ale nic z tego nie wyszło. Zmarnować się jednak nic nie mogło. Z tablic zrobiliśmy przepierzenia do klas po przeprowadzce szkoły do gigantycznej wilii. Ławki i krzesła pojechały do Trypolisu jako niespodzianka, a nadmiarowe pomoce naukowe zostały zmagazynowane do końca świata w cichych kanciapach.

Została jeszcze biurokracja. Oczywiście w końcu dostałem dokumenty do zapisania dostawy w księgach inwentarzowych. Ceny były z momentu zakupu, czyli dwa/trzy lata do tyłu. W Polsce wówczas szalała potworna inflacja i za te miliony zapisane w księgach można było nabyć używany dziecinny rowerek.
Inercja biurokracji jest wieczna.

Skomentuj (8) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 146 (168)

#87924

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Dziś nie o szkole, nie o podróżach (niektórzy minusują), a o czasach dla wielu czytelników niemal prehistorycznych.

Otóż w połowie lat osiemdziesiątych ubiegłego stulecia byłem dumnym właścicielem wehikułu samochodopodobnego o nazwie Syrena 105 Lux. To Lux, to znaczy, że miała wajchę biegów w podłodze! Notabene Skarpeta była nabyta jako trzylatek na giełdzie samochodowej za skromne 180 kafli. Cena detaliczna nówki to były 64 tysiące. Ale salonów wtedy nie było, a zarabiało się (jako nauczyciel) 3 kafle. Ale ad rem.

Gdzieś mi wcięło korek od wlewu paliwa - może na stacji benzynowej, może gdzie indziej, ale jeździć się nie dało, bo drogocenne paliwo chlustało z baku. Co było robić? Zatkałem dziurę pieluchą i pomknąłem do miasta do mechanika.

Artysta śrubokręta i klucza trzynastki pojęczał przez chwilę, po czym przyniósł mi korek (tylko, wie pan, kluczyka do tego nie mam), zainkasował i było git. Po papierosku wytłumaczył: Panie, patrz pan ile tu stoi syrenek, warszaw, nysek i żuków. Prawie nikt korka nie zamyka na klucz (a trzeba było, bo spuszczali w nocy paliwko przedsiębiorczy posiadacze samochodów), to zaraz do mnie przyjdzie właściciel nyski. To ja mu dam od żuka. A potem gościowi od żuka dam od warszawy. A każdy mi zapłaci z pocałowaniem ręki, bo w sklepie nie ma.

Normalnie nie mogłem wyjść z podziwu - Gates ówczesnych czasów.

Skomentuj (37) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 161 (189)

#81999

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Coś mi zaczęła szarpać skrzynia CVT w moim mietku na zimnym silniku.

Nic nie jest wieczne, a, jako były posiadacz dumnej syrenki 105LUX, za bardzo się nie znam na niczym, czego nie można naprawić kluczem 13 i młotkiem. Zaczęło się poszukiwanie tzw. skrzyniarza.

O, mam! Blisko domu.

Pan mówi tak: "CVT? Pozbądź się pan tego złomu jak najprędzej. Nowa skrzynia 48k, a ja panu mogę wymienić płyn i filtr oraz wyregulować to truchło”. Potrwa trzy dni i cena od 2 kafli w górę.

Już prawie byłem zdecydowany, bo jednak dyskomfort, ale popytałem po znajomych i znajomych znajomych. Jest inny warsztat! Daleko od chałupy, ale dzwonię.

Obejrzymy i zdecydujemy. Wymiana oleju, filtr i uszczelka plus robota 500 złotych, czas pracy do dwóch godzin. Można się umówić, przyjechać i poczekać. Jadę.

Na miejscu:

Olej w skrzyni OK, ale jest go o półtora litra za mało. Dolewka.

Regulacja? Bez wymontowania skrzyni niemożliwe, zresztą nie ma tu czego regulować. Przy okazji dolewka oleju do silnika, wymiana płynu hamulcowego (bo stary), wymiana filtra klimatyzacji, bo rocznik 2014 to jakby już nie to.

Chcę zapłacić - nie, teraz jazda próbna. Autko jak nowe. Wracamy, chcę zapłacić - nie, teraz na komputer. Dwadzieścia minut i same fajeczki na displaju.

Płacę 300 złotych. Autko dziarskie, sama przyjemność z prowadzenia. Oddech ulgi. Prawie dałem się naładować "fachowcowi" blisko domu.

Skomentuj (5) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 178 (190)
zarchiwizowany

#87871

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Niektórzy czytelnicy Piekielnych lubią moje historyjki podróżnicze. Oto znowu ja, tym razem lotniczo. Wiadomo jak się przed pandemią latało. Wielkie samoloty, stewardessy, zapiąć pasy, majestatyczny start i lądowanie. Ale można inaczej.
Gdy mieszkałem w Budapeszcie pojechałem ze znajomą Polką do jej kumpla. Coś tam mówiła, że pasjonat lotnictwa i spadochroniarstwa, ale nie spodziewałem się tego, co było na miejscu. Gość oprócz wioski letniskowej miał na własność lotnisko! Co prawda z trawiastym pasem, ale sporo tam parkowało różnych fruwadeł. Pogadaliśmy chwilę i gość nagle mówi patrząc na szykującego się do startu Antka ze spadochroniarzami: "chcesz poskakać?" . I już wołał serwisanta, żeby mi dopasował sprzęt, ale się wykręciłem mówiąc, że to latające skrzydło (sorry, nie znam się), a ja nie jestem przyzwyczajony.
Na tej samej miejscówce, żebyśmy się nie nudzili dał nam samolot z pilotem (nieduży taki), żebyśmy obejrzeli Kecskemet z góry. Na tyle znałem już węgierski, żeby zrozumieć, że pilot ma "troszkę pofiglować". Kto tego nie przeżył, ten nie wie co to znaczy mieć żołądek wyżej niż płuca. W środku ewolucji pilot stwierdził widząc nasze zielone oblicza "toaleta nieczynna" i wręczył nam wielki słomkowy kapelusz.
Na Puerto Rico stwierdziliśmy, że zamiast płynąć kilka godzi promem możemy polecieć z mainlandu na wyspę Vieques samolotem. Spokojnie czekamy w porcie lotniczym (całkiem sporym), a tu do naszych krzesełek podchodzi nieco zaniedbany gość w brudnawej białe koszuli i informuje, że lecimy z nim. W samolociku (osiem miejsc) byliśmy sami. Nie było informacji przed lotem o ewakuacji itp. Zamiast tego gość mruknął: " lot potrwa 15 minut, torebki do rzygania są pod fotelem". Po czym przekręcił kluczyk w stacyjce, jak w samochodzie i do góry! Mijając jedną z najpiękniejszych plaż na świecie (Playa Flamenco) postawił samolot na skrzydle i z gracją wylądował obok terminalu wielkości kiosku Ruchu.
I skoro się rozpisałem, to jeszcze jedna historia już nie związania z lataniem.
Na Puerto Rico postanowiliśmy zwiedzić park narodowy typu dżungla. Pamiętaliśmy jak to wyglądało w Kolumbii w parku Sierra Nevada (błotniste ścieżki, błoto do pół uda, śliskie skałki), więc przygotowaliśmy się moralnie i sprzętowo. Widok na miejscu: asfaltowe szosy z zatoczkami do robienia zdjęć (Amerykanina trudno z autka wywabić), szlaki piesze krótkie, zniwelowane, utwardzone i wyposażone w poręcze!.
Gdzieś tam miał być fajny wodospad. Odległość 20 minut piechtą. Poszliśmy (niecałe 15 minut to trwało), wodospad, jak wodospad, nawet fajny z bardzo zimną wodą. Pomoczyliśmy kończyny w wodzie i powrót. W drodze powrotnej spotkaliśmy dość typowego trzydziestoletniego Amerykanina: hawajska koszula w palmy, szorty, buty silnie do taternictwa i obwód w pasie do mierzenia taśmą mierniczą. Zatrzymał nas i zapytał jak daleko do wodospadu. Odpowiedzieliśmy, że około 15 minut. Jesus Christ!!! zakrzyknął turysta spływając potem. Przypominam, że my byliśmy po sześćdziesiątce.

Skomentuj (11) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 45 (89)

#87827

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Zanim Chińczyk zeżarł nietoperza, moim hobby były podróże. Nigdy z biurem turystycznym, ale organizowane samodzielnie z bukowaniem hosteli, rozkładem promów i autobusów na miejscu itd.

Ale wcześniej jak pamiętacie pracowałem w Libii. Nadeszła pora wyjazdu, trzeba było przemieścić się przez Egipt, bo z Libii żadne samoloty nie latały. Tak więc pomknęliśmy z Benghazi do Kairu tak zwaną gazelą, czyli sześcioosiowym potworem autokarowym. Dwudziestogodzinna podróż minęła dobrze, pomijając ewolucje kierowców, którzy zmieniali się w czasie jazdy.

W hotelu zaskoczeniem była klima na pilota. Pilot był na kablu. No, OK technologia bezprzewodowa być może nie dotarła.
Z Kairu wybraliśmy się pociągiem do Luksoru. Oczywiście wzięliśmy ze sobą dwa piwa Stella (0.8l). Po Libii piliśmy je z przyczajki, głęboko pochyleni między fotelami. Konsumpcję resztek zakłócił nam kelner z wózkiem krzyczący "Kawa, herbata, piwo Stella". Tak, starych przyzwyczajeń trudno się wyzbyć.

A teraz piekielność. I to moja. Pływając w morzu lubiłem wypatrywać ciekawych muszli. No i tak sobie snorkellowałem na wodzie jakieś trzysta metrów od brzegu, co ciekawsze okazy ładując do majtek. Nagle zobaczyłem bajecznie kolorową muszelkę, zanurkowałem, podniosłem i uratował mnie tylko to, że przed włożeniem w majty chciałem jej się dokładnie przyjrzeć. Bo taka ładna była. Po chwili poczułem jak coś mnie delikatnie puka w paznokieć. Cholerny mieszkaniec muszelki przy pomocy czarnego żądła próbował mnie zabrać do wieczności. To był ślimak morski z gatunku conus z neurotoksyną w żądle. Głównie poraża mięśnie oddechowe. A gdybym włożył zdobycz do majtek?

Od tego czasu mam zasadę: nie pchać pod wodą łap gdzie nie trzeba - w jamce może mieszkać murena, połowy muszli trydakny mogą się zatrzasnąć, a ślimaczek może być zabójczy jak cyjanek. I takie samej ostrożności miłym czytelnikom życzę.

Skomentuj (20) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 188 (202)

#87804

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jak wiadomo jestem nauczycielem. Jak też wiadomo, w warunkach pandemii uczę zdalnie. Jakie są tego efekty?

Już nie proszę uczniów, by włączali kamerki. Nie chcę oglądać sypialni z rozrzuconymi ciuchami, w tym również fragmentów bielizny walających się po krzesłach, rozgrzebanych łóżkach i podłodze. Jak również niekoniecznie mam ochotę na obserwowanie resztek śniadanka pochłanianych przez mojego rozmówcę (to nie on mówi niewyraźnie, to coś z mikrofonem).

Ale pojawiło się coś gorszego. Brak motywacji i niechęć do angażowania się. Wiadomo, że jak robię kartkówkę, czy sprawdzian, to rybki mają swobodny dostęp do swoich notatek i do podręcznika. A także do odmętów Internetu. Tego uniknąć się nie da. I co? I gucio.
Pytania (fizyka, szkoła podstawowa) stricte teoretyczne, w całym dziale tylko jeden wzór do ogarnięcia. Średnia ocen ze sprawdzianu 35% (a dzieciaki jeszcze rok temu były całkiem niezłe). Co robić, nie wiem. Pokazuję doświadczenia, daję linki do materiałów z YT, cuda wianki, a wszystko o kant doopy rozbić. Podejrzewam, że większość nawet nie robi notatek z zajęć. Tym bardziej, że próba poproszenia kogoś o odpowiedź, to ...cisza. "bo mnie wyrzuciło, bo kurierowi musiałam otworzyć, bo pies mi nasikał na dywan, bo ...wstaw cokolwiek".

Nie mam specjalnie żalu do swoich podopiecznych. Lubię ich i (chyba) oni lubią mnie. Ale jest kiepsko. Granica zmęczenia materiału jest coraz bliżej.
Wiem, kupa ludzi napisze, że po co te restrykcje, to głupie jest. Z poglądami nie mogę dyskutować. Ale, moja niewielka szkoła pracowała do tej pory offline z klasami I-III. Już nie pracuje. Dyrekcja, zastępca, sekretarka i kilku nauczycieli mają covida. Inni nauczyciele na kwarantannie. Pracować kim nie ma. Decyzją Sanepidu maluchy (wszystkie!) na kwarantannie. Cała szkoła na zdalnym.

Nie użalam się i nie skarżę. Sam wychodzę tylko do sklepu. Ale tak mi cholernie żal tych młodych ludzi. Zero kontaktów społecznych, tak ważnych w tym wieku, depresja i poczucie beznadziei związane z uwięzieniem w domu. A na horyzoncie jutrzenki nie widać, a raczej jedyne co można zobaczyć to bardzo czarne chmury.

Skomentuj (27) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 162 (168)