Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

kajcia

Zamieszcza historie od: 26 lutego 2012 - 8:40
Ostatnio: 4 listopada 2022 - 22:23
  • Historii na głównej: 10 z 15
  • Punktów za historie: 4352
  • Komentarzy: 106
  • Punktów za komentarze: 850
 

#86738

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Dziecko 1,5 roku, gorączka, ból gardła. Gardło z białym nalotem.
Dzwonimy do przychodni- teleporada. Lekarz zgadza się nas przyjąć, umawiamy się i jedziemy. W połowie drogi telefon z przychodni - dyrektor po zapoznaniu się z wywiadem, zdecydował, że nie możemy państwa przyjąć, ze względu na "gorączkę niewiadomego pochodzenia". Proszę się udać na oddział zakaźny.
- Chwileczkę, ale jak niewiadomego pochodzenia gdy mówiłam lekarce o gardle.
- No ja nie wiem, dyrektor tak ustalił.
Rzekomy wywiad - rodzice pracujący zdalnie, siedzimy w domu. Bez kontaktu z nikim chorym, ani na kwarantannie. Młody z bólem gardła, nalotem i gorączka. No covid jak nic...
Tak, że omijajcie Diamed w Krakowie. Przyjmują tylko zdrowych, a gdy faktycznie potrzebujesz pomocy, to dyrekcja ma was w 4 literach. W końcu kasa i tak leci z ryczałtu, bez względu na to czy was przyjmą, czy nie. Lepiej od razu udać się z maluchem na zakaźny, żeby faktycznie coś poważnego złapał, a nie siał panikę gardełkiem...

Finał- telefon do lekarza przyjmującego prywatnie. Wizyta od razu. Potwierdzenie zapalenia gardła. Leczymy się, jest lepiej.

Morał: na wesela można spokojnie chodzić. Przedszkola i żłobki są bezpieczne. Wybory możemy zrobić choćby dziś. Ale z dzieckiem do przychodni się nie zbliżaj, bo może mieć covid.

Diamed Kraków

Skomentuj (38) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 185 (205)

#84672

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jedna z historii o wymuszaniu ocen, przypomniała mi czasy licealne

Mieliśmy taką jedną gwiazdę w liceum. Owa gwiazda, ponieważ pochodziła z zamożnej rodziny wszystko i wszystkich miała za nic. Ciuchy zawsze najlepsze, imprezy, alkohol itp. Znacie to nie? Gwiazdeczka mieszkała również najbliżej szkoły (5-10 minut pieszo), ale notorycznie zasypiała na pierwszą lekcję i jakoś uchodziło jej to płazem.

No i nadszedł czas końca liceum, matur. I naszą gwiazdę oświeciło, że mamusia ma firmę kosmetyczną oraz aptekę, a ona z takimi ocenami z chemii i biologii nie dostanie się na farmację na UJ. No i zaczął się lament, ale przecież są pieniądze!

Zaczęły się wycieczki z kwiatami i prezencikami do nauczycielek. Ocena z chemii się podniosła. Natomiast biologia... nie. Nie przepadaliśmy za nauczycielką od biologii mimo, że naprawdę przykładała się do swojej pracy i była pedagogiem z powołania. Za to co zrobiła jednak, zyskała szacunek całej klasy.

Mianowicie wszyscy widzieli jak Gwiazda tym razem w asyście wicedyrektor idzie do klasy biologicznej z wieeelkim bukietem kwiatów. Wrzaski biolożki słychać było na cały korytarz :) W wielkim skrócie - przypomniała jej po co pracuje się przez całe liceum i że to czego żąda jest niesprawiedliwe wobec innych, którzy naprawdę pracowali na swoje oceny.

I tak powstają moi drodzy spadające gwiazdy. Ale pieniądze pomagają złagodzić upadek - gwiazda skończyła farmację w Kielcach, wspomagana zastrzykami gotówki od rodziców. Przynajmniej wiem, którą aptekę omijać łukiem.

Liceum

Skomentuj (11) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 144 (164)

#82995

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Na fali historii o PUP-ie.

Po studiach szukałam pracy. W zasadzie miałam ja w ręce, ale chciano rozpocząć ze mną współpracę po stażu z UP.

Zarejestrowałam się więc jako bezrobotna. Był październik, nowa pula pieniędzy na staż miała być przyznana od stycznia. W międzyczasie musiałam zjawiać się w UP, gdzie standardowo słyszałam "ojej, nie mamy pracy dla osób z pani wykształceniem", a innym razem nikt się nawet nie wysilał, tylko dawał papierek do podpisu, że odbębniliśmy wizytę.

Aż do stycznia - ja składałam bodajże papiery o staż, a firma, która chciała mnie zatrudnić zgłosiła zapotrzebowanie, ze wskazaniem na 2 konkretne osoby, które chcieli zatrudnić (mnie i jeszcze jedną dziewoję). W Urzędzie słyszałam, że staż mamy w ręku, bo Urząd nie ma takich specjalistycznych ofert pracy, dlatego na pewno staż nam dadzą.

Otóż obie stażu nie dostałyśmy. Dlaczego? Tego już dowiedziałam się od koleżanki, która go dostała. A staż dostała nie gdzie indziej, jak w UP. Po akademii rolniczej, żeby było śmieszniej - ale "plecy" zrobiły swoje.

Tak że PUP załatwia staże najpierw "swoim", a reszta może się załapać dopiero, gdy coś z ochłapów po nich zostanie.

Malopolska

Skomentuj (10) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 67 (95)

#81600

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Internetowy sklep TXM.

Robię zakupy. Jest opcja skorzystania z kodu rabatowego za zapis do newslettera - za zakupy powyżej 109 zł otrzymujesz 10 zł rabatu. No to wklepuję kod.

I nagle magicznie ceny w koszyku skaczą mi łącznie o ponad 30 zł. No to czyszczę koszyk, dodaję jeszcze raz... działa do kwoty poniżej 109zł, a później magiczny skok cenowy w górę.

No to telefon na infolinię. Okazuje się, że aby zakupić towary po cenach widocznych w sklepie trzeba wyczyścić kod rabatowy.

No cudowna okazja, nic tylko zapisywać się do newslettera. Urwiesz 10 zł, dopłacając 30. Okazja!

Skomentuj (2) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 217 (219)

#74114

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Polska służba zdrowia jaka jest każdy wie. Boli dopiero gdy poczuje się to na własnej skórze. Ostrzegam- będzie długo.

Jadę do pracy, coś się ze mną dzieje, ale do końca nie wiem co. Robi mi się dziwnie słabo i duszno- ale myślę, że przejdzie. W pracy niestety nie przeszło- ze łzami w oczach wracam do domu myśląc, że się pochorowałam, albo co? Do lekarza, tam skierowanie na badania do zrobienia na dzień następny. W nocy potworne duszności, ledwo łapię powietrze. Mąż dzwoni po karetkę. Przyjeżdżają, mówię o dusznościach od tygodnia, ale nasilających się dzisiaj- to co? Dostałam porządny opiernicz od lekarki, że od tygodnia mam duszności, a po nocach wzywam karetkę. Nie dała mi dojść do słowa, dopiero mąż ją przekrzyczał, że byłam u lekarza, a aż takie duszności dopiero teraz... Z krzywą miną pokręciła głową, niby wszystko w porządku, robi aluzje, że cuduję... ale coś nie gra- taka tachykardia?

Biorą do szpitala. W szpitalu mimo, że ledwo człowiek się trzyma na nogach oczywiście trzeba czekać na przyjęcie na ławeczce (pozdrawiam słynny ostatnio szpital im. Żeromskiego w Krakowie). EKG, badania- wszystko idealnie. Jeszcze kontrolne RTG płuc i wypisują do domu. Lekarz stwierdza, że jestem po prostu przeziębiona (swoją drogą to normalne, że lekarz przy osłuchiwaniu odchyla pacjentce majtki?????!!!) i zapisuje antybiotyk. Ledwo siedzę w gabinecie, ale nie przeszkadza mu to plotkować na prawo i lewo, w międzyczasie poza kolejnością przyjmować koleżankę i żartować z kolegami... Pytam, czy to normalne, że przy przeziębieniu mam takie zawroty i duszności? Według niego normalne.

Grzecznie wzięłam antybiotyk. Na drugi dzień powtórka z rozrywki. Tym razem u lekarza POZ. Tachykardia, duszności, brzydki zapis EKG i spadki tętna w pozycji stojącej. Lekarka powiedziała, że mnie nie wypuści i wezwała karetkę. Lekarz z karetki wziął mnie grzecznie do karetki, kazał się uspokoić, bo on widzi, że mogę oddychać wolniej... Po czym rzuca hasła "a tak między nami to jak jest?"- uznał po prostu, że sama nerwowym oddechem wywołuję sobie duszności. Niestety gorączki już sobie sama nie mogłam wywołać, więc mnie spakowali ponownie do Żeromskiego.

W poczekalni spędziłam 2h na ławeczce (z trudem sapiąc jak lokomotywa), bo nie mogli sobie poradzić z rozładowaniem kilku karetek z pacjentami (są po prostu świetnie przygotowani na ŚDM). Na odchodne lekarz z karetki mnie ochrzania, że gdy mnie wypuszczą mam iść do endokrynologa bo to wszystko od mojej choroby tarczycy, a nie bawić się w przerzucanie między POZ a SOR. W końcu przychodzi do mnie lekarz, który dzień wcześniej mnie wypisał z pytaniem co ja tu znów robię? Jeżdżę sobie dla rozrywki karetkami, bo przecież co innego.

Zabrał mnie do gabinetu i pogardliwie mówi, że mają taką starą zasadę, że jak pacjent wraca na SOR to trzeba go przyjąć i czy chcę zostać. Póki co grzecznie odpowiadam, że zostać nie chcę, ale chcę wiedzieć co mi jest i nie chcę tu kolejny raz wracać karetką. Patrzy na wyniki z dnia poprzedniego i komentuje, że według niego to na tle nerwowym (aha, wczoraj było przeziębienie, dziś na tle nerwowym, może przyjdę jutro po trzecią diagnozę? na podstawie tych samych wyników badań!).

Ponownie pyta, czy chcę zostać- ponownie odpowiadam, że to jego decyzja, czy mnie przyjmie, a ja chciałabym wiedzieć co mi jest. Żartuje z kolegami "ej Jacek, zostawić panią? bo wiesz stara zasada mówi..." i w kółko w ten deseń.

Łaskawie mnie przyjęli na oddział. Pominę jego stan- to inna piekielność. Po tygodniowym pobycie i idealnych wynikach badań wykopują mnie do domu- w końcu przestałam gorączkować, więc jestem zdrowa. A stany podgorączkowe? No bo leży pani przy oknie, ciepło jest, więc od tego. Pytam lekarkę, co z moimi zawrotami głowy? Usłyszałam, że tydzień leżałam, więc to zapewne od leżenia. A z napadami gorąca? No powinna się pani skonsultować z endokrynologiem bo my go hahaha nie mamy. Mimo, że lekarka naprawdę sympatyczna to miałam dość jej wesołości i tego, że nikt mi nie wierzy i nie traktuje na poważnie tego, że się źle czuję i nadal jestem niezdiagnozowana.

Podesłano mi psychologa, bo przecież na oddziale płakałam, więc to na pewno od nerwów- trudno nie płakać, gdy pierwszy raz zostawia się 1,5 roczne dziecko w domu i lekarze traktują cię jak wariatkę.
Już sama zaczęłam w siebie wątpić, może faktycznie nerwy? Ale nie poddawałam się. Wspierana przez męża i wspólny portfel zaczęłam robić drogie badania prywatnie. W międzyczasie znów zawroty głowy- nie mogę wstać z łóżka bo mam czarno przed oczami, drętwieją mi nogi... Trzeci raz wezwana karetka, bo czuję się jakby to był mój koniec. Tym razem ratownik z pielęgniarką- podają kroplówkę, bo mam ciśnienie 80/60, więc to od tego, pewnie odwodniona. Po kroplówce trochę mi lepiej.

Ratownik pogardliwie mówi, że drętwiejące nogi i duszności to z nerwów, a tak to mam tylko jakąś infekcje i powinnam iść do lekarza. Mąż mówi, że się badam, że myśleliśmy o boreliozie... słyszymy "to co pan myśli to pana sprawa. Borelioza? a ma rumień? aleście wymyślili".
Całą akcja ciągnęła się 3 tygodnie. Później leczyłam się już tylko u lekarza pierwszego kontaktu. Słabłam, nie mam siły wstać z łóżka, straciłam przez ten okres 5kg bo nie mam apetytu.

Dlaczego o tym wszystkim piszę?
Bo wierzyłam, że nie jestem znerwicowaną wariatką i wiarę tą pokładał także we mnie mój mąż, który nie dał sobie wcisnąć że nerwy mogą mnie zmieść z nóg w 3tyg.
Dziś odebrałam wyniki badań robionych prywatnie za niemałe pieniądze. Otóż mimo jakże pogardliwej wypowiedzi pana ratownika, którego serdecznie pozdrawiam jestem nieszczęśliwą posiadaczką boreliozy wraz z koinfekcjami. Ugryziona kilkanaście lat temu, bez rumienia.

Chcesz się leczyć- lecz się sam. Gdy standardowe badania wychodzą idealnie nasza służba zdrowia nie drąży dalej, tylko uznaje cię za wariata i symulanta.

Szpital im. Żeromskiego Kraków

Skomentuj (28) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 360 (394)

#68971

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia kolonijna przypomniała mi moje przeboje jako opiekunki.

W czasach studenckich ubzdurałam sobie, że wyjazd jako opiekunka na wakacje to super sprawa - zobaczę morze, a i jakieś grosze (niestety dosłownie grosze) wpadną do kieszeni.

Piekielność 1 czyli zderzenie opowieści z rzeczywistością.

Organizator podwozi mnie i jeszcze jedną opiekunkę na pociąg, przy okazji tłumacząc (dopiero wtedy), że chciałby m.in. aby dzieci miały jakieś pogadanki i programy o agresji, rozładowywaniu stresu itp, bo to fajne dzieci! Dla mnie problemu nie ma. Gorzej gdy po poznaniu dzieciaków i rodziców okazało się czemu taki pomysł - każde jedno z nich to tzw. "trudna młodzież" z patologicznych rodzin, którym to gmina funduje wakacje - o czym nikt wcześniej nie wspomniał.

Piekielność 2 czyli latawice.

Jak to na koloniach bywa tak i tak organizowana była w szkole - ta konkretna w nadmorskiej miejscowości. Wraz z innymi opiekunami mieliśmy notoryczny problem z miejscowymi chłopcami w wieku 18-20 lat, którzy podchodzili pod szkołę, rzucali kamieniami w okna wołając dziewczyny na imprezkę.
Dziewczyny lat 13-14, zmalowane tak, że ja wówczas z moją 20-tką na karku brana byłam za ich młodszą koleżankę.

Jak się okazało pannice podczas spacerów po plaży przydybały sobie kolegów i myślały, że się wyrwą nocą. Po telefonie do matki jednej z nich usłyszałyśmy "no ja wiem, że z niej straszna latawica i ugania się za chłopcami". Przypominam TRZYNASTOLATKA.

Jednak zabiła mnie opowieść dyrektorki kolonii, o turnusie, który miał miejsce rok wcześniej. Przyłapano bowiem 13-latkę na seksie w toalecie. No i wiadomo panika - raz, że niedopilnowanie, dwa że w przypadku ewentualnej ciąży alimenty płaci opiekun. Telefon do matki, a ta najspokojniej w świecie "pani się nie martwi, ona ma spiralę". No bo przecież łatwiej założyć spiralę niż wychować.

Piekielność 3 czyli przystosowanie do życia w rodzinie.

W gruncie rzeczy fajne dzieciaki się nam trafiły. Część z nich to po prostu niedopilnowane smyki - np 3 rodzeństwa wychowywana przez babcię, bo matka poszła balować dalej i płodzić inne dzieci. Albo taka dziewczynka z siostrą, która jakby nigdy nic opowiada "bo wie pani, moja siostra jest po innym tacie, dwaj bracia po innym, a najstarszy ma jeszcze innego tatę"... Gorzej jeśli chodzi o ich rodziców i sposób wychowania.

W mojej grupie miałam m.in. dwóch braci w wieku 11 i 8 lat. Młodszy miał niesamowity problem z agresją. Dziecko nie potrafiło nawiązać normalnych relacji - gdy ktoś go obraził, popchnął itp., od razu wybuchał w sposób niekontrolowany i niepohamowany - rzucał się na napastnika, klnąc na niego siarczyście. Gdy udało się go uspokoić, wiedział, że to złe, że nie powinien się tak zachowywać, że jak się zdenerwuje albo ktoś go zdenerwuje, to powinien powiedzieć pani, a nie walić pięściami i kopać... do następnego razu gdy sytuacja się powtarzała.

Z owymi braćmi wyszła kiedyś bardzo "ciekawa" sytuacja. Do grupy podpięto nam 14-letniego chłopca, którego rodzice kumplowali się z organizatorem i w ramach darmochy miał z nami połazić. Typowy maminsynek i skarżypyta, którego każdy miał dość - zwłaszcza opiekunowie. Pewnego dnia przybiega do nas zapłakany, że chłopcy w pokoju pokazują sobie porno na telefonie. Owy felerny telefon należał do starszego z wspomnianych braci. Dyrektorka wzięła go na rozmowę bo sprawa była już zbyt poważna. Jak to stwierdziła "sku*?/!ństwo z oczu patrzy" - autentycznie dzieciak miał spojrzenie Omena.

No i młody rzecze jej tak, że on to się na seksie zna, ale nie chce pokazywać młodszemu bratu co i jak, bo mały ma jeszcze czas (11-latek o 8-latku). Zdębiałyśmy. O sprawie zostali powiadomieni rodzice, a telefon zarekwirowany. No i dzwonią nieszczęśni rodzice z mordą, żeby natychmiast oddać telefon ich synowi bo muszą mieć z nim kontakt! Tłumaczę im jakie problemy pojawiają się z chłopcami, że jeśli tak dalej pójdzie to dzieciaki wrócą do domu, a za darmową kolonię niestety będą musieli zapłacić. Niestety do tych ludzi nic nie docierało - ich dzieci są cudowne, ja głupia pinda, a co do młodszego to oni wiedzą, że jest agresywny, ale oni dbają o dzieci nawet im kuratora załatwili. Ja kuratora nie miałam - widać rodzice o mnie nie dbali. Na szczęście jakoś udało się dotrwać do końca kolonii bez większych incydentów. Mam tylko nadzieję, że mimo nie najlepszego startu gagatki te wyrosły na fajnych nastolatków, a nie skończyli w kryminale na co wskazywały wszystkie znaki na niebie i ziemi.

kolonia

Skomentuj (31) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 224 (302)

#66607

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jadę dziś z dzieckiem do lekarza.
Przejeżdżam przez dość "problematyczne" skrzyżowanie - jadę na wprost, gdzie ruch jest niewielki. Ale z naprzeciwka do skrętu w lewo cały sznurek, który stoi w miejscu, bo zaraz za skrzyżowaniem po skręcie jest przejazd kolejowy. W związku z tym czasem jakiś niecierpliwy kierowca, który jadąc w przeciwnym kierunku do mojego ale na wprost (nie skręca pod przejazd) nie wytrzymuje i omija skręcających pod prąd. Sztuczka się udaje gdy z jednej i drugiej strony skrzyżowania czekają kierowcy do skrętu pod przejazd - bo chcąc nie chcąc całe skrzyżowanie wtedy stoi i czeka na zwolnienie miejsca do przejazdu.

Dziś też trafił się jeden niecierpliwy. Problem w tym, że nie pomyślał, że w godzinach porannych ruch jednak jest większy i niekoniecznie da się przejechać pod prąd - spotkaliśmy się na moim pasie ruchu i żadne z nas nie miało jak się ruszyć. Oczywiście kierowca był wielce oburzony, że nie chcę mu zjechać na chodnik (już lecę zjeżdżać niskim samochodem na wysoki chodnik - jeszcze z dzieckiem wrażliwym na telepanie). No i tak sobie postaliśmy, aż ktoś się zlitował i delikwenta wpuścił z powrotem na jego pas ruchu.
Wyjeżdżać komuś pod prąd i jeszcze burzyć?

Bieżanów

Skomentuj (15) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 463 (535)

#60459

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Skoro trwa nagonka na NFZ to i ja dorzucę swoje 3 grosze.

Choruję na niedoczynność tarczycy. Bez sztucznego hormonu nie funkcjonuję. Do endokrynologa mimo płacenia składek chodzę prywatnie. Dlaczego? Ponieważ np na ten rok terminów już nie ma, a wymagam wizyt co 3 msc. Przynajmniej tak było do tej pory.

Sytuacja się zmieniła. Jestem w ciąży. W związku z czym jak najszybciej powinnam skonsultować się z endokrynologiem, ponieważ zapotrzebowanie na hormony tarczycy wzrasta diametralnie, a ich niedobór grozi poronieniem. Najlepiej byłoby się skonsultować z endokrynologiem-ginekologiem, który to oprócz fachowego spojrzenia na tarczycę zadba też o to by maleństwo utrzymać przy życiu i zdrowiu. Wiadomo - w takim przypadku dostanie się do lekarza jest bardzo pilne, ponieważ najważniejsze jest pierwsze 11 tygodni ciąży kiedy to po prostu MUSZĘ mieć w normie hormony, aby dzieciaka nie stracić.

Oczywiście w takich przypadkach gdy kobieta jest ciężarna i wymaga pilnej konsultacji termin jest... na październik. Czyli gdy będę w 6 msc ciąży i zdążę z 30x poronić.

NFZ

Skomentuj (27) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 514 (618)

#40293

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia użytkownika "migdalla" przypomniała mi podobne zdarzenie z czasów moich studiów.

Formą zaliczenia ćwiczeń z danego działu był projekt. Robiło się go w parach. Wymagało to sporo pracy, liczenia, a następnie opracowania wyników.
Z koleżanką miałyśmy taki system, że projekty "w parach" robiłyśmy solo - raz robiłam ja, raz ona. Na pomysł wpadłyśmy, gdy po którymś z kolei naszym zjeździe "do robienia projektu" kończyło się kawą i pogaduchami zamiast pracą właściwą.
No i moja sparowana koleżanka dzwoni do mnie któregoś wieczoru i mówi:

- Słuchaj, bo dzwoniła do mnie taka Kowalska z roku - kojarzysz? Bo ja nazwisko tak, ale twarzy nie mogę jakoś dopasować. Chyba z drugiej grupy jest. Chłopaki z akademika dali jej mój numer. Chciała nasz projekt, ale stwierdziłam, że przecież to ty robiłaś, a ja nie wiem co się tam dzieje to decyzja należy do ciebie. Będzie do ciebie dzwonić.

No to myślę spoko - dziewczyna powtarza przedmiot, fuksem ma taki sam temat, to dlaczego nie? Zwłaszcza, że nie raz już na prośbę znajomych pomagałam w projektach, czy też wprost użyczałam moich jako "podkładki" za piwo, czy też zwykłe "dziękuję". Nie znam jej w prawdzie osobiście, ale co tam.
Ale oczywiście, gdyby po prostu zadzwoniła z prośbą to nie byłoby o czym pisać.
Dzwoni telefon.

- Cześć, Kowalska z tej strony, bo wiesz mam ten sam temat pracy na zaliczenie co ty, to więc weź mi prześlij swoją.

Myślę sobie tylko - ki czort? Ani "proszę", ani "czy mogłabyś". Dzwoni w zasadzie obca mi osoba i wyraża swą "prośbę" tonem żądania... O nie kochana. Jestem miła i uczynna, ale jak ktoś jest dla mnie miły.

- A dlaczego miałabym ci ot tak przesłać pracę, nad którą spędziłam jednak trochę czasu?
- A skoro tak podchodzisz do sprawy to spie*dalaj!
I trzask słuchawką.

Zdębiałam.
Trzeba mieć tupet, żeby dzwonić do obcej osoby z żądaniem przesłania jej pracy i jeszcze oburzyć się i obrażać, jeśli spyta "dlaczego?"

Krk

Skomentuj (10) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 737 (769)

#25783

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Bieg o pierścień pewnej pani - patronki miasta.
Zawodnicy biegną w różnych kategoriach wiekowych m.in. rocznik "2000-2002" czy też najmłodsi- "2003 i młodsi".
Zapisujemy ich przed zawodami, dając numerki i przypisując od razu do odpowiedniej kategorii wiekowej.
Nazwiska wyczytywane na starcie - zawodnicy ustawiają się i po sygnale biegną.

Biegnie grupa chłopców w wieku 2000-2002, wśród niej pewien chłopiec rocznik 2002. Chłopiec nie wygrał.
Następna grupa wiekowa - dzieci najmłodsze. Coś długo nie startują. Widzimy zamieszanie obok chłopaka, który odczytuje listę startową. Zapisywałyśmy, więc lecimy zobaczyć co się dzieje. Otóż matka wspomnianego chłopca stwierdziła, że jej syn biegł w złej kategorii wiekowej. Ale dla niej to nie problem - syn powinien biec w najmłodszej kategorii wiekowej, która właśnie będzie startować - więc go tam popycha i mówi, żeby biegł. Koledzy nie wiedzą o co chodzi. My z racji zapisów dopytujemy - czyżbyśmy dały plamę? Pytamy kiedy się chłopiec urodził, bo niemożliwe, żeby został przypisany do złej kategorii. Otóż w 2002 - czyli wszystko ok.

W czym pani miała problem i z jakiego powodu robiła awanturę? Skoro rocznik 2003 i młodsi, to jej syn tam powinien biec, bo urodził się w roku 2002, a 2002 to mniej niż 2003 czyli jest młodszy! Zamurowało nas. Nie wiedzieliśmy co powiedzieć - sytuacja stała się absurdalna. Nie wiadomo czy się śmiać czy płakać. Kobieta się nakręca i chce rozwiązania sytuacji, bo jej syn na pewno by wygrał jakby biegł z młodszymi, a dałyśmy go do złej kategorii... W końcu z otępienia grupę sędziowską wyprowadziła starsza, ale charyzmatyczna piguła - jak nie ryknie na babkę... że nie wie ile jej własne dziecko ma lat. Dosyć dobitnie wytłumaczyła matce jak wygląda kwestia roczników i wieku. Kobieta z burakiem na twarzy opuściła miejsce zbrodni.

Może chciała siebie odmłodzić kosztem dziecka? W końcu 197x to mniej niż 2003...

Wlck

Skomentuj (7) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 596 (646)

1