Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

kajka666

Zamieszcza historie od: 12 czerwca 2011 - 19:15
Ostatnio: 10 czerwca 2022 - 13:21
  • Historii na głównej: 16 z 20
  • Punktów za historie: 12895
  • Komentarzy: 384
  • Punktów za komentarze: 3330
 

#29328

przez (PW) ·
| Do ulubionych
O nauczycielce plotkarze.

Dziecię moje w „pierwszej podstawówki” miało klasowego kolegę Piotrusia. Z mamą Piotrusia znałam się tyle co z korytarza szkolnego - ot czekając na dzieciaki rozmawiałyśmy o pogodzie lub innych dyrdymałach. Wymieniłyśmy się też numerami telefonów na wypadek, jakby któryś z chłopaków był chory i potrzebował uzupełnić zeszyty. Owszem - widziałam, że Dorota nosi perukę, ale nic mi przecież do tego. Do czasu...

Dzwonek obwieszczający koniec lekcji. Dzieciaki pakują tornistry, a że spieszy mi się jak diabli, to wchodzę do klasy popędzić mojego Żółwika. Natychmiast doskakuje do mnie wychowawczyni, z pytaniem dlaczego Piotrusia już od kilku dni nie ma w szkole. Szczerze odpowiadam, że nie wiem, bo z Dorotą ostatnio kontaktu nie miałam. Na to się pańci włączył tryb śledczy: „Czy mama Piotrusia to jest umierająca? Czy ma raka? Ile jej jeszcze dni życia zostało?”. Mocno zaszokowana odparłam, że nie jestem upoważniona w żaden sposób do posiadania ani też rozpowszechniania takiej wiedzy. Na co wychowawczyni ignorując, że otacza nas już wianuszek dzieci zainteresowanych tematem, ciągnie swoje przesłuchanie. Bo przecież skoro rozmawiam czasem z Dorotą, to chyba wiem dlaczego ona nosi perukę. Przecież nawet panie sprzątaczki zauważyły, że mama Piotrusia nosi perukę, albo chusteczkę zawiązaną na głowie, no to jakim cudem ja nie wiem?!
Rzadko mi brakuje języka w gębie, ale tym razem wybąkałam tylko, że nosa w cudze sprawy nie wtryniam i zwyczajnie nie wiem. Szybko ewakuowałam się ze szkoły ciągnąc Żółwika za sobą.

Dopiero w domu pod wpływem pytania Żółwika („Mamo, a jak mama Piotrusia umrze, to moglibyście go adoptować, żeby nie trafił do domu dziecka?”) uświadomiłam sobie, że tej sprawy nie mogę zostawić odłogiem. Bo jeśli któreś z dzieci będących świadkami sceny, zada jakieś szokujące pytanie wprost Piotrusiowi???

szkoła

Skomentuj (20) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 806 (872)

#29308

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Uprzedzam - będzie obrzydliwie...

Kolega wyskoczył na chwilę z pracy, żeby w pobliskim „oszołomie” kupić sobie coś do jedzenia, bo mu już kiszki wygrywały niemieckie marsze wojskowe. Po kilkunastu minutach wrócił z zakupami, ale stwierdził, że chwilowo apetyt mu minął. Przyciśnięty przez nas opowiedział dlaczego...

Stał w kolejce do kasy, a w kasie obok trwała awantura, z której wynikało, że kasjerka już od dłuższego czasu prosi o zwolnienie jej na chwilę ze stanowiska, ponieważ źle się czuje i potrzebuje udać się do toalety. Pani kierownik kas, nie bacząc na to, że kasjerka ma twarz w kolorze niedojrzałej cytryny, wrzeszczy na dziewczynę: że okres przedświąteczny, że wszystkie kasy mają być otwarte, że „dupy gówniaro nigdzie stąd nie ruszysz aż do przerwy”. Oczywiście wszyscy wokół muszą tego słuchać, bo wrzask się niesie po hali i odbija echem.

Dziewczyna już zaczyna pochlipywać, ochroniarz podchodzi i staje w obronie kasjerki, prosząc że jednak wyjątkowo kierowniczka powinna kasjerkę do toalety wypuścić. A pani kierownik dalej swoje wrzaski kontynuuje, aż do momentu kiedy dziewczyna zasłania twarz dłonią, co i tak niewiele daje, bo torsje są nadto obfite. Ochroniarz odblokowuje drzwiczki boksu i dziewczyna biegnie do toalety, znacząc trasę swojego biegu treścią żołądka.
Pan ochroniarz bez słowa podał pani kierownik paczkę chusteczek nawilżanych (takich do czyszczenia taśmy na kasie), a ta pod presją morderczych spojrzeń klientów zabrała się za sprzątanie.

Takąż to miłą atmosferę przedświąteczną pani kierownik stworzyła nie tylko pracownikom ale też klientom sklepu...

"oszołom"

Skomentuj (26) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1034 (1062)

#19578

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Daj palec, a będą chcieli całą rękę...

Często po lekcjach przychodził do nas Wojtek - kolega z klasy Młodego. I zawsze kończyło się to tym, że pora robiła się późna, a matka Wojtka nie mogła po niego przyjechać, więc siłą rzeczy odwoziłam dzieciaka swoim samochodem (10 km w jedną stronę).

W pewną sobotę siedzę jeszcze w pracy. Dzwoni do mnie matka Wojtka.
- Bry! Młody jedzie do Iksa na urodziny?
- Tak. - Odpowiadam niepewnie, przeczuwając nadciągającą burzę. - Ale jeszcze nie wiem o której, bo ciągle jestem w pracy.
- To jak pani będzie wychodziła z pracy, to da pani znać i Wojtek już będzie czekał gotowy, to jego też pani zabierze.
- Ależ proszę pani, niechże pani sama Wojtka zawiezie na te urodziny. Przecież mieszkacie w zupełnie innym kierunku i nie jest mi po drodze.
No i tu padła odpowiedź, która mi zerwała buty z nóg:
- No wie pani co!? Nie wie pani ile benzyna kosztuje? Ja sobie zadzwonię do pani męża!

Finalnie Wojtek nie był na tych urodzinach. Bardzo mi go było żal, ale ileż można dawać się doić...
Zwłaszcza, że jak sobie na chłodno przekalkulowałam, to w miesiącu średnio trzaskałam około 200 km na wożeniu jej dzieciaka.

Skomentuj (18) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 908 (942)

#19538

przez (PW) ·
| Do ulubionych
W środku nocy moja kuzynka odebrała telefon od znajomego- jego siostra ma wysoką gorączkę, prawdopodobnie będącą reakcją na kleszcza pod pachą. Znajomy już telefonicznie wszystko ustalił- siostrę trza zawieźć do pobliskiego miasteczka na SOR, niestety nie posiadają samochodu. Kuzynka wysoce zdziwiona całą sytuacją, ale migusiem przeskoczyła z piżamy w strój bardziej wyjściowy, wsiadła w auto i ruszyła z odsieczą.

W szpitalu zajęto się pacjentką z marszu - po ściągnięciu bluzki okazało się, że pod pachą ma kobita istną katastrofę – nieżywy już kleszcz tkwi wczepiony w ciało (choć podobno ciałem trudno to było nazwać- raczej jedną wielką ropiejącą breją). Lekarz i pielęgniarka stracili w tym momencie panowanie i naskoczyli na kobitę, że jak mogła dopuścić do takiego stanu. Odpowiedź pacjentki zamieniła na chwilę lekarza i pielęgniarkę w dwa posągi:
- Przeszło tydzień temu poszłam z tym kleszczem do przychodni, bo sama nie potrafiłam go usunąć. Ale pani doktor w przychodni nawrzeszczała na mnie, że z kleszczem do niej przychodzę, bo z kleszczem to trzeba do weterynarza(!). No ale ja się wstydziłam do niego iść...

Pani doktor w przychodni mogła zwyczajnie bez robienia scen poprosić pielęgniarkę o usunięcie kleszcza. Finalnie wyszło drożej - trzeba było pachę pokroić, oczyścić, założyć sączek, podać serię antybiotyku + wypłacić kobitce L4 za kilkutygodniową niezdolność do pracy. Lekarz z SOR-u musiał być bardzo uparty i wściekły, bo pani doktor zniknęła z przychodni jak kamfora.

mała wieś na Śląsku

Skomentuj (10) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 999 (1023)

#19356

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Moja Matula pracowała z dziećmi niepełnosprawnymi. Między innymi miała uczennicę Manię. Dziewczątko szalenie zdolne, jednak z powodu problemów zdrowotnych nie chodziła do szkoły i uczyła się w domu. By Mania miała kontakt z rówieśnikami, chodziła na lekcje religii z pozostałymi dzieciakami z jej osiedla. Ponieważ dzieci bardzo Manię lubiły, a ona dobrze się czuła w ich towarzystwie, moja Matula czasami zabierała Manię do szkoły (tak nadprogramowo).

Przyszedł dzień, w którym Mania szła do komunii. Dla niej to było wydarzenie na miarę lotu w kosmos. Nie mogło zatem zabraknąć jej ukochanej nauczycielki. Postanowiłam Matuli dotrzymać towarzystwa i udałyśmy się do kościoła razem. Uroczystość oczywiście podniosła, tłum gości, błyskające flesze.
Po nabożeństwie pamiątkowe wspólne zdjęcie wszystkich „komunistów”. Fotograf ustawia dzieciaki, ksiądz poprawia stułę, mamuśki przekrzykując się wtrącają się fotografowi. Rodzice wyprowadzają Manię z kościoła pomagając jej zejść ze schodów. Dzieci w pisk - przywołują Manię do zdjęcia, rozpychają się, żeby zrobić jej pomiędzy sobą miejsce.

I tu wkraczają piekielne mamuśki – z wrzaskiem ruszają na fotografa, że one sobie nie życzą, żeby na komunijnym zdjęciu z ich dziećmi była „ta pokraka”. Mania w szloch, a fotograf zwyczajnie zamienił się w słup soli. Dzieci wrzaski i płacz, że bez Mani to one żadnego zdjęcia nie chcą. Nawet nie potrafię opisać piekła jakie się rozpętało.

Finalnie wspólne zdjęcie zostało zrobione - ale uwierzcie, że widać na nim, że ten dzień nie był dla dzieciaków tak szczęśliwym jak sobie to wymarzyły.

plac przed kościołem

Skomentuj (20) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 923 (955)

#19360

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historyjka jeszcze ciepła - z Żabki nieopodal kościoła.
Część wychodzących z wieczornej mszy zahacza o ten przybytek. W tym dwie babcie, mocno rozdyskutowane. Uformowała się kolejeczka. Za babciami w kolejeczce staje gość ubrany na czarno - strój typowego metala. U jego boku dziewczyna – makijaż, ubiór, czarny lakier na paznokciach- wszystko jak u typowej gothki. Rozdyskutowane babcie zmieniają temat toczonej rozmowy na o „tych przeklętych szatanistach”, zerkając raz po raz na stojącą za nimi parkę. Facet z dziewczyną wycofują się z kolejki i rechoczą ukryci za regałem.

Ja też rechoczę, wyobrażając sobie jakie też panie miałyby miny wiedząc, że ten gość to organista, który im przed chwilą na mszy tak pięknie przygrywał do ich zawodzenia.

Żabka

Skomentuj (15) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 832 (894)

#19050

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Salon fryzjerski w "epicentrum" Bytomia.
Weszłam o umówionej porze, zasiadłam w fotelu i ustalam z fryzjerką „co i jak”. W fotelu obok siedzi pańcia, druga z fryzjerek nakłada jej czerwoną farbę na włosy. Fryzjerka kończy nakładanie farby i orientuje się, że nie ma pod ręką foliowego czepka, który ma powstrzymać farbę przed spływaniem na twarz i szyję. Przeprasza pańcię i idzie na zaplecze. Słychać odgłosy nerwowych poszukiwań, pańcia wzdycha, ciężko urażona brakiem kompetencji fryzjerki. Moja fryzjerka słysząc w westchnieniach pańci narastającą furię, przeprasza mnie i biegnie koleżance z odsieczą. Rumor na zapleczu coraz głośniejszy.

Nagle pańcia przestaje wzdychać - zrywa z siebie pelerynkę, rzuca ją na oparcie fotela i wybiega z salonu. Z kantorka wychodzą zdenerwowane fryzjerki i stają obie z minami wyciągniętego z wody karpia.
- Gdzie ta pani? - pada po chwili pytanie.
- Uciekła!- odpowiadam i zaczynam wić się w fotelu nie mogąc pohamować śmiechu.

Panie fryzjerki wybiegają na ulicę, zaczepiają przechodniów czy nie widzieli kobity z czerwoną farbą na włosach. Cyrk jakich mało.

Po kilkunastu minutach pańcia wraca. Cała umazana farbą – po twarzy ściekły licznie krwistoczerwone strumienie, przez co pańcia wygląda jakby ją ktoś siekierą w łeb zaprawił. Do tego pańcia w dłoni dzierży smycz, na której końcu znajduje się wystraszony, też ozdobiony krwistą farbą kundelek.

Rozwiązanie kryminalnej zagadki: pańcia wyszła rano na miasto, pozwiedzała okoliczne sklepy, zrobiła trochę zakupów, wstąpiła do fryzjera. I najwyraźniej od oburzonego wzdychania mózg się jej dotlenił, bo sobie nagle przypomniała, że wychodząc z domu zabrała ze sobą psa. Tylko za Chiny Ludowe nie pamiętała, pod którym sklepem go zostawiła, więc biegała po okolicznych uliczkach w poszukiwaniu pupila.

Pomimo wielkich starań fryzjerek nie udało się całkiem doczyścić twarzy klientki - farba miała wystarczająco dużo czasu, żeby zrobić swoje.

salon fryzjerski

Skomentuj (15) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 657 (705)
zarchiwizowany

#19045

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Mam fretkę (a właściwie freta). Na początku naszego wspólnego pożycia okazało się, że nie wszystko z teorii sprawdza się w praktyce, więc w związku z tym bywałam częstym gościem pewnego zoologa.

Dzień pierwszy: kuweta nie pasi, więc jazda do zoologa po inny model. Potrzebowałam porady sprzedawcy, lecz ponieważ pani była zajęta obsługiwaniem pewnego małżeństwa, to grzecznie stanęliśmy z synem obok, czekając aż pani będzie mogła poświęcić nam czas. Obsługiwane małżeństwo było bardzo eleganckie i dystyngowane (tacy, że „bułkę przez bibułkę”). Z racji nadchodzących mrozów wybierali dla yorka sweterek, w czym usiłowała im pomagać pani sprzedawczyni. Sweterek na yorku właśnie był dopinany, gdy pani sprzedająca zakrzyknęła na calutki pasaż handlowy: „Nieee! Ten jest za duży i jak będzie wiater to mu będzie pi*dzi@ło!”. Państwo zamarli w wielkim zdziwieniu, a my z synem dusząc się ze śmiechu umknęliśmy między regały.

Dzień drugi: trza do weta. Jazda do zoologa po szeleczki. Ściągam z wieszaka opakowanie z szeleczkami i usiłuję rozkminić czy będą dobre w sensie rozmiarówki. Panna praktykantka zaczyna narzucać mi się ze swoją pomocą. Efektów zero, bo szelki w opakowaniu zamotane jak spaghetti. Po obmacaniu opakowania decyduję się na zakup, prosząc o kolor czerwony w „wymacanym rozmiarze”. Tu zaczyna się wojna, bo panna usiłuje udaremnić mi zakup czerwonych szelek dla „chłopczyka” - chłopczyk jej zdaniem powinien mieć niebieskie. Dosłownie wyrywam jej z rąk czerwone szeleczki i uciekam z nimi do kasy.

Do tej pory było śmiesznie, ale ...
Mija pół roku, nastało upalne lato. Gorąco i duszno tak, że każdy normalny organizm wlewa w siebie wodę hektolitrami walcząc z odwodnieniem. Wpadam do zoologa, porywam potrzebną karmę i staję w kolejce. Kolejka ciągnie się wzdłuż szklanych terrariów ze zwierzakami. Zauważam, że ŻADNE ze zwierząt nie ma wody. W sklepie ukrop i zwierzaki dosłownie ledwo zipią. Grzecznie proszę pana z obsługi o wlanie zwierzętom wody do miseczek. A pan zaczyna się na mnie wydzierać, że on im już rano wodę wlewał, że nie jego wina że zwierzęta są głupie i rozlewają, a ja go nie będę pouczać co ma robić. Zgodziłam się z panem, że ja go pouczać nie będę- od tego jest Towarzystwo Opieki nad Zwierzętami. Ja go wszak tylko poprosiłam.
Od pani z TOZu dowiedziałam się, że obsługa tego sklepu była tak durna, że nawet na nią naskoczyli i dopiero interwencja straży miejskiej i mandacik na kwotę „pińcet” zadziałał.

sklep zoologiczny

Skomentuj (2) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 272 (288)
zarchiwizowany

#19012

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Silversen w swojej opowieści (http://piekielni.pl/18980) przypomniał mi moje dwie przygody z piekielnymi rowerzystami:

1) Jadę prawym pasem bardzo wolno, ponieważ szukam wolnego miejsca do parkowania pomiędzy samochodami zaparkowanymi prostopadle do chodnika. Nagle łup coś w prawe przednie drzwi- to piekielna rowerzystka postanowiła włączyć się do ruchu swoim wielocypedem. Oczywiście nawet nie zerknęła przedtem czy coś akurat się nie toczy główną drogą- za bardzo była zajęta wgapianiem się czy siatki wypełnione zakupami dobrze wiszą na kierownicy.
Wyskoczyłam z samochodu, żeby sprawdzić czy się gamońka nie uszkodziła, a ta jeszcze do mnie z „ryjem” i dawaj straszyć mnie policją. Wyjęłam komórkę z auta oświadczając, że chętnie zadzwonię sama wszak mam całą zgraję świadków. Wtedy zobaczyłam jak szybko można zaiwaniać na składaczku obwieszonym siatami, do tego mającym lekko zwichrowane przednie koło.

2) Latarnie na ulicy wygaszone, ciemno jak w wątpiach kaszalota. Zatrzymuję się na „stopie”. Z prawej mam spoko widoczność, lewą stronę widać tylko w lustrze zawieszonym po drugiej stronie skrzyżowania. Upewniwszy się, że prawa wolna a w lustrze ciemność, powoli ruszyłam do przodu. Nagle słyszę pisk hamulców i widzę czarny kształt przelatujący mi nad maską. Odruchowo zahamowałam i dopiero jak odzyskałam oddech skumałam, że to ubrany na czarno rowerzysta jechał bez świateł i wdzięcznie katapultował się ze swojego siodełka i śmignął lotem koszącym ponad maską mojego samochodu. Zanim odpięłam pasy i wyskoczyłam z auta gościu już zbierał swój pojazd i spiesznie oddalał się z miejsca zdarzenia.


Już po pierwszej przygodzie zapadłam na ciężką alergię na rowerzystów i żadne odczulanie nie przynosi skutku.

Skomentuj (20) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 205 (219)

#18539

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Krótki wstęp dla osób nieznających specyfiki aglomeracji śląskiej. Miasta są tu zlepione ze sobą w niemal jeden organizm. Często mieszka się w mieście A, dziecko posyła do szkoły mieście B, samemu pracując w mieście X.

Godziny poranne, kiedy większość pasażerów tramwaju stanowią osoby młode. Na dwuosobowym siedzeniu jedzie matka z pierwszakiem. Młody chodzi do szkoły muzycznej, więc na jego kolanach prócz plecaka z książkami i worka na w-f leżą pieczołowicie ochraniane skrzypce. 55 minut podróży mija nudno i sennie, lecz ostatnie pięć minut nadaje akcji tempa.

Dwa przystanki przed końcową pętlą wsiada do tramwaju większa ilość pasażerów. I z miejsca zaczyna się awantura: dwie obrażone matrony (wiek 60+), które jeszcze chwilę wcześniej pokonały łokciami innych w wyścigu „kto pierwszy właduje się do pojazdu”, stają nad siedmiolatem i zaczynają z miejsca tyradę na temat wychowania współczesnej młodzieży. W obronie uciśnionych matron staje facet z tej samej grupy wiekowej - wrzeszcząc wyzywa siedmiolata od gnoi, śmierdzących leni i niewychowanych gówniarzy.
Przerażony młodziak blednie i przełykając łzy kuli się za stertą tobołków trzymanych na kolanach. Matka młodziaka zrywa się z siedzenia, przepraszając matrony za swoje „gapiostwo”. Tu awantura osiąga apogeum, bo całe trio skupia się teraz na matce małolata.

Tego nie wytrzymuje moja Matula (też z grupy 60+). Spokojnym, grzecznym acz stanowczym tonem wyjaśnia bluzgającemu facetowi, że dzieciak jadący do szkoły, obładowany do granic możliwości siedmiolatka, telepie się tym tramwajem łącznie godzinę, więc wyzywanie go „od najgorszych” tylko dlatego, że nie poderwał się z siedzenia z dzikim wizgiem na widok dwóch znudzonych życiem matron, jest nietaktowne. Facet nie daje za wygraną, lecz już normalnym tonem mówi, że on do szkoły to musiał „dziennie” dwa kilometry piechotą zasuwać. I tu pada (moim zdaniem) piękna riposta mojej Matuli: „Widocznie za krótko pan do tej szkoły chodził, skoro nie potrafi się pan kulturalnie zachować wobec młodego człowieka. Jaki pan mu przykład daje?!”. Facetowi mina zrzedła, zaczął się tłumaczyć, przebąkiwać jakieś przeprosiny.
Cała akcja zajęła niecałe pięć minut, tramwaj od awantury się szczęśliwie nie wykoleił i dotarł do celu przeznaczenia. Tu opowieść mogłaby się zakończyć...

Przypadkiem jednak kierunek marszruty mojej Matuli pokrzyżował się zarówno z kierunkiem jak i wektorem, którym podążały matrony-wichrzycielki. Może dlatego, że matrony były poirytowane przebiegiem poprzedniej akcji, to rozmowę między sobą toczyły tak głośno, że każde słowo docierało do wszystkich będących na ulicy:
Matrona A: To co bydymy robiły w Agorze?
(wyjaśnienie: Agora to taki moloch handlowy, przez niektórych nazywany „galerią”)
Matrona B: No tak sie połazimy i pooglądamy z dwie godzinki...
Matrona A: A bydziesz coś kupować?
Matrona B: Nieee, ino połazimy...
MatronaA: A to jo sie kupia śmietanka do kawy, bo już mi się skończyła. Byle my zdążyły do dom na serial XXXXX.
W tym momencie mojej Matuli znów się odezwał gen belferski - bez wrzucania migacza wyprzedziła matrony, zaszła im drogę i wygłosiła swoją przemowę na temat zgorzkniałych, nastawionych roszczeniowo, zupełnie bez powodu upierdliwych emerytów.

bana

Skomentuj (35) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 631 (739)