Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

kartezjusz2009

Zamieszcza historie od: 13 lutego 2018 - 13:11
Ostatnio: 1 marca 2024 - 15:42
  • Historii na głównej: 13 z 20
  • Punktów za historie: 1365
  • Komentarzy: 740
  • Punktów za komentarze: 3829
 
zarchiwizowany

#84699

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Niedawno Youtube podpowiedziało mi filmik z chamstwem na drodze. Zestawienie kilkunastu sytuacji nagranych przez kamerki innych uczestników ruchu, a potem nagrodzonych przez policję. Filmik ok, ale osobiście zauważyłem, że te piekielności dzielą się na 3 kategorie: nieuwaga, pośpiech i czyste chamstwo.

Nieuwaga:
Dotyczy każdego. Wystarczy słabiej oznakowane miejsce, jazda na pamięć czy coś podobnego aby kierowca nie zauważył, że coś się stało.
Piekielność z mojej strony: dwupasmówka przedzielona pasem zieleni. Jadę lewym pasem, w kolumnie, trochę powyżej dopuszczalnej. Na prawym jadą o połowę wolniej, tworzy się korek (do centrów handlowych). Dojeżdżam do przejścia dla pieszych. Pamięć podpowiada: tam nikt nigdy nie chodzi. A nawet jeśli, to przecież aut jak mrówków. Ale zdarzył się jeden kulturalny, który puścił (na prawym pasie). Akurat na mnie trafiło, żebym się zatrzymał. Opóźnienie reakcji, pisk opon, ale nie zdążyłem zahamować. Przejechałem po pasach, choć było to jawne złamanie przepisów. Na szczęście piesi mieli olej w głowie, bo nie weszli pod moje koła.
Gdyby policjant mnie zatrzymał, byłoby sporo punktów karnych i wysoki mandat. Zapłaciłbym bez mrugnięcia okiem. Może by mnie to nauczyło większej uwagi na drodze? - Takie podejście harakteryzyje nieuważnego.

Pośpiech:
Myślę, że 95% kierowców łamało przepisy, szczególnie ograniczenie prędkości, żeby szybciej dotrzeć do celu. Mówią "naginam przepisy", ale w prawie nie ma "nagięcia", jest tylko "łamanie".
Teściu miał przyjechać po swoją żonę rano. Ale coś go zatrzymało i cały dzień pracował. W końcu pod wieczór zebrał się w sobie i jechał te 150 km w jedną stronę. Zniecierpliwiona, czekająca żona to jednak spory ciężar na nodze i zamiast przepisowych 50 jechał prawie 90 w terenie zabudowanym. Tak przynajmniej pokazywał radar policyjny. Tata wkurzony, że go złapali, ale wiedział na co się pisze, więc mandat był gotowy przyjąć. Na jego szczęście policjant widząc brak punktów na koncie i słysząc, że facet spieszy się do żony, po prostu odpuścił i dał tylko pouczenie. Skuteczne, bo ostatecznie dojechał na miejsce cało i zdrowo. Teściowa też...

Chamstwo:
W tym przypadku ludzie traktują siebie jako królów szos albo innych supermenów, których zawsze i wszędzie trzeba przepuścić. Albo sami, z premedytacją, tworzą sytuacje groźne.
Niestety nie mam w pamięci niczego szczególnego poza standardem: Dwupasmówka poza terenem zabudowanym, przedzielona pasem zieleni (max 100 km/h), jadę nieprzepisowo, bo 140. Ale warunki na lewym pasie na to pozwalają (z mojej strony "pośpiech"). Prawy z koleinami wielkości Alp pozwalał raczej na max 90 km/h. Pora raczej wieczorna, wczesna noc.
Oczywiście taka prędkość dla króla szos to za mało. On chce jechać 160-180. Podjeżdża więc pod zderzak i mruga. Znaczy próbuje mrugać, bo ja nie widzę - w kilku przypadkach zobaczyłem w tylnym lusterku jakiś majaczący, ciemny kształt i wtedy się zorientowałem, że mam kogoś w d... z tyłu. Nie odpowiedziałem chamstwem na chamstwo, choć korciło.

Kierowcy łamią przepisy i łamać będą. W pierwszym przypadku, o ile nie będą zadufani w sobie, przyjmą mandat i nauczą się czegoś. W drugim czasem się będą wykłócać, ale zasadniczo wiedzą, że łamią przepisy, za co czasem trzeba ponieść konsekwencje. Z chamstwem należy walczyć, ale jak? Chyba tylko nagrania i anonimowe donosy. A jeśli to dotyczy także Ciebie - zacznij od siebie samego. Szanujmy wszystkich uczestników ruchu.

Skomentuj (3) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -2 (28)

#84363

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Miejsce akcji: niewielka Biedronka. Jedno wejście i wyjście, niewielki przedsionek, a potem dwie pary drzwi: jedna żeby wejść do sklepu, druga żeby odejść od kasy. Czujnik drzwi wejściowych jest na tyle blisko wyjścia, że czasem ludzie wychodzący ze sklepu otwierają drzwi wejściowe.

Sytuacja pierwsza.

Wchodzę do sklepu jak zawsze, idę na wprost, widzę, że ktoś bierze cały karton czekolad Milka (40 tabliczek?). Myślę: Ooo... całkiem sporo, nietypowo. Patrzę kątem oka, a ktoś z zewnątrz wszedł do przedsionka, dał czujce na wejście sygnał i wyprowadził kolegę z czekoladami ze sklepu.

Zareagowałem poinformowaniem pracownika, że chyba im gwizdnęli czekolady.

Sytuacja druga: przed wejściem do sklepu widzę grupkę ludzi i ochroniarza rozmawiających. Mówię „dzień dobry”, wchodzę do sklepu, robię zakupy. Nic szczególnego. Stoję przy kasie i widzę, że ktoś idzie wzdłuż nich z całym kartonem jakiegoś koniaku. Znowu żółta lampka, bo facet się zachowuje dziwnie. Podszedł do wejścia, ale krąży z tym między półkami. Drzwi się otwierają i wychodzi. Ja od razu do kasjerki (akurat mnie zaczęła obsługiwać), że gwizdnęli im karton alkoholu. Ta zaczęła dzwonić po ochronę, ale nie zdążyła, bo ochroniarz wszedł z delikwentem pod linię kas. Po odłożeniu kartonu złodziej zaczął się szamotać, co pogorszyło sprawę (ochroniarz chyba przechodził szkolenie, bo obezwładnił delikwenta sprawnym ruchem).

Gdy odwiedziłem sklep któregoś dnia, zapytałem obsługującą mnie panią, jak się sprawa skończyła i jak mam reagować następnym razem. Ochroniarz widział gościa, zanim ukradł i jak tylko wyszedł ze sklepu ze skradzionym towarem, to go złapał.

Co do reagowania, dowiedziałem się, że nie mam robić absolutnie nic, żeby zatrzymać złodzieja. Mam tylko jak najszybciej poinformować obsługę sklepu o zaistniałej sytuacji.

Skomentuj (9) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 58 (110)

#83274

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Kiedyś obiecałem sobie, że opiszę tę historię na piekielnych. Dzisiaj nie wydaje się ona być zbyt piekielna, ale może kogoś zainteresuje?

Syn, jak był malutki, dostał od dziadków pluszowego zwierzaka (na potrzeby tej historii: kotek). Mały, miły w dotyku, wręcz idealny. Młody nie odstępował go ani na krok, a zasypiał tylko gdy go głaskał. Pierwsza histeria była, gdy po kilku miesiącach zamiast białego futerka było szarobure i postanowiliśmy go wyprać. Oczywiście kotek mokry – syn w ryk. Jakoś z tego wyszliśmy (suszarka do włosów) i zapamiętaliśmy: kotek musi być, i być suchy.

Wiele miesięcy później poszliśmy na spacer zakończony zakupami w supermarkecie. Kotek poszedł z nami. Gdy już musieliśmy wychodzić, okazało się, że w wózku nie ma ukochanego pluszaka. "Huston mamy problem." Wróciłem do sklepu, obszedłem całą drogę, którą szliśmy, a tu kota nie ma. Pytałem w punkcie obsługi klienta - także nikt nic nie widział. Potem poszła żona. Chodziła nawet na czworaka, żeby widzieć pod regałami, czy nie ma go tam. Dzwoniłem do biura rzeczy zagubionych całego centrum handlowego - także brak zwierzaka. Najpewniej ktoś po prostu go wziął ze sobą do domu.

Sobotnie plany się zmieniły: trzeba szybko znaleźć zastępnik. Oczywiście w domu masa innych zabawek i żadne "nie jest moim kotkiem". No nic... może inny kotek? Może znajdziemy odpowiednio podobnego i dziecko nie zauważy? Szukamy po otwartych sklepach z zabawkami, a tam tylko po wcześniejszym zamówieniu przez Internet (czyli poczekamy kilka dni). Wieczór się zbliżał, a kotka jak nie było tak nie ma.

Pierwsza noc była okropna. Zapłakane dziecko, obecność mamy to za mało. Ale oczywiście żona spała praktycznie całą noc z synem. Kolejne noce były już lepsze, tym bardziej, że pojawiło się światełko w tunelu: dziadkowie zauważyli u siebie w sklepie podobnego pluszaka. Nawet więcej podobnych zabawek (na zapas?).

Jeszcze dzień, dwa i dziadek w chwili wolnego przyjechał ze znalezionymi zabawkami. Syn uprzedzony, ucieszony, że kotek się znalazł u dziadka. Ale jak dziadek przyjechał, to nie było "to ten", tylko "większy". Wmówiliśmy mu, że jak poprzedni się zgubił, to urósł i dziadek go znalazł. Pozostałe dwie zabawki były na tyle różne, że nie wzbudziły zachwytu, ale zwykłą radość (jednym kotkiem od razu podzielił się z siostrą). Kryzys zażegnany. Nowy kotek został nazwany imieniem starego, ale już nie zdrobniałym (tak jak "Kiciuś" - "Kicia") i przyjęty jako nowy pluszak do spania.

Gdzie tu piekielność? Z perspektywy czasu: nigdzie. Ale patrząc na uczucia z tamtych dni - wielka, nieświadoma piekielność osoby, która zabrała używaną zabawkę. Ile stresu nabawił się nasz syn, ile my i ile dziadkowie - to nasze.

A dlaczego akurat teraz (po wielu miesiącach) sobie o tym przypomniałem? Bo gdy przyjechała w odwiedziny ostatnio ciocia, to zapytała, czy to ten sam ukochany Kiciuś? No i syn sam odpowiedział, że nie, że poprzedni się zgubił, a ten - większy - przyjechał zamiast tamtego. W tym momencie ja z żoną zaczęliśmy zbierać szczęki z podłogi, że nasz syn, który nie miał wtedy nawet 3 lat dobrze pamiętał tamtą sytuację.

Skomentuj (20) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 143 (195)
zarchiwizowany

#83099

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
O wyścigu szczurów nie tylko w korporacji.

Niecały rok temu pewien pracownik fizyczny postanowił zmienić pracę. Była okazja, praca lepiej płatna, lżejsza, w lepszych warunkach. Ale, że wszystko w okolicy, to i starych kolegów po fachu się spotykało na mieście. No i przy okazji takiego spotkania, odbyła się krótka rozmowa:

- Co tam dzisiaj robiłeś?
- A nic... na młynie siedziałem. 16 bagów przerobiłem.
- 16?! Przecież jak ja tam pracowałem, to od lat było 8 na zmianę!
- No tak, ale jak poszedłeś, przyszło kilku nowych i chcieli się popisać. Każdy przerabiał więcej. Rekordzista zrobił 18.

* Dla niewtajemniczonych:
"młyn" - urządzenie do mielenia odpadów. Wrzucasz jakiś odpad i po zmieleniu wraca na produkcję do ponownego przetopienia.
"bag" - taki duży worek o pojemności ponad 1 m^3. Inne nazwy: worek big bag, worek kontenerowy.

Skomentuj (4) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -10 (18)
zarchiwizowany

#83001

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Jadę sobie ostatnio autostradą. Dwa pasy. Po prawej rząd aut jedzie nieco wolniej, po lewej - sytuacja identyczna, ale jadą trochę szybciej. Jednym słowem: tłok. Ustawiłem się na lewym pasie i grzecznie jadę w kolumnie.

W pewnym momencie widzę, że jakiś Lexus robi sobie jaja na drodze: zjechał na prawy pas (było trochę miejsca), zaczął szybko wyprzedzać i zjechał na lewy pas z dużą prędkością. Zrobił tak jeszcze ze dwa razy i więcej nie dał rady - dalej było bardzo ciasno.

Nie stwierdziłem piekielności, dopóki nie spojrzałem na prędkość. 150 km/h u mnie. Na moje oko wyprzedzający miał 170. Przy tej ilości samochodów było to bardzo niebezpieczne.

A dla czepialskich, że sam nie jechałem zgodnie z przepisami, powiem, że jak wepchnąłem się do kolumny pojazdów, to wszyscy mieli 120 km/h. Potem utrzymywałem prędkość taką, jak cała kolumna.

autostrada

Skomentuj Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -3 (35)

#82647

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Byłem sobie z rodzinką na wakacjach nad morzem. Celem było Władkowo. Jako że w miasteczku jest kilka atrakcji, postanowiliśmy i z nich skorzystać. Owszem, byliśmy przygotowani na wydatki, ale w niektórych przypadkach było to typowe januszowanie.

1. Oceanarium, a raczej "Ocean park", który z rybami miał wspólnego 3 sztuki jakiegoś bliżej nieokreślonego gatunku i 2 rekiny o długości 20 cm. Jakoś przeżyliśmy to spotkanie, bo cały park miał wiele innych atrakcji i polecałbym go, ale raczej dla dzieci w wieku 7-12 lat. Młodsze nie zrozumieją większości, a starsze są za duże/za ciężkie na wiele atrakcji. Nasze po dwóch godzinach miały dość. I wprawdzie była jakaś promocja, ale za godzinkę "zwiedzania" sporo wyszło.

Tu raczej jeszcze nie było piekielnie, ale dalej...

2. Wesołe miasteczko. Wchodzisz za darmo (kiedyś była wejściówka 2 złote), ale każda atrakcja jest płatna oddzielnie. Jeden karnet = jeden przejazd. Prosta logika, prawda? Tyle, że ceny karnetów zaczynały się od 6 złotych, a kończyły na 14. I tak za jedno kółko na diabelskim młynie rodzinka 2+2 płaci 40 złotych. Mało czy dużo? Ale obiecaliśmy dzieciakom, że pójdziemy na karuzele i wydamy kilka złociszy na ich zabawę.

Jako, że dzieci są poniżej 4 lat, szukaliśmy tego, co im się podoba i ma jak byk napisane "brak limitu wiekowego". No to siup po 2 bileciki, dzieci usadowione i słyszymy: "ale ja nie puszczę bez opiekunów" ze strony obsługi. My zdębieliśmy (dzieci od maleńkiego same na karuzeli elektrycznej jeżdżą i nic im się jeszcze nie stało), ale posłusznie wydelegowaliśmy jedno z nas do przejechania tych 3 minut w najnudniejszym pociągu świata.

Dzieci ubawione po pachy (i chcą jeszcze), ale my zażenowani. Żona przestudiowała regulamin machiny zabaw dwukrotnie i nie znalazła żadnej wzmianki o przymusie jazdy osoby dorosłej (znalazła jedynie, że MOŻE jechać i wtedy musi zapłacić). Czyli bez pokrycia z regulaminem zostaliśmy przymuszeni do zapłacenia za bycie opiekunem dla naszych pociech.

Historia z drugą karuzelą* wyglądała identycznie, poza tym, że już nie byliśmy zaskoczeni przymusem.

Wychodziliśmy z niesmakiem. My (dorośli) - że janusz biznesu dorabia się na małych dzieciach, a dzieci - że były tylko dwa przejazdy (w sumie 6 minut kręcenia się).

Żeby odreagować tę piekielność, po powrocie ufundowaliśmy sobie znaną nam karuzelę. Po 4 przejazdy na łebka. A my - rodzice - szczęśliwie staliśmy obok (dzieci zadowolone, a cena dużo niższa).

Gwoli wyjaśnienia: wszystkie wymienione karuzele mają wyłącznik bezpieczeństwa i obsługującą osobę przy takowym, w razie gdyby dziecko chciało wstać i wyjść podczas jazdy. Nam się udało dzieci tak nauczyć, że nigdy nie był on użyty. No i 3 minuty nie są aż tak długim czasem, żeby dziecko było znudzone i chciało wyjść.

*Obiecaliśmy dzieciom po dwa przejazdy, a obietnic się dotrzymuje. Szczególnie gdy, mimo młodego wieku, dziecko potrafi zauważyć, czy były dwa, czy tylko jeden.

władkowo

Skomentuj (18) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 54 (136)

#82656

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Miałem w życiu trzy zabiegi chirurgiczne. Pierwszy w takim wieku, że pamiętam tylko, że byłem w szpitalu.

Za drugim razem załatwiałem papierkologię już sam. Jako 19-sto latek stwierdziłem, że dam radę. Tylko, że zapomniałem o kolejkach. Na moje szczęście, udało mi się gdzieś "wcisnąć" i tak w czerwcu zarejestrowałem się na sierpień (tego samego roku). Potem krótka rekonwalescencja i mogłem dalej studiować.

Trzeci raz dopadł mnie znienacka. I nie, nie była to ani miłość ani sraczka. Po prostu silny ból brzucha. Zaczął się w sobotę w nocy. W niedzielę była większa rodzinna impreza, a ja nie jadłem ani nie piłem. Za to brzuch bolał jakoś słabiej. Żona zasugerowała, że może wyrostek, ale ja oczywiście jej nie słuchałem. Ale stwierdziłem, że logicznie jest udać się do miejscowego lekarza. No to myk, do rodzinnego, tam od razu zbadany (wszedłem na koniec kolejki, długiej na 2 osoby), i z powodu braku USG wypis do szpitala na szczegółowe badania. Tata mnie zawiózł i czekam w kolejce (tym razem byłem 3-ci). Po niecałej godzinie przyszedł chirurg, zaczął rozeznawać kto bardziej chory i zajął się kolejnymi pacjentami. Kolejna chwila i już byłem ze zdjęciem swojego robaczka i stwierdzeniem, że możemy iść pod skalpel. Od tak.
Zapytałem tylko, czy mógłbym jechać do innego szpitala, do aktualnego mojego (a nie rodziców) miejsca zamieszkania, na co lekarz się bez problemu zgodził ("brak zagrożenia życia"). Wypisał odpowiednie skierowanie, dołączył zrobione badania, uśmiech i kopa w d... znaczy "do widzenia" :).

Żona i dzieci spakowane, tata gotowy do drogi, ja z resztą też. Jeszcze tego samego dnia (czyli poniedziałek) jestem u wrót kolejnego szpitala. Kieruję się na rejestrację, a tam zonk. "Najbliższy termin na... za 3 miesiące." Taaa... z wyrostkiem? Internety mówią, że grozi to zapaleniem otrzewnej (tego nie powiedziałem na głos). Kobieta z mojej konsternacji wyczytała wszystko i poleciła tylko "idź na SOR". No to idę i tam. Tam mówią, że ze skierowaniem (nawet z napisem "pilne") nie mogą mnie wpuścić. No to myk z powrotem do rejestracji. Tam też się odbiłem. Za to pani poleciła iść na SOR, odczekać 5 minut (tyle było do 18:00) i powiedzieć, że nie mam skierowania. No to zrobiłem jak polecono. Oczywiście kobieta na SORze wiedziała, że mam skierowanie, ale wiecie, procedury. No i czekam.

Po dwóch dniach niejedzenia i niepicia (no dobra... suchej kromce chleba i szklance wody) brzuch mnie prawie nie bolał. Po kolejnych kilku godzinach czekania wpuścili mnie, lekarz zbadał, wysłał na USG (tu nie robił chirurg, ale inny specjalista). Tam kobieta mimo (u)silnych prób i (nie)znęcania się nad moim brzuchem stwierdziła, że nie widzi wyrostka (wcześniejsze zdjęcia nie były przyjęte, bo są poza procedurą). Chirurg więc zawołał swojego kolegę i dywagują. Dają mi opcję, że rano zrobią małe nacięcie, włożą laparoskop i zobaczą od środka (tym razem wbrew procedurom patrzyli na zdjęcia z poprzedniego badania). Jeśli będzie trzeba, zrobią operację. Oczywiście zgodziłem się na to. Następnego dnia z rana byłem na stole operacyjnym, a parę godzin później wybudziłem się. Tym razem brzuch bolał. Ale na szczęście inaczej.

Cała ta historia nie wydaje się być ani trochę piekielna. I też tak teraz myślę, ale wtedy chciałem ją opisać na tym portalu. Dlaczego? Dlatego, że w obrębie jednego kraju, dwóch sąsiednich województw, niewielkiej odległości, służba zdrowia działa tak diametralnie różnie.

W pierwszym szpitalu (rodzinnym) dostęp do chirurga prawie od (złamanej) ręki: przychodzisz w środku dnia, zrobią Ci zdjęcie RTG, wrzucą w gips/ ortezę; masz wyrostek? szybkie USG, na stół i wyrostka nie masz. Planowe operacje? Odczekaj 2-3 miesiące, poskładamy nawet odciętą głowę.

Drugi szpital (moje miejsce zamieszkania), w dużym mieście, na SORze czekają dziesiątki chorych w różnym stopniu i ciężko przemielić taką ilość. A jeśli przyjdziesz z pełną diagnozą (operacja wymagana natychmiast), to i tak chcą ciebie umieścić w ogonku kilku miesięcy czekania.

Podobnie wygląda różnica między lekarzami pierwszego kontaktu. U rodziców przychodzisz i pytasz kto ostatni w kolejce kilku osób. W okresie "grypowym" jest ich więcej, ale lekarz przyjmie wszystkich.
Dla odmiany w dużym mieście do lekarza zapiszesz się za (mniej więcej) 5 dni. Sprawdzałem w kilku ośrodkach zdrowia. Trzeba mieć zdrowie, żeby chorować.

Pozostawiam otwarte pytania: Czy to nie oznacza, że można służbę zdrowia prowadzić dobrze? Tylko kto jest najsłabszym ogniwem? Lekarze? Dyrektorzy? Czy może pacjenci, którzy przychodzą niepotrzebnie? A może to po prostu podejście wszystkich tych trzech czynników powoduje, że w jednym miejscu masz świetne środowisko lekarskie i sensownych pacjentów, a drugim jest dokładnie odwrotnie?

szpitale

Skomentuj (12) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 137 (159)
zarchiwizowany

#82579

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Nie prowadzę samochodu zbyt często i nie uważam się za mistrza drogi. Nie lubię także jechać zbyt szybko. Głównie dlatego, że różnica w spalaniu 4 l a 7-8 na 100 km to dla mnie spora różnica. No i sytuacja właściwa:

Jadę sobie drogą dwupasmową przedzieloną pasem zieleni, ale jest to zwykła droga poza terenem zabudowanym. Z tego, co wiem, ograniczenie prędkości wtedy jest 100 km/h. Ale jako, że akurat miałem „lepsze” autko, to prowadziłem nieco więcej, czyli około 110. Na drodze trafiłem na czerwone światło. Startowałem więc z lewego pasa, dobiłem do 110 i akurat po prawej zrobiło się wolne. Nie na długo, bo zanim zorientowałem się, to już jakiś kierowca, który akurat siedział mi „na ogonie” postanowił mnie wyprzedzić z prawej. Nie byłaby ta sytuacja na piekielnych, gdyby nie to, że otrąbił moją jazdę.

Może ktoś mi powie, dlaczego tak się zachował? Bo jechałem za szybko? A może przepisy się zmieniły i można na dowolnej drodze jechać 150? A może dlatego, że zbyt późno zareagowałem na wolny prawy pas i nie skorzystałem z niego?
Żeby nie było wątpliwości, ze skrzyżowania ruszam raczej szybko, staram się jechać płynnie i nie uważam się za króla szos.

droga

Skomentuj (2) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -3 (41)

#81666

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Byłem kiedyś w trasie. Dziecko zaczęło nam płakać i stwierdziliśmy z żoną, że pora się zatrzymać i zobaczyć, czego ten roczny maluch od nas chce. Najbliższy postój - stacja benzynowa.

No i gitara.

Znaczy byłaby, gdyby nie on - piekielny, co zasad BHP nie zna. Zatrzymał się obok nas i gdy akurat ja prostowałem swoje kości, on postanowił zapalić papierosa. Akurat tak stanął, że cały dym wiatr przesuwał na mojego brzdąca.

Poprosiłem go, żeby nie palił. Zrozumiał (plus dla niego).

Przeniósł się... bezpośrednio koło zbiorników z gazem.

stacja_benzynowa papierosy

Skomentuj (13) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 78 (140)
zarchiwizowany

#81438

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Poczułem się dzisiaj fatalnie chory. Po kilku tygodniach przeziębień i ogólnego złego samopoczucia wstałem rano i czułem się dużo gorzej niż zwykle (zawroty głowy, mroczki przed oczami). Pojechałem do pracy z myślą, że (jak zwykle) mi przejdzie, ale nic z tego: organizm powiedział "dość".
Koledzy poradzili wrócić do domu i tam odpocząć/popracować (można pracować zdalnie). Jeden nawet zaoferował podwózkę, bo i tak jechał w podobnym kierunku.
Nie byłoby piekielnie, gdyby nie kolejne wydarzenia: kopytkuję sobie grzecznie do najbliższego ośrodka zdrowia, gdzie ostatni raz byłem ponad rok temu i stanąłem w kolejce do rejestracji. Tam się dowiedziałem, że najbliższy termin do lekarza pierwszego kontaktu jest... za tydzień. Do tego czasu albo cudownie ozdrowieję, albo przekręcę się we własnym łóżku.

Pewno wielu z was pomyśli, że to mało piekielne, ale dla mnie bardzo. Pochodzę z wioski, gdzie jest ośrodek zdrowia. Jak byłem mały i mama mnie brała do lekarza, to odczekiwało się 2-3 godziny w kolejce i pani doktor przyjmowała. Nie było zapisów na godzinę, czy innych takich. Lekarz nie wychodził z pracy dopóki nie obsłużył ostatniego pacjenta. Jeden lekarz na kilka wiosek. Musiałem też odwiedzić tamten przybytek w te wakacje (akurat wyrostek mnie dopadł gdy odwiedzałem rodzicieli) i jak przyszedłem do ośrodka zdrowia rano, z marszu mnie lekarz zbadał i wysłał do szpitala z odpowiednimi papierkami. W szpitalu jak tylko lekarz mnie zobaczył i pobieżnie zbadał, chciał mnie wziąć na stół operacyjny (czyli od pójścia do POZ do operacji byłoby mniej niż 6 godzin). Zapytałem czy mogę przejechać do dużego miasta, żeby tam się zoperować. Lekarz stwierdził, że nie zagraża życiu i dał swoje papierki. A w dużym mieście? Rejestracja w szpitalu = najbliższy termin (na wyrostek!) za 4 miesiące. Odstałem swoje (kolejne 6 godzin) na SOR i wtedy przeszedłem procedurę jeszcze raz.

Mam więc porównanie dwóch miejsc: jedno w którym ośrodki zdrowia wszelkiej maści działają natychmiastowo (mała mieścina) i drugie (duże, bogate miasto), w którym trzeba czekać po kilka miesięcy na załatwienie nagłego przypadku. A przy zwykłym przeziębieniu - lecz się sam, bo lekarz Ciebie przyjmie jak już wyzdrowiejesz albo nabawisz się czegoś gorszego.

ośrodek_zdrowia

Skomentuj (1) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -4 (24)