Profil użytkownika
kerownik ♂
Zamieszcza historie od: | 12 listopada 2014 - 21:34 |
Ostatnio: | 10 grudnia 2024 - 8:44 |
- Historii na głównej: 30 z 40
- Punktów za historie: 10487
- Komentarzy: 274
- Punktów za komentarze: 1588
Zaczęła się jesień, a wraz z nią nieuchronny opad liści z drzew.
W mojej firmie szef nakazał dopilnowanie utrzymania porządku przed biurowcem i na placu. Rośnie tam kilka drzew i rzeczywiście liść ściele się gęsto.
Panowie ze służby porządkowej zorganizowali u swojego kierownika zakup niezbędnych narzędzi, a że firma aspiruje do miana nowoczesnej, to i sprzęt musi dorównać renomie zakładu. Kierownik kupił im spalinową dmuchawę do liści z najwyższej półki. Dzięki temu czyścili hektar placu raz-dwa i mieli czas na bardziej produktywne czynności.
Dziś przechodzę obok biurowca, a tam 3 panów ogarnia liście grabiami i miotłami.
Pytam:
- Co tam, dmuchawa Wam się zepsuła? A taka ładna była, amerykańska.
- Nie, odpowiedzieli, jest bunt na pokładzie.
Zatrzymałem się i dopytuję o ten bunt.
Okazało się, że dmuchawa tak hałasuje i emituje tyle spalin, że paniusie z biurowca skupić się nie mogą. A poza tym jest nieekologiczna i szkodliwa dla robaczków. Z taką skargą poszły do Dyrektora, a ten nakazał powrót do "silent mode" przy ogarnianiu placu.
Odkurzanie trwało pod oknami paniuś max 15 minut co drugi/trzeci dzień. Rzeczywiście nie do wytrzymania.
3 panów metodą ziemia-łopata-powietrze ogarnia plac jakieś pół dnia. Przynajmniej mają zajęcie (sarkazm).
Hiper dmuchawa z kosmiczną technologią wisi na kołku w magazynie.
Panie pracują w nieprzerwanym skupieniu (tiaaa, akurat).
W mojej firmie szef nakazał dopilnowanie utrzymania porządku przed biurowcem i na placu. Rośnie tam kilka drzew i rzeczywiście liść ściele się gęsto.
Panowie ze służby porządkowej zorganizowali u swojego kierownika zakup niezbędnych narzędzi, a że firma aspiruje do miana nowoczesnej, to i sprzęt musi dorównać renomie zakładu. Kierownik kupił im spalinową dmuchawę do liści z najwyższej półki. Dzięki temu czyścili hektar placu raz-dwa i mieli czas na bardziej produktywne czynności.
Dziś przechodzę obok biurowca, a tam 3 panów ogarnia liście grabiami i miotłami.
Pytam:
- Co tam, dmuchawa Wam się zepsuła? A taka ładna była, amerykańska.
- Nie, odpowiedzieli, jest bunt na pokładzie.
Zatrzymałem się i dopytuję o ten bunt.
Okazało się, że dmuchawa tak hałasuje i emituje tyle spalin, że paniusie z biurowca skupić się nie mogą. A poza tym jest nieekologiczna i szkodliwa dla robaczków. Z taką skargą poszły do Dyrektora, a ten nakazał powrót do "silent mode" przy ogarnianiu placu.
Odkurzanie trwało pod oknami paniuś max 15 minut co drugi/trzeci dzień. Rzeczywiście nie do wytrzymania.
3 panów metodą ziemia-łopata-powietrze ogarnia plac jakieś pół dnia. Przynajmniej mają zajęcie (sarkazm).
Hiper dmuchawa z kosmiczną technologią wisi na kołku w magazynie.
Panie pracują w nieprzerwanym skupieniu (tiaaa, akurat).
liście jesień biurowiec
Ocena:
150
(194)
Dzwoni telefon. Odbieram.
- Dzień dobry kurier z tej strony. Mam dla pana paczkę czy będzie ktoś w domu za 15 minut?
- No ja nie, ale ktoś w domu będzie. Zapraszam.
Za 15 minut znów dzwoni.
- Dzień dobry - tu kurier. Jestem pod domem. Niech ktoś przyjdzie do samochodu odebrać paczkę.
- Proszę zadzwonić dzwonkiem i dostarczyć pod drzwi. Ktoś w domu jest to otworzy.
- Ale to duża i ciężka paczka, my takich nie dostarczamy pod drzwi. Trzeba odebrać samodzielnie z auta.
- Szanowny panie. Po pierwsze w domu jest schorowana kobieta - raczej jej do tego nie zatrudnię. To raz. A dwa: przy zamawianiu kuriera nie było wyszczególnionych tych warunków. Usługa kurierska jest opłacona. Proszę dostarczyć pod drzwi albo zabierać paczkę ze sobą, a ja zaraz zadzwonię do centrali i sprawę wyjaśnię raz-dwa.
- Dobrze już, niech pan nie dzwoni. Już wnoszę.
Gdybym był w domu to odebrałbym przesyłkę z auta, nie widzę problemu, ale w takiej sytuacji trzeba się przekomarzać z kurierem żeby wykonał swoją robotę?
- Dzień dobry kurier z tej strony. Mam dla pana paczkę czy będzie ktoś w domu za 15 minut?
- No ja nie, ale ktoś w domu będzie. Zapraszam.
Za 15 minut znów dzwoni.
- Dzień dobry - tu kurier. Jestem pod domem. Niech ktoś przyjdzie do samochodu odebrać paczkę.
- Proszę zadzwonić dzwonkiem i dostarczyć pod drzwi. Ktoś w domu jest to otworzy.
- Ale to duża i ciężka paczka, my takich nie dostarczamy pod drzwi. Trzeba odebrać samodzielnie z auta.
- Szanowny panie. Po pierwsze w domu jest schorowana kobieta - raczej jej do tego nie zatrudnię. To raz. A dwa: przy zamawianiu kuriera nie było wyszczególnionych tych warunków. Usługa kurierska jest opłacona. Proszę dostarczyć pod drzwi albo zabierać paczkę ze sobą, a ja zaraz zadzwonię do centrali i sprawę wyjaśnię raz-dwa.
- Dobrze już, niech pan nie dzwoni. Już wnoszę.
Gdybym był w domu to odebrałbym przesyłkę z auta, nie widzę problemu, ale w takiej sytuacji trzeba się przekomarzać z kurierem żeby wykonał swoją robotę?
kurier
Ocena:
144
(150)
Kolega ma synka, który akurat ząbkuje. Na szczęście nie ma żadnych uciążliwych i bolesnych objawów. Generalnie futruje wszystko dziąsełkami jak wygłodniały bóbr, poza tym da się żyć.
Kilka dni temu kolega wrócił z przejażdżki autem razem z młodym, a tu synek nie chce wysiadać. Powtarza tylko "brum, brum" i łapie za kierownicę. Wobec tego młody został usadzony w foteliku, przypięty, przysunięty do kierownicy, kluczyki zabrane. I tak sobie siedzi cały szczęśliwy kręcąc kółkiem.
Kolega nie miał serca go odrywać od zabawy, więc zostawił otwarte okna w aucie i poszedł do domu nadzorując młodego przez okno. Długi czas był spokój i sielanka, trochę zbyt długo. Czas młodego zabrać do domu. Zobaczył i oniemiał:
- zębiska wbite w kierownicę
- dolna połowa kierownicy poobgryzana jak przez korniki
- wszystko dookoła obślinione
- młody nieziemsko szczęśliwy ;-).
Nowiutkie auto, amerykańskie takie...
Kilka dni temu kolega wrócił z przejażdżki autem razem z młodym, a tu synek nie chce wysiadać. Powtarza tylko "brum, brum" i łapie za kierownicę. Wobec tego młody został usadzony w foteliku, przypięty, przysunięty do kierownicy, kluczyki zabrane. I tak sobie siedzi cały szczęśliwy kręcąc kółkiem.
Kolega nie miał serca go odrywać od zabawy, więc zostawił otwarte okna w aucie i poszedł do domu nadzorując młodego przez okno. Długi czas był spokój i sielanka, trochę zbyt długo. Czas młodego zabrać do domu. Zobaczył i oniemiał:
- zębiska wbite w kierownicę
- dolna połowa kierownicy poobgryzana jak przez korniki
- wszystko dookoła obślinione
- młody nieziemsko szczęśliwy ;-).
Nowiutkie auto, amerykańskie takie...
Ocena:
112
(150)
poczekalnia
Skomentuj
(105)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Na wstępie krótka charakterystyka mojej Pani: osoba wybitnie nietechniczna, a w kwestii motoryzacji to już prawie całkowicie nie ogarnia. Niby to wiem, ale czasem zaskakuje mnie stopniem swojej niewiedzy tak bardzo, że nie mieści mi się w głowie, że to nie sen ...
1. Chce zjeść ciepłą bułeczkę, więc podgrzewa ją w mikrofali (800 W, 2 minuty). Proszę bardzo, można.
Miała przerwę w jedzeniu, a został jej ostatni kęsek tej bułeczki – wystygnięty, więc powtarza operację nie zmieniając nastawów mikrofali. Po dłuższej chwili słyszę krzyk RATUNKU z kuchni. Biegnę.
Kuchenka mikrofalowa otwarta, cała kuchnia zadymiona i śmierdząca spalenizną, moja pani przerażona. W kuchence na talerzu tkwi węgielek – żarzy się i kopci jak węgiel drzewny!
Przychodzi mi do głowy wyłącznie sentencja: znaj proporcje mocium Panie!
2. Pakujemy w pośpiechu auto do podróży – jesteśmy lekko spóźnieni. Wymagało to złożenia na chwilę oparcia pasażera. Potem przywróciłem je do pozycji prawie pierwotnej – lekko pochylone do przodu, żeby moja pani na tylnej kanapie miała ciutkę więcej miejsca. Wsiadamy. Moja pani na fotel pasażera, choć pierwotnie zapewniała, że idzie do tyłu. Ruszamy, wjazd na autostradę i gaz!
- Kotek – niewygodnie mi, oparcie jest zbyt mocno pochylone do przodu.
- Po prawej stronie z boku siedziska jest dźwignia – pociągnij ją do góry i sobie ustaw jak chcesz.
Szuka, maca.
- Nie ma!
- Jest, poszukaj dokładnie. 15 minut temu jeszcze była.
Szuka ponownie.
- Nie ma!
- …
- Mógłbyś mi pomóc?
- Nie dosięgnę, musisz sama.
- To mógłbyś się zatrzymać i mi to zrobić?
- Nie mogę. Jesteśmy na autostradzie, tu nie wolno się zatrzymywać.
Dłuższa chwila ciszy. Przetrawia odpowiedź, szuka opcji.
- JA NIE MOGĘ TAK JECHAĆ. Już mnie plecy bolą. Przecież jak zatrzymasz się na chwileczkę to nic się nie stanie.
- Nie mogę, zrozum.
- TY MNIE W OGÓLE NIE SZANUJESZ. TEJ WAJCHY TU NIE MA. JA JUŻ NIE WYTRZYMAM.
I tak dalej przez 15 minut do pierwszego zjazdu gdzie mogłem się zatrzymać, wysiąść, nakierować jej rękę na WAJCHĘ KTÓREJ NIE MA i odblokować oparcie.
Życie …
3. Dla mnie hit absolutny! Obecne auto mamy od 4 lat, w poprzednim też była klimatyzacja z wyświetlaczem ustawionej temperatury…
Pewnego gorącego dnia jeździłem w kilka miejsc i w międzyczasie ustabilizowałem sobie klimatyzację na optymalnym dla mnie poziomie 21°C. Dosiadła się moja Pani i ruszyliśmy w dalszą 2 godzinną trasę.
Moja Pani mówi, że jej jest bardzo gorąco i czy mogę obniżyć temperaturę? Jeśli to zrobię to wiem, że dla mnie będzie zbyt chłodno, więc włączam jej strefę i przekazuję, żeby sobie indywidualnie dopasowała. Pokręciła. Niby OK, jedziemy dalej.
Po kilku minutach Pani narzeka, że w poprzednim aucie klimatyzacja działała o wiele lepiej, a tu tak bardzo niefajnie, słabiutko, ona w ogóle nie czuje chłodzenia. Ma odrobinkę racji, ale bez przesady. Ja nie narzekam, a już 4 rok a jeżdżę nim codziennie do pracy.
Podpowiadam: podkręć sobie mocniej, w końcu trafisz na odpowiednią dla siebie temperaturę. Wiem, że przy maksymalnym obniżeniu chłodzi bardzo mocno, nie do wytrzymania na dłuższą metę, a tej ciągle mało.
Podkręca, jedziemy, narzeka co chwilę. „Nic nie chłodzi, jest mi coraz bardziej gorąco, tamte auto było lepsze, nie wiem po co je sprzedawałeś…” Myślę sobie: coś jest nie tak. Zaglądam na wskazania strefy mojej lubej, a tam 26°C.
- Kotek, a dlaczego podnosisz sobie temperaturę skoro chcesz się schłodzić?
- Nie podnoszę temperatury, tylko zwiększam moc klimatyzacji.
- Przecież masz przed oczami wyświetlacz z nastawioną temperaturą i widać wyraźnie czego to dotyczy. Stopni Celcjusza.
- SKORO JEST WŁĄCZONA KLIMATYZACJA I CHCĘ ŻEBY DZIAŁAŁA MOCNIEJ TO ZWIĘKSZAM JEJ MOC – przecież to logiczne.
- Kotek – Nad pokrętłem masz 2 kolorowe strzałki: czerwoną w prawo i niebieską w lewo. Dlaczego kręcisz w stronę czerwonej strzałki oczekując ochłody?
Zawiesiła się.
- Jeśli w kranie z mieszalnikiem chcesz mieć bardziej zimną wodę to kręcisz w prawo czy w lewo?
- A BO TO TWOJA WINA, ŻE MI NIE WYTŁUMACZYŁEŚ JAK DZIAŁA KLIMATYZACJA W TYM AUCIE …
Po 4 latach wspólnych jazdy tym autem, po 6 latach wspólnych jazd w ogóle.
Oniemiałem na maksa. Zbieram szczękę do tej pory.
1. Chce zjeść ciepłą bułeczkę, więc podgrzewa ją w mikrofali (800 W, 2 minuty). Proszę bardzo, można.
Miała przerwę w jedzeniu, a został jej ostatni kęsek tej bułeczki – wystygnięty, więc powtarza operację nie zmieniając nastawów mikrofali. Po dłuższej chwili słyszę krzyk RATUNKU z kuchni. Biegnę.
Kuchenka mikrofalowa otwarta, cała kuchnia zadymiona i śmierdząca spalenizną, moja pani przerażona. W kuchence na talerzu tkwi węgielek – żarzy się i kopci jak węgiel drzewny!
Przychodzi mi do głowy wyłącznie sentencja: znaj proporcje mocium Panie!
2. Pakujemy w pośpiechu auto do podróży – jesteśmy lekko spóźnieni. Wymagało to złożenia na chwilę oparcia pasażera. Potem przywróciłem je do pozycji prawie pierwotnej – lekko pochylone do przodu, żeby moja pani na tylnej kanapie miała ciutkę więcej miejsca. Wsiadamy. Moja pani na fotel pasażera, choć pierwotnie zapewniała, że idzie do tyłu. Ruszamy, wjazd na autostradę i gaz!
- Kotek – niewygodnie mi, oparcie jest zbyt mocno pochylone do przodu.
- Po prawej stronie z boku siedziska jest dźwignia – pociągnij ją do góry i sobie ustaw jak chcesz.
Szuka, maca.
- Nie ma!
- Jest, poszukaj dokładnie. 15 minut temu jeszcze była.
Szuka ponownie.
- Nie ma!
- …
- Mógłbyś mi pomóc?
- Nie dosięgnę, musisz sama.
- To mógłbyś się zatrzymać i mi to zrobić?
- Nie mogę. Jesteśmy na autostradzie, tu nie wolno się zatrzymywać.
Dłuższa chwila ciszy. Przetrawia odpowiedź, szuka opcji.
- JA NIE MOGĘ TAK JECHAĆ. Już mnie plecy bolą. Przecież jak zatrzymasz się na chwileczkę to nic się nie stanie.
- Nie mogę, zrozum.
- TY MNIE W OGÓLE NIE SZANUJESZ. TEJ WAJCHY TU NIE MA. JA JUŻ NIE WYTRZYMAM.
I tak dalej przez 15 minut do pierwszego zjazdu gdzie mogłem się zatrzymać, wysiąść, nakierować jej rękę na WAJCHĘ KTÓREJ NIE MA i odblokować oparcie.
Życie …
3. Dla mnie hit absolutny! Obecne auto mamy od 4 lat, w poprzednim też była klimatyzacja z wyświetlaczem ustawionej temperatury…
Pewnego gorącego dnia jeździłem w kilka miejsc i w międzyczasie ustabilizowałem sobie klimatyzację na optymalnym dla mnie poziomie 21°C. Dosiadła się moja Pani i ruszyliśmy w dalszą 2 godzinną trasę.
Moja Pani mówi, że jej jest bardzo gorąco i czy mogę obniżyć temperaturę? Jeśli to zrobię to wiem, że dla mnie będzie zbyt chłodno, więc włączam jej strefę i przekazuję, żeby sobie indywidualnie dopasowała. Pokręciła. Niby OK, jedziemy dalej.
Po kilku minutach Pani narzeka, że w poprzednim aucie klimatyzacja działała o wiele lepiej, a tu tak bardzo niefajnie, słabiutko, ona w ogóle nie czuje chłodzenia. Ma odrobinkę racji, ale bez przesady. Ja nie narzekam, a już 4 rok a jeżdżę nim codziennie do pracy.
Podpowiadam: podkręć sobie mocniej, w końcu trafisz na odpowiednią dla siebie temperaturę. Wiem, że przy maksymalnym obniżeniu chłodzi bardzo mocno, nie do wytrzymania na dłuższą metę, a tej ciągle mało.
Podkręca, jedziemy, narzeka co chwilę. „Nic nie chłodzi, jest mi coraz bardziej gorąco, tamte auto było lepsze, nie wiem po co je sprzedawałeś…” Myślę sobie: coś jest nie tak. Zaglądam na wskazania strefy mojej lubej, a tam 26°C.
- Kotek, a dlaczego podnosisz sobie temperaturę skoro chcesz się schłodzić?
- Nie podnoszę temperatury, tylko zwiększam moc klimatyzacji.
- Przecież masz przed oczami wyświetlacz z nastawioną temperaturą i widać wyraźnie czego to dotyczy. Stopni Celcjusza.
- SKORO JEST WŁĄCZONA KLIMATYZACJA I CHCĘ ŻEBY DZIAŁAŁA MOCNIEJ TO ZWIĘKSZAM JEJ MOC – przecież to logiczne.
- Kotek – Nad pokrętłem masz 2 kolorowe strzałki: czerwoną w prawo i niebieską w lewo. Dlaczego kręcisz w stronę czerwonej strzałki oczekując ochłody?
Zawiesiła się.
- Jeśli w kranie z mieszalnikiem chcesz mieć bardziej zimną wodę to kręcisz w prawo czy w lewo?
- A BO TO TWOJA WINA, ŻE MI NIE WYTŁUMACZYŁEŚ JAK DZIAŁA KLIMATYZACJA W TYM AUCIE …
Po 4 latach wspólnych jazdy tym autem, po 6 latach wspólnych jazd w ogóle.
Oniemiałem na maksa. Zbieram szczękę do tej pory.
Ocena:
58
(104)
Kolega miał psa. Dog niemiecki - wielkie bydlę, ponad 60 kg wagi i łeb jak u konia. Groszek mu było (dogu, nie koledze).
Groszek był bardzo ciekawskim i przyjaznym psem. Niestety ze względu na gabaryty zwierza nie każdy odwzajemniał jego przyjaźń w porę i salwował się ucieczką. Kto nie zdążył bywał oblizany, obśliniony i obwąchany wielkim jak kubek nosem. Czasem groszek szczeknął z radości po poznaniu nowej osoby i ta aż odruchowo przysiadała z wrażenia.
Groszek miał dla siebie całe tylne siedzenie w samochodzie i obowiązkowo otwarte oba okna. Lubił czuć wiatr we włosach ;-).
Pewnego razu, latem, w centrum miejscowości nadmorskiej, kolega zatrzymał się autem na światłach. Pies wystawił łeb przez okno i rozglądał się ciekawsko po okolicznych łąkach. Z drugiej strony zatrzymało się kilku małolatów na motorach i z minami poskramiaczy szos robili sobie przygazówki. Kolega popatrzył na jednego i popukał się palcem w czoło, tamten zamierzał się zbulwersować. Nie zdążył. Tuż obok jego głowy z okna wysunął się koński łeb Groszka, który szczeknął z radości.
Gościa z wrażenia położyło na bok z motorem i rozpoczął kilkuelementowe domino dwukołowców.
Światło się zmieniło, kolega pojechał, a tamci zostali z rozdziawionymi gębami. Groszek nieustannie wymachiwał ogonem - od tylnej szyby do przedniej niemalże...
Groszek był bardzo ciekawskim i przyjaznym psem. Niestety ze względu na gabaryty zwierza nie każdy odwzajemniał jego przyjaźń w porę i salwował się ucieczką. Kto nie zdążył bywał oblizany, obśliniony i obwąchany wielkim jak kubek nosem. Czasem groszek szczeknął z radości po poznaniu nowej osoby i ta aż odruchowo przysiadała z wrażenia.
Groszek miał dla siebie całe tylne siedzenie w samochodzie i obowiązkowo otwarte oba okna. Lubił czuć wiatr we włosach ;-).
Pewnego razu, latem, w centrum miejscowości nadmorskiej, kolega zatrzymał się autem na światłach. Pies wystawił łeb przez okno i rozglądał się ciekawsko po okolicznych łąkach. Z drugiej strony zatrzymało się kilku małolatów na motorach i z minami poskramiaczy szos robili sobie przygazówki. Kolega popatrzył na jednego i popukał się palcem w czoło, tamten zamierzał się zbulwersować. Nie zdążył. Tuż obok jego głowy z okna wysunął się koński łeb Groszka, który szczeknął z radości.
Gościa z wrażenia położyło na bok z motorem i rozpoczął kilkuelementowe domino dwukołowców.
Światło się zmieniło, kolega pojechał, a tamci zostali z rozdziawionymi gębami. Groszek nieustannie wymachiwał ogonem - od tylnej szyby do przedniej niemalże...
pies
Ocena:
153
(193)
Posypało śnieżkiem. W sobotę, lekko w niedzielę. Służby miały szansę nie dać się zaskoczyć i ogarnąć to do poniedziałku. Kierowcy również. Wczoraj nie wiedziałem czy się śmiać, czy płakać.
1. Rano zmierzam do pracy drogą krajową. Wyjeżdżone szerokie koleiny czarnego, suchego asfaltu - i to tyle. Wystarczy tylko na trzymanie się swojego pasa ruchu 90 km/h. Nic więcej. Wyprzedzanie jest mega niebezpieczne bo na środku drogi jest szeroki łan ubitego śniegu. Byli odważni, którzy go przekraczali na dużej prędkości. Ja nie czułem takiej potrzeby.
2. Po pracy zachodzę do dużego marketu. Po zakupach mam pytanie o pewien asortyment. Na sali sprzedaży nikoguśko z obsługi. Idę do kas - jedna czynna. Ludzie tupią. Pani uświadamia gawiedź, że woła o wsparcie do drugiej kasy, ale nikt nie przychodzi. Wychodzę.
Przed sklepem trzy panie z obsługi marketu:
- jedna skuwa ubity na chodniku śnieg plastikową szuflą
- druga posypuje okolice solą
- trzecia wachluje szczotką brukową.
O godzinie 16.00. W szczycie zakupów, 2 dni po opadach śniegu, 9 godzin po otwarciu sklepu. Ręce opadają...
3. Wracam do domu tą samą drogą. Warunki dokładnie te same co rano. Wlokę się w długim korku 65 km/h nie wiem dlaczego, bo nie widzę początku, a nie ma jak wyprzedzać. W połowie drogi dziwnym zbiegiem okoliczności znalazłem się na 2 miejscu peletonu. Przede mną jakiś focusik na tablicach z obcego województwa. Nie widzę istotnego powodu dlaczego tak się wlecze. Może ma letnie opony? Nie wiem.
Na ograniczeniu do 70 km/h on tez oczywiście jeszcze zwalnia, choć już nie bardzo ma z czego. Do 35 km/h. Koniec ograniczenia prędkości, ale kierowca chyba przeoczył ten znak, bo utrzymuje 35 km/h. Kierownicę już pogryzłem, zaraz przyjdzie kolej na lusterko. Wyprzedzam w pierwszym dostępnym miejscu. Rzut oka na kierowcę - młoda blondi, zakutana w szeroki szal, zagadana z psiapsiółką obok i z zaparowaną przednią szybą. Wszystko jasne.
Dostosowała prędkość do panujących warunków jazdy. We mgle lepiej nie przesadzać z brawurą.
1. Rano zmierzam do pracy drogą krajową. Wyjeżdżone szerokie koleiny czarnego, suchego asfaltu - i to tyle. Wystarczy tylko na trzymanie się swojego pasa ruchu 90 km/h. Nic więcej. Wyprzedzanie jest mega niebezpieczne bo na środku drogi jest szeroki łan ubitego śniegu. Byli odważni, którzy go przekraczali na dużej prędkości. Ja nie czułem takiej potrzeby.
2. Po pracy zachodzę do dużego marketu. Po zakupach mam pytanie o pewien asortyment. Na sali sprzedaży nikoguśko z obsługi. Idę do kas - jedna czynna. Ludzie tupią. Pani uświadamia gawiedź, że woła o wsparcie do drugiej kasy, ale nikt nie przychodzi. Wychodzę.
Przed sklepem trzy panie z obsługi marketu:
- jedna skuwa ubity na chodniku śnieg plastikową szuflą
- druga posypuje okolice solą
- trzecia wachluje szczotką brukową.
O godzinie 16.00. W szczycie zakupów, 2 dni po opadach śniegu, 9 godzin po otwarciu sklepu. Ręce opadają...
3. Wracam do domu tą samą drogą. Warunki dokładnie te same co rano. Wlokę się w długim korku 65 km/h nie wiem dlaczego, bo nie widzę początku, a nie ma jak wyprzedzać. W połowie drogi dziwnym zbiegiem okoliczności znalazłem się na 2 miejscu peletonu. Przede mną jakiś focusik na tablicach z obcego województwa. Nie widzę istotnego powodu dlaczego tak się wlecze. Może ma letnie opony? Nie wiem.
Na ograniczeniu do 70 km/h on tez oczywiście jeszcze zwalnia, choć już nie bardzo ma z czego. Do 35 km/h. Koniec ograniczenia prędkości, ale kierowca chyba przeoczył ten znak, bo utrzymuje 35 km/h. Kierownicę już pogryzłem, zaraz przyjdzie kolej na lusterko. Wyprzedzam w pierwszym dostępnym miejscu. Rzut oka na kierowcę - młoda blondi, zakutana w szeroki szal, zagadana z psiapsiółką obok i z zaparowaną przednią szybą. Wszystko jasne.
Dostosowała prędkość do panujących warunków jazdy. We mgle lepiej nie przesadzać z brawurą.
Ocena:
99
(111)
Ostatnio robiłem badania okresowe i spotkała mnie ciekawa, pazerna piekielność.
Koleżanka w HR podpowiedziała żebym wykonał badania w ABC-med (nazwa zmieniona) – mamy z tą kliniką podpisaną umowę na obsługę. Udałem się tam. Duży, stary budynek z dużą wyraźną tablicą ABC-med. Wchodzę. W okienku rejestracyjnym pytam gdzie mam się udać?
- Proszę na trzecie piętro.
Idę. Znalazłem się w połowie długości korytarza. Żadnych tablic, opisów, wskazówek. Po lewej kolejka około 10 pacjentów stoi przed gabinetem. Po prawej 5 pacjentów siedzi przed innym gabinetem. Idę tam gdzie mniej ludzi i pytam w okienku czy dobrze trafiłem na badania okresowe z mojej firmy „Wujek Czesiek & Company”.
Pani ucieszona mówi, że dobrze i prosi o skierowanie od pracodawcy.
Wypisuje dla mnie skierowania i od razu mówi co, gdzie i kiedy załatwić. Idzie gładko.
Skierowania na psycho testy dla kierowców mi nie wystawi, bo nie mają podpisanej umowy, ale mogę to zorganizować sam na trzy sposoby: w konkurencyjnym centrum medycznym DEF-med 200 metrów dalej za 250 pln, w szkole nauki jazdy za 150 pln lub w pobliskim większym mieście nie wiadomo za ile. Terminy mam sobie ustalić sam telefonicznie.
Pierwsza czerwona lampka mi się zapala.
Mówię:
- Z tego co się orientuję to pani rozlicza się z moją firmą za badania, a dla mnie obsługa jest bezgotówkowa.
- No tak, ale wie pan, taka sytuacja. Ale nie ma problemu – pan przyniesie fakturę do mnie, a przecież pana firma i tak pokryje te koszty.
Druga czerwona lampka, ale może czegoś nie wiem, coś się zmieniło w ustaleniach, może chwilowa awaria systemu.
Dzwonię do DEF-med żeby się umówić na badania psychotechniczne. Pani mocno zdziwiona trzy razy mnie pytała kto mnie do nich skierował, a i tak nie uwierzyła.
Trzecia czerwona lampka.
W końcu zrobiłem te psycho testy w szkole nauki jazdy, wracam z wszystkimi wynikami na wizytę u lekarza. Tu poszło bardzo miło i przyjemnie.
Po wizycie czas na odbiór wyniku badań okresowych.
Pani mówi: 300 PLN, w gotówce.
Wielka czerwona lampa, ale już chyba dużo za późno. Po dyskusji zapłaciłem. Pani pytała jeszcze o dane firmy do faktury – co mnie dodatkowo już bardzo zdziwiło. Mają umowę, a pyta o dane?
- A bo wie pan – taki ruch i gdzieś mi się zawieruszyło.
Dostałem potwierdzenie badań, fakturę i do widzenia.
Przekazałem dokumenty do HR i pytam kiedy mogę liczyć na zwrot płatności?
- Jakich płatności? Przecież my rozliczamy się z ABC-med bezpośrednio.
- A ode mnie zażyczyła sobie płatność gotówką i wystawiła fakturę.
Sprawdzamy dane. Jak byk wypisany wystawca XYZ-med, a nie ABC-med.
- To gdzie ty byłeś na badaniach? Miałeś iść do ABC-med.
- Byłem. Tablica informacyjna była właściwa. Pani z recepcji mnie pokierowała na trzecie piętro. I tam zrobiłem badania.
- No. W gabinecie po lewej stronie?
- Nie. Po prawej. Tam już żadnych opisów nie było.
I tu był pies pogrzebany. Sprytna pani otwarła swoją firmę „medycyna pracy XYZ-med” w placówce innej przychodni nie nagłaśniając różnicy. ABC miał gabinet z lewej, XYZ z prawej, czyli łapała nie swoich pacjentów nie informując ich o tym na początku, a potem już było lekko za późno. U mnie skończyło się na zamieszaniu w firmie, ale inni mogli mieć grubszą aferę o zwrot pieniędzy.
Koleżanka w HR podpowiedziała żebym wykonał badania w ABC-med (nazwa zmieniona) – mamy z tą kliniką podpisaną umowę na obsługę. Udałem się tam. Duży, stary budynek z dużą wyraźną tablicą ABC-med. Wchodzę. W okienku rejestracyjnym pytam gdzie mam się udać?
- Proszę na trzecie piętro.
Idę. Znalazłem się w połowie długości korytarza. Żadnych tablic, opisów, wskazówek. Po lewej kolejka około 10 pacjentów stoi przed gabinetem. Po prawej 5 pacjentów siedzi przed innym gabinetem. Idę tam gdzie mniej ludzi i pytam w okienku czy dobrze trafiłem na badania okresowe z mojej firmy „Wujek Czesiek & Company”.
Pani ucieszona mówi, że dobrze i prosi o skierowanie od pracodawcy.
Wypisuje dla mnie skierowania i od razu mówi co, gdzie i kiedy załatwić. Idzie gładko.
Skierowania na psycho testy dla kierowców mi nie wystawi, bo nie mają podpisanej umowy, ale mogę to zorganizować sam na trzy sposoby: w konkurencyjnym centrum medycznym DEF-med 200 metrów dalej za 250 pln, w szkole nauki jazdy za 150 pln lub w pobliskim większym mieście nie wiadomo za ile. Terminy mam sobie ustalić sam telefonicznie.
Pierwsza czerwona lampka mi się zapala.
Mówię:
- Z tego co się orientuję to pani rozlicza się z moją firmą za badania, a dla mnie obsługa jest bezgotówkowa.
- No tak, ale wie pan, taka sytuacja. Ale nie ma problemu – pan przyniesie fakturę do mnie, a przecież pana firma i tak pokryje te koszty.
Druga czerwona lampka, ale może czegoś nie wiem, coś się zmieniło w ustaleniach, może chwilowa awaria systemu.
Dzwonię do DEF-med żeby się umówić na badania psychotechniczne. Pani mocno zdziwiona trzy razy mnie pytała kto mnie do nich skierował, a i tak nie uwierzyła.
Trzecia czerwona lampka.
W końcu zrobiłem te psycho testy w szkole nauki jazdy, wracam z wszystkimi wynikami na wizytę u lekarza. Tu poszło bardzo miło i przyjemnie.
Po wizycie czas na odbiór wyniku badań okresowych.
Pani mówi: 300 PLN, w gotówce.
Wielka czerwona lampa, ale już chyba dużo za późno. Po dyskusji zapłaciłem. Pani pytała jeszcze o dane firmy do faktury – co mnie dodatkowo już bardzo zdziwiło. Mają umowę, a pyta o dane?
- A bo wie pan – taki ruch i gdzieś mi się zawieruszyło.
Dostałem potwierdzenie badań, fakturę i do widzenia.
Przekazałem dokumenty do HR i pytam kiedy mogę liczyć na zwrot płatności?
- Jakich płatności? Przecież my rozliczamy się z ABC-med bezpośrednio.
- A ode mnie zażyczyła sobie płatność gotówką i wystawiła fakturę.
Sprawdzamy dane. Jak byk wypisany wystawca XYZ-med, a nie ABC-med.
- To gdzie ty byłeś na badaniach? Miałeś iść do ABC-med.
- Byłem. Tablica informacyjna była właściwa. Pani z recepcji mnie pokierowała na trzecie piętro. I tam zrobiłem badania.
- No. W gabinecie po lewej stronie?
- Nie. Po prawej. Tam już żadnych opisów nie było.
I tu był pies pogrzebany. Sprytna pani otwarła swoją firmę „medycyna pracy XYZ-med” w placówce innej przychodni nie nagłaśniając różnicy. ABC miał gabinet z lewej, XYZ z prawej, czyli łapała nie swoich pacjentów nie informując ich o tym na początku, a potem już było lekko za późno. U mnie skończyło się na zamieszaniu w firmie, ale inni mogli mieć grubszą aferę o zwrot pieniędzy.
badania okresowe
Ocena:
129
(131)
Sporo ostatnio się mówi o osłabieniu kondycji intelektualnej naszej młodzieży. Jako ojciec dwójki już mocno dorosłych dzieci przyjmowałem to do wiadomości jako trochę wyolbrzymione newsy bez zagłębiania się w szczegóły. Od 2 lat mam przyjemność współuczestniczyć w wychowaniu młodszej nastolatki. Nie jest idealna, ale jestem obdarzony dużym zapasem tolerancji, więc wspólnie wypracowujemy rozwiązania, które mam nadzieję zaprocentują w dłuższej perspektywie. Na tej podstawie stworzyłem sobie ogólnikowy obraz młodzieży i myślałem, że nie jest z nią tak źle.
O! Jakże się myliłem. Rzeczywistość brutalnie strąciła mnie na ziemię, wstrząsnęła, przeżuła, wypluła i zostawiła z rozdziawioną gębą.
Jest tragicznie!
Okazją do poczynienia aktualnej obserwacji była 3 dniowa szkolna wycieczka 12-latków normalnej szkoły podstawowej (nie specjalnej!), w której miałem wątpliwą okazję uczestniczyć. To jest moja próbka aktualnej społeczności szkolnej.
Totalny brak dyscypliny i posłuszeństwa. Wykonanie zbiórki każdorazowo trwało kilka minut pod warunkiem nieustannego nawoływania i wskazówek co mają zrobić. Bez tego wciąż pozostawali w bezładnej gromadzie wodząc nieobecnym wzrokiem dookoła krzyczącym wręcz: „ale o co chodzi?”. I tak przez całe 3 dni. Szósta klasa. Podejrzewam, że gdyby padła komenda „kolejno odlicz” to niektórym mogłoby rozsadzić mózgi. Nie padła, pani była dla nich łaskawa...
Trzech orłów chodziło z rozwiązanymi butami. Zwróciłem im uwagę żeby pozawiązywali. Wiecie ile czasu to trwało? Z 5 minut lekko. A jaką skuteczność obstawiacie? Przypomnę – 6 klasa. Jeden zawiązał jak należy, drugi jako-tako i wytrzymało to ledwo na kilka kroków, trzeci nie dał rady... Kwiat narodu.
Miałem dyżur w kuchni i przychodzi do mnie jeden koleżka.
- Proszę pana, a czy tu się nie znalazło, jak coś się zgubiło?
Enigmatycznie, ale ciekawie. Zaintrygował mnie.
- A co miałoby się znaleźć, gdyby się zgubiło?
- Szampon do włosów.
Hmmm... A już miałem nadzieję.
- Na Twoim miejscu poszukiwania rozpocząłbym od łazienki.
- Aha, dziękuję panu.
Był naprawdę szczerze wdzięczny za wskazanie drogi. Szósta klasa!
Idziemy w góry na sporą wycieczkę. Znamy trasę, prognozę pogody, mamy przewodnika. Kierowniczka udziela wskazówek jak się ubrać, jakie buty, co włożyć do plecaka, ile wziąć kieszonkowego. Trzy razy. Niektórych na wyrywki odpytuje czy mają co trzeba. Każdy ma, przecież nie są idiotami. Pani im uwłacza dopytując o szczegóły, niech lepiej już przestanie tyle paplać.
Wchodzimy wyżej robi się chłodniej, zakładamy bluzy, czapki. Dwa orły podbiegają z pretensjami bo przecież oni nie mają bluz bo pani nic nie mówiła, a im jest zimno. Trzeci nie ma wody, ani prowiantu, bo nie wziął plecaka. Na 3 dniową wycieczkę w góry. Kolejny ma wodę wspólnie z kolegą – ćwierć małej buteleczki na dwóch. Tego dnia uratowałem kilka istnień ludzkich moimi – w tym celu stworzonymi - zapasami.
Wycieczka kolejnego dnia miała być łatwiejsza, a pogoda lepsza. Kierowniczka udziela wytycznych co zabrać koniecznie: krótkie spodenki, czapki od słońca, parę złotych bo idziemy na lody.
Dwóch dżentelmenów spędziło ten dzień w grubych dresowych spodniach, jeden nie wziął pieniędzy, a ten bez plecaka kupił tyle pamiątek, że ledwo mu się w rękach mieściły. I nie wpadł na to, żeby sobie sprawić jakąś reklamówkę. Szósta klasa podstawówki!
Jeden z chłopaków był moim faworytem. Sprawiał wrażenie jakby korzystał ze wspólnego mózgu ze swoimi kolegami, ale chyba akurat nie była jego kolej w tym tygodniu... Grupa idzie – on stoi. Grupa stoi coś zwiedza, ogląda – on gdzieś idzie. Grupa ma przerwę na WC – on ogląda kamienie. Idziemy dalej – on musi do WC. Kupujemy lody – wziął bombę czekoladową wielkości strusiego jaja. Jakby pierwszy raz w życiu lody widział. Opędzlował 1/3 i ma dość, ale nie wyrzuci, bo zapłacił ponad 20 złotych. Cały umorusany w tej czekoladzie jak niemowlak, a on główkuje jak wsiąść z lodem do autobusu. Chłopak 12 lat!
Kolejny miał plecak z tak długimi paskami, że nosił go na tyłku. Chciałem mu uprzejmie podpowiedzieć żeby to zmienił, ale jak wywinął kilka numerów to się powstrzymałem. Może kiedyś sam do tego dojdzie, choć nie postawiłbym na to pieniędzy. Zbieramy sobie kwarcowe kamyczki na pamiątkę. On znalazł największego (ze 3 kg) i zabiera go do domu. Mówię mu: „Chłopie, przed nami jeszcze ze 2 godziny marszu, zostaw tego kamlota”. Nie, będzie niósł.
W pół drogi pokazałem mu jeszcze większy kawał kwarcu do zabrania. Ależ miał rozterkę!
Też byłem w tym wieku. Rozrabiało się, chodziło na wagary, podpalało papierosy, ale takich gamoni i nieogarów w mojej podstawówce to nie było.
O! Jakże się myliłem. Rzeczywistość brutalnie strąciła mnie na ziemię, wstrząsnęła, przeżuła, wypluła i zostawiła z rozdziawioną gębą.
Jest tragicznie!
Okazją do poczynienia aktualnej obserwacji była 3 dniowa szkolna wycieczka 12-latków normalnej szkoły podstawowej (nie specjalnej!), w której miałem wątpliwą okazję uczestniczyć. To jest moja próbka aktualnej społeczności szkolnej.
Totalny brak dyscypliny i posłuszeństwa. Wykonanie zbiórki każdorazowo trwało kilka minut pod warunkiem nieustannego nawoływania i wskazówek co mają zrobić. Bez tego wciąż pozostawali w bezładnej gromadzie wodząc nieobecnym wzrokiem dookoła krzyczącym wręcz: „ale o co chodzi?”. I tak przez całe 3 dni. Szósta klasa. Podejrzewam, że gdyby padła komenda „kolejno odlicz” to niektórym mogłoby rozsadzić mózgi. Nie padła, pani była dla nich łaskawa...
Trzech orłów chodziło z rozwiązanymi butami. Zwróciłem im uwagę żeby pozawiązywali. Wiecie ile czasu to trwało? Z 5 minut lekko. A jaką skuteczność obstawiacie? Przypomnę – 6 klasa. Jeden zawiązał jak należy, drugi jako-tako i wytrzymało to ledwo na kilka kroków, trzeci nie dał rady... Kwiat narodu.
Miałem dyżur w kuchni i przychodzi do mnie jeden koleżka.
- Proszę pana, a czy tu się nie znalazło, jak coś się zgubiło?
Enigmatycznie, ale ciekawie. Zaintrygował mnie.
- A co miałoby się znaleźć, gdyby się zgubiło?
- Szampon do włosów.
Hmmm... A już miałem nadzieję.
- Na Twoim miejscu poszukiwania rozpocząłbym od łazienki.
- Aha, dziękuję panu.
Był naprawdę szczerze wdzięczny za wskazanie drogi. Szósta klasa!
Idziemy w góry na sporą wycieczkę. Znamy trasę, prognozę pogody, mamy przewodnika. Kierowniczka udziela wskazówek jak się ubrać, jakie buty, co włożyć do plecaka, ile wziąć kieszonkowego. Trzy razy. Niektórych na wyrywki odpytuje czy mają co trzeba. Każdy ma, przecież nie są idiotami. Pani im uwłacza dopytując o szczegóły, niech lepiej już przestanie tyle paplać.
Wchodzimy wyżej robi się chłodniej, zakładamy bluzy, czapki. Dwa orły podbiegają z pretensjami bo przecież oni nie mają bluz bo pani nic nie mówiła, a im jest zimno. Trzeci nie ma wody, ani prowiantu, bo nie wziął plecaka. Na 3 dniową wycieczkę w góry. Kolejny ma wodę wspólnie z kolegą – ćwierć małej buteleczki na dwóch. Tego dnia uratowałem kilka istnień ludzkich moimi – w tym celu stworzonymi - zapasami.
Wycieczka kolejnego dnia miała być łatwiejsza, a pogoda lepsza. Kierowniczka udziela wytycznych co zabrać koniecznie: krótkie spodenki, czapki od słońca, parę złotych bo idziemy na lody.
Dwóch dżentelmenów spędziło ten dzień w grubych dresowych spodniach, jeden nie wziął pieniędzy, a ten bez plecaka kupił tyle pamiątek, że ledwo mu się w rękach mieściły. I nie wpadł na to, żeby sobie sprawić jakąś reklamówkę. Szósta klasa podstawówki!
Jeden z chłopaków był moim faworytem. Sprawiał wrażenie jakby korzystał ze wspólnego mózgu ze swoimi kolegami, ale chyba akurat nie była jego kolej w tym tygodniu... Grupa idzie – on stoi. Grupa stoi coś zwiedza, ogląda – on gdzieś idzie. Grupa ma przerwę na WC – on ogląda kamienie. Idziemy dalej – on musi do WC. Kupujemy lody – wziął bombę czekoladową wielkości strusiego jaja. Jakby pierwszy raz w życiu lody widział. Opędzlował 1/3 i ma dość, ale nie wyrzuci, bo zapłacił ponad 20 złotych. Cały umorusany w tej czekoladzie jak niemowlak, a on główkuje jak wsiąść z lodem do autobusu. Chłopak 12 lat!
Kolejny miał plecak z tak długimi paskami, że nosił go na tyłku. Chciałem mu uprzejmie podpowiedzieć żeby to zmienił, ale jak wywinął kilka numerów to się powstrzymałem. Może kiedyś sam do tego dojdzie, choć nie postawiłbym na to pieniędzy. Zbieramy sobie kwarcowe kamyczki na pamiątkę. On znalazł największego (ze 3 kg) i zabiera go do domu. Mówię mu: „Chłopie, przed nami jeszcze ze 2 godziny marszu, zostaw tego kamlota”. Nie, będzie niósł.
W pół drogi pokazałem mu jeszcze większy kawał kwarcu do zabrania. Ależ miał rozterkę!
Też byłem w tym wieku. Rozrabiało się, chodziło na wagary, podpalało papierosy, ale takich gamoni i nieogarów w mojej podstawówce to nie było.
Ocena:
197
(217)
Do tej pory taki zestaw piekielnych zbiegów okoliczności spotykałem chyba wyłącznie w powieściach sensacyjnych. A tu mi się przytrafiło, aż trudno uwierzyć. To był zestaw dla kilku osób, lub dla jednej na przestrzeni kilku lat. Nigdy wcześniej nie przeżyłem takiej czarnej serii, która wciąż trwa. Niech to się wreszcie kurteczka skończy.
Plan stworzony jeszcze w grudniu był prosty i przejrzysty: spędzimy z lubą Wielkanoc w Grecji. Córka (nieletnia) nie chciała, więc miała spędzić ten tydzień u babci Barbary (150 km od nas) z psem. Druga babcia – Gertruda – w tym czasie zamieszkałaby u nas żeby doglądać resztę zwierzyńca, kwiatki itp. Wszystko dogadane, zarezerwowane, przejrzane, dopięte. 3 dni przed wylotem mieliśmy poświęcić na spokojnie zorganizowane i przemyślane zakupy i pakowanie. Od grudnia do 2 kwietnia wszystko szło doskonale zgodnie z planem. Dziś z perspektywy czasu nazwałbym przysłowiową ciszą przed burzą.
3 kwietnia w środku dnia odbieram telefon: babcia Gertruda straciła przytomność w sklepie i została zabrana na OIOM. Rzucam wszystko i lecę do szpitala. Nie wpuszczą, jeszcze nic nie wiedzą, robią badania, wyniki będą za 2-4 godziny. Wtedy pytać. Czekamy, nerwy, niepewność.
W końcu wieczorem jest informacja: babcia Gertruda zostaje przeniesiona na oddział szpitalny. Stan zdrowia nie najlepszy, ale daleki od tragedii. Uff. Jedziemy, uczestniczymy w przenosinach na oddział, jest możliwość porozmawiania. Musimy dowieźć kilka rzeczy z jej domu i zrobić małe zakupy. U siebie wylądowaliśmy po 23.00. Nie ma opcji na jakiekolwiek organizowanie wyjazdu bo jeszcze jest zbyt wiele niewiadomych.
Kolejnego dnia po pracy spędzamy większość czasu w szpitalu głównie na podtrzymywaniu babci na duchu i dopytywaniu lekarzy o przyczyny choroby i rokowania na przyszłość. Niewiele z tego wynika.
Środa – dzień decyzji. Na wieczór jest zaplanowany wyjazd, jutro rano jest wylot, a my jeszcze nic nie wiemy i nie jesteśmy gotowi. Nawet niespecjalnie to drążymy, bo warunkiem nadrzędnym jest zdrowie babci Gertrudy. Odwiedzamy ją po pracy, rozmawiamy na spokojnie bez żadnych nacisków. Babcia wie doskonale, że jesteśmy pod presją czasu. Była ważnym ogniwem naszych planów, a teraz jest najważniejszym. Na szczęście czuje się lepiej, stabilnie, a lekarz stwierdza, że i tak ją przetrzyma jeszcze co najmniej 5-6 dni i nie wypuści ze szpitala bez pewności poprawy i wzmocnienia sił. Babcia sama decyduje za nas: nic tu po was, jestem pod dobrą opieką, jedźcie spokojnie.
Załatwiamy inną opiekę dla zwierzyny i kwiatków. Pakowanie i zakupy w ciągu 3 godzin. Aha jeszcze w międzyczasie upieczenie sernika dla babci Barbary (zażyczyła sobie taki haracz za opiekę nad młodą i psem.
Auto zapakowane walizami, torbami, psem, ciastem. O 22.00 ruszamy do babci Barbary odstawić młodzież i przenocować, a rano na spokojnie po śniadanku podjechać na lotnisko. Uff, daliśmy radę. Wymęczeni maksymalnie fizycznie i psychicznie, ale wkrótce mamy perspektywę tygodniowego wypoczynku, a doraźnie odeśpimy zaległości w samolocie. Udało się to wszystko poukładać na nowo i znów panujemy nad sytuacją.
A guzik!
To była dopiero przygrywka.
W połowie drogi bez żadnego powodu w aucie włączył się sygnał ostrzegawczy i czerwony komunikat: „ryzyko uszkodzenia silnika”. Natychmiast zwolniłem i zjechałem z drogi w zatoczkę. Bez wielkiej nadziei, ale z obowiązku zajrzałem pod maskę, sprawdziłem stan płynów, mocowanie przewodów, paska, akumulator itd. Wszystko gra.
Przez ten czas trochę zebrałem myśli. Mam ubezpieczenie assistance – dzwonię. Nie mogę złapać sygnału. Wdziera się lekka nerwówka.
Środek lasu, noc, auto pełniutkie, o 9.00 musimy być na lotnisku, a my stoimy … Młoda już zaczęła chlipać z nerwów. My jeszcze walczymy.
W końcu udało się połączyć z ubezpieczycielem z innego telefonu. Pani sprawdziła opcje i proponuje: laweta we wskazane miejsce i auto zastępcze na 5 dni. Chwila namysłu – które miejsce wskazać? Nie wiem. Zastanawiam się, pani lekko naciska o skrócenie tego czasu namysłu, a ja mam pusto w głowie!
W końcu decyzja: laweta do domu, a do 8.00 dodam informację gdzie mają rozładować auto. Muszę sobie kupić czas do zastanowienia nad wyborem warsztatu, w tej chwili jest zbyt wiele wątków do poukładania naraz.
Pani z ubezpieczalni akceptuje i pyta gdzie jesteśmy?
Nie wiem. W lesie? Przypomniałem sobie nazwę pobliskiej wioski i udało się nas zlokalizować. Laweta będzie za 40 min. Czekamy.
Zaczynamy marznąć, jest +3°C. Przydał się „psi” kocyk i jakaś zapomniana narzuta w bagażniku.
Dzwoni telefon. Odbieram. Od razu z pretensją w głosie: „Tu laweta. Mieliście być w Ruchotupkach Górnych, a ja was tu nigdzie nie widzę.”
- Jesteśmy 2 km od Ruchotupek w kierunku na Kokluszkowice. Właśnie przed chwila pan nas minął.
- To nie mogliście mnie zatrzymać?
Tak. Pewnie. Siedząc zmarznięty w zaparowanym aucie będę machał przez okienko do każdej przejeżdżającej lawety.
Dobra. Znalazł nas, załadował sprawnie, dojechaliśmy do domu. Uzgodniłem z nim, że do 8.00 dostarczę adres rozładunku. Powiedział, że jeśli nie dostanie do 8.30 to rozładuje u siebie na placu i to będzie koniec darmowej usługi z ubezpieczenia. Fajnie.
Rozładunek całego majdanu i wniesienie do domu miało jeden plus – rozgrzałem się przynajmniej.
Godzina 2.00. wszyscy już mocno zmęczeni. Dziewczyny pytają co robić? Zacznijmy od herbaty, zebrania myśli i rozważenia opcji.
Powstał taki plan: młoda z psem zostaje w domu, załatwimy jej transport w ciągu dnia telefonicznie.
Dzwonię ponownie do ubezpieczyciela, żeby wziąć jednak to auto zastępcze. Pani mówi, że szczegóły muszę osobiście uzgodnić w wypożyczalnią. Która w środku nocy jest nieczynna. Zresztą skoro już wybrałem lawetę to druga opcja jest nieaktualna. Trzeba było od razu się decydować. Pięknie.
Korekta planu - o 6.00 jedziemy pociągiem, spokojnie zdążymy. Kupuję bilety. Po drodze pozałatwiamy pozostałe sprawy również telefonicznie. Chcę zamówić taksówkę na 5.30. Nikt nie odbiera, żadna agencja taksówkarska, ani prywatni. Pisze kilka sms z prośbą o odpowiedź do 5.30. Jak nie odpiszą to mamy do przejścia ze 2 km z walizkami na PKP. Jest godzina 3 z kawałkiem, idziemy spać.
Pobudka, kawa, ogarnięcie się. Jest jeden sms zwrotny – jesteśmy uratowani! W pociągu szybkie śniadanko, podział zakresu spraw do załatwienia i od 7.00 oboje zaczynamy dzwonić po ludziach.
Wiem doskonale, że mój wytypowany warsztat pracuje od 8.00, ale próbuję uparcie wcześniej. Jest! Odebrał o 7.45. Na razie negocjuję tylko możliwość zostawienia auta, na naprawę mamy kilka dni, dogadamy to później. Udało się.
Z transportem młodej na razie kiszka, ale jeszcze popróbujemy. Jeden dzień spokojnie sama wytrzyma, a zresztą i tak jest szczęśliwa, że może sobie pograć do syta i nikt jej nie goni do mycia zębów.
Dalej dzień nam minął zgodnie z planem – samolot, drzemka, przejazd, hotel, kolacja, uff...
Przez cały dzień nie znaleźliśmy nikogo chętnego do przewiezienia młodej do babci. Jeden wujek bardzo zajęty, drugi bardzo zapracowany, brat obłożony obowiązkami. Lipa. Na drugi dzień obdzwaniamy przyjaciół i znajomych. I tu sukces! Przyjaciółka podwiezie bez problemu.
Tydzień w Grecji minął miło i z samymi pozytywnymi niespodziankami. Myślę sobie tak po cichutku i nieśmiało: może to już koniec pecha?
No nie bardzo. Młoda wyjeżdżając do babci miała zabrać ciasto i kilka ekstra produktów z lodówki kupionych dla nich specjalnie na święta. Wszystko zostało, do wyrzucenia. W kuchni, a zwłaszcza w lodówce jeden smród! Całodniowe mycie, wietrzenie i myślenie ile to kosztowało pracy i pieniędzy. Wszystko do śmietnika.
Po powrocie auto odebrane, jest ok. Warsztat nic nie skasował bo – jak twierdzą – nic nie zrobili poza skasowaniem błędu i jeździe testowej dla potwierdzenia. Pozytywne zaskoczenie.
Dostałem dodatkowy zwrot z ubezpieczalni za wcześniejszy pobyt w szpitalu, bo wcześniej przegapili. Pozytywne zaskoczenie.
A po tygodniu wracamy do baletu:
- Ułamał mi się ząb, górna dwójka. 900 PLN.
- Okradli mi piwnicę. Narzędzia za 500 PLN i nie mogę skończyć rozgrzebanej roboty na balkonie.
- Moja pani musiała jechać specjalnie do swojego dawnego dentysty 150 km. 800 PLN.
- Dostałem w prezencie wypasione słuchawki. Nie działają. Reklamacja odrzucona - u nich w serwisie jest OK.
- W termin dawno ustalonej wycieczki rodzinnej znienacka wbiły się najważniejsze-na-świecie obowiązki w pracy. Jak mnie nie będzie w tym czasie w firmie to mogę nie wracać. Rzeźnia.
Niech to się już, kurna, skończy…
Plan stworzony jeszcze w grudniu był prosty i przejrzysty: spędzimy z lubą Wielkanoc w Grecji. Córka (nieletnia) nie chciała, więc miała spędzić ten tydzień u babci Barbary (150 km od nas) z psem. Druga babcia – Gertruda – w tym czasie zamieszkałaby u nas żeby doglądać resztę zwierzyńca, kwiatki itp. Wszystko dogadane, zarezerwowane, przejrzane, dopięte. 3 dni przed wylotem mieliśmy poświęcić na spokojnie zorganizowane i przemyślane zakupy i pakowanie. Od grudnia do 2 kwietnia wszystko szło doskonale zgodnie z planem. Dziś z perspektywy czasu nazwałbym przysłowiową ciszą przed burzą.
3 kwietnia w środku dnia odbieram telefon: babcia Gertruda straciła przytomność w sklepie i została zabrana na OIOM. Rzucam wszystko i lecę do szpitala. Nie wpuszczą, jeszcze nic nie wiedzą, robią badania, wyniki będą za 2-4 godziny. Wtedy pytać. Czekamy, nerwy, niepewność.
W końcu wieczorem jest informacja: babcia Gertruda zostaje przeniesiona na oddział szpitalny. Stan zdrowia nie najlepszy, ale daleki od tragedii. Uff. Jedziemy, uczestniczymy w przenosinach na oddział, jest możliwość porozmawiania. Musimy dowieźć kilka rzeczy z jej domu i zrobić małe zakupy. U siebie wylądowaliśmy po 23.00. Nie ma opcji na jakiekolwiek organizowanie wyjazdu bo jeszcze jest zbyt wiele niewiadomych.
Kolejnego dnia po pracy spędzamy większość czasu w szpitalu głównie na podtrzymywaniu babci na duchu i dopytywaniu lekarzy o przyczyny choroby i rokowania na przyszłość. Niewiele z tego wynika.
Środa – dzień decyzji. Na wieczór jest zaplanowany wyjazd, jutro rano jest wylot, a my jeszcze nic nie wiemy i nie jesteśmy gotowi. Nawet niespecjalnie to drążymy, bo warunkiem nadrzędnym jest zdrowie babci Gertrudy. Odwiedzamy ją po pracy, rozmawiamy na spokojnie bez żadnych nacisków. Babcia wie doskonale, że jesteśmy pod presją czasu. Była ważnym ogniwem naszych planów, a teraz jest najważniejszym. Na szczęście czuje się lepiej, stabilnie, a lekarz stwierdza, że i tak ją przetrzyma jeszcze co najmniej 5-6 dni i nie wypuści ze szpitala bez pewności poprawy i wzmocnienia sił. Babcia sama decyduje za nas: nic tu po was, jestem pod dobrą opieką, jedźcie spokojnie.
Załatwiamy inną opiekę dla zwierzyny i kwiatków. Pakowanie i zakupy w ciągu 3 godzin. Aha jeszcze w międzyczasie upieczenie sernika dla babci Barbary (zażyczyła sobie taki haracz za opiekę nad młodą i psem.
Auto zapakowane walizami, torbami, psem, ciastem. O 22.00 ruszamy do babci Barbary odstawić młodzież i przenocować, a rano na spokojnie po śniadanku podjechać na lotnisko. Uff, daliśmy radę. Wymęczeni maksymalnie fizycznie i psychicznie, ale wkrótce mamy perspektywę tygodniowego wypoczynku, a doraźnie odeśpimy zaległości w samolocie. Udało się to wszystko poukładać na nowo i znów panujemy nad sytuacją.
A guzik!
To była dopiero przygrywka.
W połowie drogi bez żadnego powodu w aucie włączył się sygnał ostrzegawczy i czerwony komunikat: „ryzyko uszkodzenia silnika”. Natychmiast zwolniłem i zjechałem z drogi w zatoczkę. Bez wielkiej nadziei, ale z obowiązku zajrzałem pod maskę, sprawdziłem stan płynów, mocowanie przewodów, paska, akumulator itd. Wszystko gra.
Przez ten czas trochę zebrałem myśli. Mam ubezpieczenie assistance – dzwonię. Nie mogę złapać sygnału. Wdziera się lekka nerwówka.
Środek lasu, noc, auto pełniutkie, o 9.00 musimy być na lotnisku, a my stoimy … Młoda już zaczęła chlipać z nerwów. My jeszcze walczymy.
W końcu udało się połączyć z ubezpieczycielem z innego telefonu. Pani sprawdziła opcje i proponuje: laweta we wskazane miejsce i auto zastępcze na 5 dni. Chwila namysłu – które miejsce wskazać? Nie wiem. Zastanawiam się, pani lekko naciska o skrócenie tego czasu namysłu, a ja mam pusto w głowie!
W końcu decyzja: laweta do domu, a do 8.00 dodam informację gdzie mają rozładować auto. Muszę sobie kupić czas do zastanowienia nad wyborem warsztatu, w tej chwili jest zbyt wiele wątków do poukładania naraz.
Pani z ubezpieczalni akceptuje i pyta gdzie jesteśmy?
Nie wiem. W lesie? Przypomniałem sobie nazwę pobliskiej wioski i udało się nas zlokalizować. Laweta będzie za 40 min. Czekamy.
Zaczynamy marznąć, jest +3°C. Przydał się „psi” kocyk i jakaś zapomniana narzuta w bagażniku.
Dzwoni telefon. Odbieram. Od razu z pretensją w głosie: „Tu laweta. Mieliście być w Ruchotupkach Górnych, a ja was tu nigdzie nie widzę.”
- Jesteśmy 2 km od Ruchotupek w kierunku na Kokluszkowice. Właśnie przed chwila pan nas minął.
- To nie mogliście mnie zatrzymać?
Tak. Pewnie. Siedząc zmarznięty w zaparowanym aucie będę machał przez okienko do każdej przejeżdżającej lawety.
Dobra. Znalazł nas, załadował sprawnie, dojechaliśmy do domu. Uzgodniłem z nim, że do 8.00 dostarczę adres rozładunku. Powiedział, że jeśli nie dostanie do 8.30 to rozładuje u siebie na placu i to będzie koniec darmowej usługi z ubezpieczenia. Fajnie.
Rozładunek całego majdanu i wniesienie do domu miało jeden plus – rozgrzałem się przynajmniej.
Godzina 2.00. wszyscy już mocno zmęczeni. Dziewczyny pytają co robić? Zacznijmy od herbaty, zebrania myśli i rozważenia opcji.
Powstał taki plan: młoda z psem zostaje w domu, załatwimy jej transport w ciągu dnia telefonicznie.
Dzwonię ponownie do ubezpieczyciela, żeby wziąć jednak to auto zastępcze. Pani mówi, że szczegóły muszę osobiście uzgodnić w wypożyczalnią. Która w środku nocy jest nieczynna. Zresztą skoro już wybrałem lawetę to druga opcja jest nieaktualna. Trzeba było od razu się decydować. Pięknie.
Korekta planu - o 6.00 jedziemy pociągiem, spokojnie zdążymy. Kupuję bilety. Po drodze pozałatwiamy pozostałe sprawy również telefonicznie. Chcę zamówić taksówkę na 5.30. Nikt nie odbiera, żadna agencja taksówkarska, ani prywatni. Pisze kilka sms z prośbą o odpowiedź do 5.30. Jak nie odpiszą to mamy do przejścia ze 2 km z walizkami na PKP. Jest godzina 3 z kawałkiem, idziemy spać.
Pobudka, kawa, ogarnięcie się. Jest jeden sms zwrotny – jesteśmy uratowani! W pociągu szybkie śniadanko, podział zakresu spraw do załatwienia i od 7.00 oboje zaczynamy dzwonić po ludziach.
Wiem doskonale, że mój wytypowany warsztat pracuje od 8.00, ale próbuję uparcie wcześniej. Jest! Odebrał o 7.45. Na razie negocjuję tylko możliwość zostawienia auta, na naprawę mamy kilka dni, dogadamy to później. Udało się.
Z transportem młodej na razie kiszka, ale jeszcze popróbujemy. Jeden dzień spokojnie sama wytrzyma, a zresztą i tak jest szczęśliwa, że może sobie pograć do syta i nikt jej nie goni do mycia zębów.
Dalej dzień nam minął zgodnie z planem – samolot, drzemka, przejazd, hotel, kolacja, uff...
Przez cały dzień nie znaleźliśmy nikogo chętnego do przewiezienia młodej do babci. Jeden wujek bardzo zajęty, drugi bardzo zapracowany, brat obłożony obowiązkami. Lipa. Na drugi dzień obdzwaniamy przyjaciół i znajomych. I tu sukces! Przyjaciółka podwiezie bez problemu.
Tydzień w Grecji minął miło i z samymi pozytywnymi niespodziankami. Myślę sobie tak po cichutku i nieśmiało: może to już koniec pecha?
No nie bardzo. Młoda wyjeżdżając do babci miała zabrać ciasto i kilka ekstra produktów z lodówki kupionych dla nich specjalnie na święta. Wszystko zostało, do wyrzucenia. W kuchni, a zwłaszcza w lodówce jeden smród! Całodniowe mycie, wietrzenie i myślenie ile to kosztowało pracy i pieniędzy. Wszystko do śmietnika.
Po powrocie auto odebrane, jest ok. Warsztat nic nie skasował bo – jak twierdzą – nic nie zrobili poza skasowaniem błędu i jeździe testowej dla potwierdzenia. Pozytywne zaskoczenie.
Dostałem dodatkowy zwrot z ubezpieczalni za wcześniejszy pobyt w szpitalu, bo wcześniej przegapili. Pozytywne zaskoczenie.
A po tygodniu wracamy do baletu:
- Ułamał mi się ząb, górna dwójka. 900 PLN.
- Okradli mi piwnicę. Narzędzia za 500 PLN i nie mogę skończyć rozgrzebanej roboty na balkonie.
- Moja pani musiała jechać specjalnie do swojego dawnego dentysty 150 km. 800 PLN.
- Dostałem w prezencie wypasione słuchawki. Nie działają. Reklamacja odrzucona - u nich w serwisie jest OK.
- W termin dawno ustalonej wycieczki rodzinnej znienacka wbiły się najważniejsze-na-świecie obowiązki w pracy. Jak mnie nie będzie w tym czasie w firmie to mogę nie wracać. Rzeźnia.
Niech to się już, kurna, skończy…
pech
Ocena:
158
(176)
Poprzednią historię #90119 opowiedziałem w pracy. Kolega miał wręcz przeciwne doświadczenie ze swojego zimowego wyjazdu do innego polskiego zdroju.
W trasie odebrał telefon z pensjonatu z uprzejmym zapytaniem o numer rejestracyjny i orientacyjną godzinę przyjazdu. Kolega podał numer oraz podał czas odczytany z nawigacji.
Podjechał na miejsce – było bardzo ostro pod górę na ośnieżonej drodze, auta parkowały na skraju prawego pasa. Przy samym pensjonacie stał gościu, który jeszcze w trakcie jazdy kolegi wskazał machając rękami miejsce do zaparkowania. Natychmiast po zatrzymaniu auta podbiegł z tyłu i podłożył dwa solidne, drewniane kliny pod tylne koła.
Po przywitaniu się gospodarz przeszkolił kolegę:
- proszę szczególnie uważać, bo przy tym nachyleniu jest bardzo trudno manewrować na ulicy,
- przed każdym wyjazdem proszę zgłosić, pomogę wyjechać, popcham w razie potrzeby i pozabieram kliny,
- przed każdym powrotem proszę uprzejmie o telefon, wskażę bezpieczne miejsce do zaparkowania i podłożę kliny.
- mieliśmy takie zdarzenia, że auta same zsuwały się po ulicy pomimo blokady ręcznym hamulcem, stąd kliny dla ogólnego bezpieczeństwa klienta i otoczenia.
W przeciwieństwie do mojego doświadczenia na usta ciśnie się tylko stwierdzenie: a jednak można zadbać o wczasowicza w swoim pensjonacie.
W trasie odebrał telefon z pensjonatu z uprzejmym zapytaniem o numer rejestracyjny i orientacyjną godzinę przyjazdu. Kolega podał numer oraz podał czas odczytany z nawigacji.
Podjechał na miejsce – było bardzo ostro pod górę na ośnieżonej drodze, auta parkowały na skraju prawego pasa. Przy samym pensjonacie stał gościu, który jeszcze w trakcie jazdy kolegi wskazał machając rękami miejsce do zaparkowania. Natychmiast po zatrzymaniu auta podbiegł z tyłu i podłożył dwa solidne, drewniane kliny pod tylne koła.
Po przywitaniu się gospodarz przeszkolił kolegę:
- proszę szczególnie uważać, bo przy tym nachyleniu jest bardzo trudno manewrować na ulicy,
- przed każdym wyjazdem proszę zgłosić, pomogę wyjechać, popcham w razie potrzeby i pozabieram kliny,
- przed każdym powrotem proszę uprzejmie o telefon, wskażę bezpieczne miejsce do zaparkowania i podłożę kliny.
- mieliśmy takie zdarzenia, że auta same zsuwały się po ulicy pomimo blokady ręcznym hamulcem, stąd kliny dla ogólnego bezpieczeństwa klienta i otoczenia.
W przeciwieństwie do mojego doświadczenia na usta ciśnie się tylko stwierdzenie: a jednak można zadbać o wczasowicza w swoim pensjonacie.
pensjonat
Ocena:
144
(186)
1 2 3 4 > ostatnia ›
« poprzednia 1 2 3 4 następna »