Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

kerownik

Zamieszcza historie od: 12 listopada 2014 - 21:34
Ostatnio: 8 kwietnia 2024 - 14:10
  • Historii na głównej: 27 z 36
  • Punktów za historie: 10087
  • Komentarzy: 218
  • Punktów za komentarze: 1448
 

#91072

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Kolega miał psa. Dog niemiecki - wielkie bydlę, ponad 60 kg wagi i łeb jak u konia. Groszek mu było (dogu, nie koledze).
Groszek był bardzo ciekawskim i przyjaznym psem. Niestety ze względu na gabaryty zwierza nie każdy odwzajemniał jego przyjaźń w porę i salwował się ucieczką. Kto nie zdążył bywał oblizany, obśliniony i obwąchany wielkim jak kubek nosem. Czasem groszek szczeknął z radości po poznaniu nowej osoby i ta aż odruchowo przysiadała z wrażenia.

Groszek miał dla siebie całe tylne siedzenie w samochodzie i obowiązkowo otwarte oba okna. Lubił czuć wiatr we włosach ;-).
Pewnego razu, latem, w centrum miejscowości nadmorskiej, kolega zatrzymał się autem na światłach. Pies wystawił łeb przez okno i rozglądał się ciekawsko po okolicznych łąkach. Z drugiej strony zatrzymało się kilku małolatów na motorach i z minami poskramiaczy szos robili sobie przygazówki. Kolega popatrzył na jednego i popukał się palcem w czoło, tamten zamierzał się zbulwersować. Nie zdążył. Tuż obok jego głowy z okna wysunął się koński łeb Groszka, który szczeknął z radości.

Gościa z wrażenia położyło na bok z motorem i rozpoczął kilkuelementowe domino dwukołowców.

Światło się zmieniło, kolega pojechał, a tamci zostali z rozdziawionymi gębami. Groszek nieustannie wymachiwał ogonem - od tylnej szyby do przedniej niemalże...

pies

Skomentuj (16) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 151 (189)

#90930

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Posypało śnieżkiem. W sobotę, lekko w niedzielę. Służby miały szansę nie dać się zaskoczyć i ogarnąć to do poniedziałku. Kierowcy również. Wczoraj nie wiedziałem czy się śmiać, czy płakać.

1. Rano zmierzam do pracy drogą krajową. Wyjeżdżone szerokie koleiny czarnego, suchego asfaltu - i to tyle. Wystarczy tylko na trzymanie się swojego pasa ruchu 90 km/h. Nic więcej. Wyprzedzanie jest mega niebezpieczne bo na środku drogi jest szeroki łan ubitego śniegu. Byli odważni, którzy go przekraczali na dużej prędkości. Ja nie czułem takiej potrzeby.

2. Po pracy zachodzę do dużego marketu. Po zakupach mam pytanie o pewien asortyment. Na sali sprzedaży nikoguśko z obsługi. Idę do kas - jedna czynna. Ludzie tupią. Pani uświadamia gawiedź, że woła o wsparcie do drugiej kasy, ale nikt nie przychodzi. Wychodzę.

Przed sklepem trzy panie z obsługi marketu:
- jedna skuwa ubity na chodniku śnieg plastikową szuflą
- druga posypuje okolice solą
- trzecia wachluje szczotką brukową.
O godzinie 16.00. W szczycie zakupów, 2 dni po opadach śniegu, 9 godzin po otwarciu sklepu. Ręce opadają...

3. Wracam do domu tą samą drogą. Warunki dokładnie te same co rano. Wlokę się w długim korku 65 km/h nie wiem dlaczego, bo nie widzę początku, a nie ma jak wyprzedzać. W połowie drogi dziwnym zbiegiem okoliczności znalazłem się na 2 miejscu peletonu. Przede mną jakiś focusik na tablicach z obcego województwa. Nie widzę istotnego powodu dlaczego tak się wlecze. Może ma letnie opony? Nie wiem.

Na ograniczeniu do 70 km/h on tez oczywiście jeszcze zwalnia, choć już nie bardzo ma z czego. Do 35 km/h. Koniec ograniczenia prędkości, ale kierowca chyba przeoczył ten znak, bo utrzymuje 35 km/h. Kierownicę już pogryzłem, zaraz przyjdzie kolej na lusterko. Wyprzedzam w pierwszym dostępnym miejscu. Rzut oka na kierowcę - młoda blondi, zakutana w szeroki szal, zagadana z psiapsiółką obok i z zaparowaną przednią szybą. Wszystko jasne.
Dostosowała prędkość do panujących warunków jazdy. We mgle lepiej nie przesadzać z brawurą.

Skomentuj (19) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 96 (106)

#90657

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Ostatnio robiłem badania okresowe i spotkała mnie ciekawa, pazerna piekielność.

Koleżanka w HR podpowiedziała żebym wykonał badania w ABC-med (nazwa zmieniona) – mamy z tą kliniką podpisaną umowę na obsługę. Udałem się tam. Duży, stary budynek z dużą wyraźną tablicą ABC-med. Wchodzę. W okienku rejestracyjnym pytam gdzie mam się udać?
- Proszę na trzecie piętro.

Idę. Znalazłem się w połowie długości korytarza. Żadnych tablic, opisów, wskazówek. Po lewej kolejka około 10 pacjentów stoi przed gabinetem. Po prawej 5 pacjentów siedzi przed innym gabinetem. Idę tam gdzie mniej ludzi i pytam w okienku czy dobrze trafiłem na badania okresowe z mojej firmy „Wujek Czesiek & Company”.
Pani ucieszona mówi, że dobrze i prosi o skierowanie od pracodawcy.
Wypisuje dla mnie skierowania i od razu mówi co, gdzie i kiedy załatwić. Idzie gładko.
Skierowania na psycho testy dla kierowców mi nie wystawi, bo nie mają podpisanej umowy, ale mogę to zorganizować sam na trzy sposoby: w konkurencyjnym centrum medycznym DEF-med 200 metrów dalej za 250 pln, w szkole nauki jazdy za 150 pln lub w pobliskim większym mieście nie wiadomo za ile. Terminy mam sobie ustalić sam telefonicznie.

Pierwsza czerwona lampka mi się zapala.
Mówię:
- Z tego co się orientuję to pani rozlicza się z moją firmą za badania, a dla mnie obsługa jest bezgotówkowa.
- No tak, ale wie pan, taka sytuacja. Ale nie ma problemu – pan przyniesie fakturę do mnie, a przecież pana firma i tak pokryje te koszty.
Druga czerwona lampka, ale może czegoś nie wiem, coś się zmieniło w ustaleniach, może chwilowa awaria systemu.

Dzwonię do DEF-med żeby się umówić na badania psychotechniczne. Pani mocno zdziwiona trzy razy mnie pytała kto mnie do nich skierował, a i tak nie uwierzyła.
Trzecia czerwona lampka.

W końcu zrobiłem te psycho testy w szkole nauki jazdy, wracam z wszystkimi wynikami na wizytę u lekarza. Tu poszło bardzo miło i przyjemnie.
Po wizycie czas na odbiór wyniku badań okresowych.
Pani mówi: 300 PLN, w gotówce.
Wielka czerwona lampa, ale już chyba dużo za późno. Po dyskusji zapłaciłem. Pani pytała jeszcze o dane firmy do faktury – co mnie dodatkowo już bardzo zdziwiło. Mają umowę, a pyta o dane?
- A bo wie pan – taki ruch i gdzieś mi się zawieruszyło.
Dostałem potwierdzenie badań, fakturę i do widzenia.

Przekazałem dokumenty do HR i pytam kiedy mogę liczyć na zwrot płatności?
- Jakich płatności? Przecież my rozliczamy się z ABC-med bezpośrednio.
- A ode mnie zażyczyła sobie płatność gotówką i wystawiła fakturę.
Sprawdzamy dane. Jak byk wypisany wystawca XYZ-med, a nie ABC-med.
- To gdzie ty byłeś na badaniach? Miałeś iść do ABC-med.
- Byłem. Tablica informacyjna była właściwa. Pani z recepcji mnie pokierowała na trzecie piętro. I tam zrobiłem badania.
- No. W gabinecie po lewej stronie?
- Nie. Po prawej. Tam już żadnych opisów nie było.

I tu był pies pogrzebany. Sprytna pani otwarła swoją firmę „medycyna pracy XYZ-med” w placówce innej przychodni nie nagłaśniając różnicy. ABC miał gabinet z lewej, XYZ z prawej, czyli łapała nie swoich pacjentów nie informując ich o tym na początku, a potem już było lekko za późno. U mnie skończyło się na zamieszaniu w firmie, ale inni mogli mieć grubszą aferę o zwrot pieniędzy.

badania okresowe

Skomentuj (29) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 125 (125)

#90456

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Sporo ostatnio się mówi o osłabieniu kondycji intelektualnej naszej młodzieży. Jako ojciec dwójki już mocno dorosłych dzieci przyjmowałem to do wiadomości jako trochę wyolbrzymione newsy bez zagłębiania się w szczegóły. Od 2 lat mam przyjemność współuczestniczyć w wychowaniu młodszej nastolatki. Nie jest idealna, ale jestem obdarzony dużym zapasem tolerancji, więc wspólnie wypracowujemy rozwiązania, które mam nadzieję zaprocentują w dłuższej perspektywie. Na tej podstawie stworzyłem sobie ogólnikowy obraz młodzieży i myślałem, że nie jest z nią tak źle.

O! Jakże się myliłem. Rzeczywistość brutalnie strąciła mnie na ziemię, wstrząsnęła, przeżuła, wypluła i zostawiła z rozdziawioną gębą.
Jest tragicznie!

Okazją do poczynienia aktualnej obserwacji była 3 dniowa szkolna wycieczka 12-latków normalnej szkoły podstawowej (nie specjalnej!), w której miałem wątpliwą okazję uczestniczyć. To jest moja próbka aktualnej społeczności szkolnej.

Totalny brak dyscypliny i posłuszeństwa. Wykonanie zbiórki każdorazowo trwało kilka minut pod warunkiem nieustannego nawoływania i wskazówek co mają zrobić. Bez tego wciąż pozostawali w bezładnej gromadzie wodząc nieobecnym wzrokiem dookoła krzyczącym wręcz: „ale o co chodzi?”. I tak przez całe 3 dni. Szósta klasa. Podejrzewam, że gdyby padła komenda „kolejno odlicz” to niektórym mogłoby rozsadzić mózgi. Nie padła, pani była dla nich łaskawa...

Trzech orłów chodziło z rozwiązanymi butami. Zwróciłem im uwagę żeby pozawiązywali. Wiecie ile czasu to trwało? Z 5 minut lekko. A jaką skuteczność obstawiacie? Przypomnę – 6 klasa. Jeden zawiązał jak należy, drugi jako-tako i wytrzymało to ledwo na kilka kroków, trzeci nie dał rady... Kwiat narodu.

Miałem dyżur w kuchni i przychodzi do mnie jeden koleżka.
- Proszę pana, a czy tu się nie znalazło, jak coś się zgubiło?
Enigmatycznie, ale ciekawie. Zaintrygował mnie.
- A co miałoby się znaleźć, gdyby się zgubiło?
- Szampon do włosów.
Hmmm... A już miałem nadzieję.
- Na Twoim miejscu poszukiwania rozpocząłbym od łazienki.
- Aha, dziękuję panu.
Był naprawdę szczerze wdzięczny za wskazanie drogi. Szósta klasa!

Idziemy w góry na sporą wycieczkę. Znamy trasę, prognozę pogody, mamy przewodnika. Kierowniczka udziela wskazówek jak się ubrać, jakie buty, co włożyć do plecaka, ile wziąć kieszonkowego. Trzy razy. Niektórych na wyrywki odpytuje czy mają co trzeba. Każdy ma, przecież nie są idiotami. Pani im uwłacza dopytując o szczegóły, niech lepiej już przestanie tyle paplać.
Wchodzimy wyżej robi się chłodniej, zakładamy bluzy, czapki. Dwa orły podbiegają z pretensjami bo przecież oni nie mają bluz bo pani nic nie mówiła, a im jest zimno. Trzeci nie ma wody, ani prowiantu, bo nie wziął plecaka. Na 3 dniową wycieczkę w góry. Kolejny ma wodę wspólnie z kolegą – ćwierć małej buteleczki na dwóch. Tego dnia uratowałem kilka istnień ludzkich moimi – w tym celu stworzonymi - zapasami.

Wycieczka kolejnego dnia miała być łatwiejsza, a pogoda lepsza. Kierowniczka udziela wytycznych co zabrać koniecznie: krótkie spodenki, czapki od słońca, parę złotych bo idziemy na lody.
Dwóch dżentelmenów spędziło ten dzień w grubych dresowych spodniach, jeden nie wziął pieniędzy, a ten bez plecaka kupił tyle pamiątek, że ledwo mu się w rękach mieściły. I nie wpadł na to, żeby sobie sprawić jakąś reklamówkę. Szósta klasa podstawówki!

Jeden z chłopaków był moim faworytem. Sprawiał wrażenie jakby korzystał ze wspólnego mózgu ze swoimi kolegami, ale chyba akurat nie była jego kolej w tym tygodniu... Grupa idzie – on stoi. Grupa stoi coś zwiedza, ogląda – on gdzieś idzie. Grupa ma przerwę na WC – on ogląda kamienie. Idziemy dalej – on musi do WC. Kupujemy lody – wziął bombę czekoladową wielkości strusiego jaja. Jakby pierwszy raz w życiu lody widział. Opędzlował 1/3 i ma dość, ale nie wyrzuci, bo zapłacił ponad 20 złotych. Cały umorusany w tej czekoladzie jak niemowlak, a on główkuje jak wsiąść z lodem do autobusu. Chłopak 12 lat!

Kolejny miał plecak z tak długimi paskami, że nosił go na tyłku. Chciałem mu uprzejmie podpowiedzieć żeby to zmienił, ale jak wywinął kilka numerów to się powstrzymałem. Może kiedyś sam do tego dojdzie, choć nie postawiłbym na to pieniędzy. Zbieramy sobie kwarcowe kamyczki na pamiątkę. On znalazł największego (ze 3 kg) i zabiera go do domu. Mówię mu: „Chłopie, przed nami jeszcze ze 2 godziny marszu, zostaw tego kamlota”. Nie, będzie niósł.
W pół drogi pokazałem mu jeszcze większy kawał kwarcu do zabrania. Ależ miał rozterkę!

Też byłem w tym wieku. Rozrabiało się, chodziło na wagary, podpalało papierosy, ale takich gamoni i nieogarów w mojej podstawówce to nie było.

Skomentuj (44) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 195 (215)

#90431

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Do tej pory taki zestaw piekielnych zbiegów okoliczności spotykałem chyba wyłącznie w powieściach sensacyjnych. A tu mi się przytrafiło, aż trudno uwierzyć. To był zestaw dla kilku osób, lub dla jednej na przestrzeni kilku lat. Nigdy wcześniej nie przeżyłem takiej czarnej serii, która wciąż trwa. Niech to się wreszcie kurteczka skończy.

Plan stworzony jeszcze w grudniu był prosty i przejrzysty: spędzimy z lubą Wielkanoc w Grecji. Córka (nieletnia) nie chciała, więc miała spędzić ten tydzień u babci Barbary (150 km od nas) z psem. Druga babcia – Gertruda – w tym czasie zamieszkałaby u nas żeby doglądać resztę zwierzyńca, kwiatki itp. Wszystko dogadane, zarezerwowane, przejrzane, dopięte. 3 dni przed wylotem mieliśmy poświęcić na spokojnie zorganizowane i przemyślane zakupy i pakowanie. Od grudnia do 2 kwietnia wszystko szło doskonale zgodnie z planem. Dziś z perspektywy czasu nazwałbym przysłowiową ciszą przed burzą.

3 kwietnia w środku dnia odbieram telefon: babcia Gertruda straciła przytomność w sklepie i została zabrana na OIOM. Rzucam wszystko i lecę do szpitala. Nie wpuszczą, jeszcze nic nie wiedzą, robią badania, wyniki będą za 2-4 godziny. Wtedy pytać. Czekamy, nerwy, niepewność.

W końcu wieczorem jest informacja: babcia Gertruda zostaje przeniesiona na oddział szpitalny. Stan zdrowia nie najlepszy, ale daleki od tragedii. Uff. Jedziemy, uczestniczymy w przenosinach na oddział, jest możliwość porozmawiania. Musimy dowieźć kilka rzeczy z jej domu i zrobić małe zakupy. U siebie wylądowaliśmy po 23.00. Nie ma opcji na jakiekolwiek organizowanie wyjazdu bo jeszcze jest zbyt wiele niewiadomych.

Kolejnego dnia po pracy spędzamy większość czasu w szpitalu głównie na podtrzymywaniu babci na duchu i dopytywaniu lekarzy o przyczyny choroby i rokowania na przyszłość. Niewiele z tego wynika.

Środa – dzień decyzji. Na wieczór jest zaplanowany wyjazd, jutro rano jest wylot, a my jeszcze nic nie wiemy i nie jesteśmy gotowi. Nawet niespecjalnie to drążymy, bo warunkiem nadrzędnym jest zdrowie babci Gertrudy. Odwiedzamy ją po pracy, rozmawiamy na spokojnie bez żadnych nacisków. Babcia wie doskonale, że jesteśmy pod presją czasu. Była ważnym ogniwem naszych planów, a teraz jest najważniejszym. Na szczęście czuje się lepiej, stabilnie, a lekarz stwierdza, że i tak ją przetrzyma jeszcze co najmniej 5-6 dni i nie wypuści ze szpitala bez pewności poprawy i wzmocnienia sił. Babcia sama decyduje za nas: nic tu po was, jestem pod dobrą opieką, jedźcie spokojnie.

Załatwiamy inną opiekę dla zwierzyny i kwiatków. Pakowanie i zakupy w ciągu 3 godzin. Aha jeszcze w międzyczasie upieczenie sernika dla babci Barbary (zażyczyła sobie taki haracz za opiekę nad młodą i psem.

Auto zapakowane walizami, torbami, psem, ciastem. O 22.00 ruszamy do babci Barbary odstawić młodzież i przenocować, a rano na spokojnie po śniadanku podjechać na lotnisko. Uff, daliśmy radę. Wymęczeni maksymalnie fizycznie i psychicznie, ale wkrótce mamy perspektywę tygodniowego wypoczynku, a doraźnie odeśpimy zaległości w samolocie. Udało się to wszystko poukładać na nowo i znów panujemy nad sytuacją.

A guzik!

To była dopiero przygrywka.

W połowie drogi bez żadnego powodu w aucie włączył się sygnał ostrzegawczy i czerwony komunikat: „ryzyko uszkodzenia silnika”. Natychmiast zwolniłem i zjechałem z drogi w zatoczkę. Bez wielkiej nadziei, ale z obowiązku zajrzałem pod maskę, sprawdziłem stan płynów, mocowanie przewodów, paska, akumulator itd. Wszystko gra.
Przez ten czas trochę zebrałem myśli. Mam ubezpieczenie assistance – dzwonię. Nie mogę złapać sygnału. Wdziera się lekka nerwówka.

Środek lasu, noc, auto pełniutkie, o 9.00 musimy być na lotnisku, a my stoimy … Młoda już zaczęła chlipać z nerwów. My jeszcze walczymy.

W końcu udało się połączyć z ubezpieczycielem z innego telefonu. Pani sprawdziła opcje i proponuje: laweta we wskazane miejsce i auto zastępcze na 5 dni. Chwila namysłu – które miejsce wskazać? Nie wiem. Zastanawiam się, pani lekko naciska o skrócenie tego czasu namysłu, a ja mam pusto w głowie!

W końcu decyzja: laweta do domu, a do 8.00 dodam informację gdzie mają rozładować auto. Muszę sobie kupić czas do zastanowienia nad wyborem warsztatu, w tej chwili jest zbyt wiele wątków do poukładania naraz.

Pani z ubezpieczalni akceptuje i pyta gdzie jesteśmy?
Nie wiem. W lesie? Przypomniałem sobie nazwę pobliskiej wioski i udało się nas zlokalizować. Laweta będzie za 40 min. Czekamy.

Zaczynamy marznąć, jest +3°C. Przydał się „psi” kocyk i jakaś zapomniana narzuta w bagażniku.

Dzwoni telefon. Odbieram. Od razu z pretensją w głosie: „Tu laweta. Mieliście być w Ruchotupkach Górnych, a ja was tu nigdzie nie widzę.”
- Jesteśmy 2 km od Ruchotupek w kierunku na Kokluszkowice. Właśnie przed chwila pan nas minął.
- To nie mogliście mnie zatrzymać?
Tak. Pewnie. Siedząc zmarznięty w zaparowanym aucie będę machał przez okienko do każdej przejeżdżającej lawety.

Dobra. Znalazł nas, załadował sprawnie, dojechaliśmy do domu. Uzgodniłem z nim, że do 8.00 dostarczę adres rozładunku. Powiedział, że jeśli nie dostanie do 8.30 to rozładuje u siebie na placu i to będzie koniec darmowej usługi z ubezpieczenia. Fajnie.

Rozładunek całego majdanu i wniesienie do domu miało jeden plus – rozgrzałem się przynajmniej.

Godzina 2.00. wszyscy już mocno zmęczeni. Dziewczyny pytają co robić? Zacznijmy od herbaty, zebrania myśli i rozważenia opcji.

Powstał taki plan: młoda z psem zostaje w domu, załatwimy jej transport w ciągu dnia telefonicznie.

Dzwonię ponownie do ubezpieczyciela, żeby wziąć jednak to auto zastępcze. Pani mówi, że szczegóły muszę osobiście uzgodnić w wypożyczalnią. Która w środku nocy jest nieczynna. Zresztą skoro już wybrałem lawetę to druga opcja jest nieaktualna. Trzeba było od razu się decydować. Pięknie.

Korekta planu - o 6.00 jedziemy pociągiem, spokojnie zdążymy. Kupuję bilety. Po drodze pozałatwiamy pozostałe sprawy również telefonicznie. Chcę zamówić taksówkę na 5.30. Nikt nie odbiera, żadna agencja taksówkarska, ani prywatni. Pisze kilka sms z prośbą o odpowiedź do 5.30. Jak nie odpiszą to mamy do przejścia ze 2 km z walizkami na PKP. Jest godzina 3 z kawałkiem, idziemy spać.

Pobudka, kawa, ogarnięcie się. Jest jeden sms zwrotny – jesteśmy uratowani! W pociągu szybkie śniadanko, podział zakresu spraw do załatwienia i od 7.00 oboje zaczynamy dzwonić po ludziach.

Wiem doskonale, że mój wytypowany warsztat pracuje od 8.00, ale próbuję uparcie wcześniej. Jest! Odebrał o 7.45. Na razie negocjuję tylko możliwość zostawienia auta, na naprawę mamy kilka dni, dogadamy to później. Udało się.

Z transportem młodej na razie kiszka, ale jeszcze popróbujemy. Jeden dzień spokojnie sama wytrzyma, a zresztą i tak jest szczęśliwa, że może sobie pograć do syta i nikt jej nie goni do mycia zębów.

Dalej dzień nam minął zgodnie z planem – samolot, drzemka, przejazd, hotel, kolacja, uff...

Przez cały dzień nie znaleźliśmy nikogo chętnego do przewiezienia młodej do babci. Jeden wujek bardzo zajęty, drugi bardzo zapracowany, brat obłożony obowiązkami. Lipa. Na drugi dzień obdzwaniamy przyjaciół i znajomych. I tu sukces! Przyjaciółka podwiezie bez problemu.

Tydzień w Grecji minął miło i z samymi pozytywnymi niespodziankami. Myślę sobie tak po cichutku i nieśmiało: może to już koniec pecha?

No nie bardzo. Młoda wyjeżdżając do babci miała zabrać ciasto i kilka ekstra produktów z lodówki kupionych dla nich specjalnie na święta. Wszystko zostało, do wyrzucenia. W kuchni, a zwłaszcza w lodówce jeden smród! Całodniowe mycie, wietrzenie i myślenie ile to kosztowało pracy i pieniędzy. Wszystko do śmietnika.

Po powrocie auto odebrane, jest ok. Warsztat nic nie skasował bo – jak twierdzą – nic nie zrobili poza skasowaniem błędu i jeździe testowej dla potwierdzenia. Pozytywne zaskoczenie.

Dostałem dodatkowy zwrot z ubezpieczalni za wcześniejszy pobyt w szpitalu, bo wcześniej przegapili. Pozytywne zaskoczenie.

A po tygodniu wracamy do baletu:
- Ułamał mi się ząb, górna dwójka. 900 PLN.
- Okradli mi piwnicę. Narzędzia za 500 PLN i nie mogę skończyć rozgrzebanej roboty na balkonie.
- Moja pani musiała jechać specjalnie do swojego dawnego dentysty 150 km. 800 PLN.
- Dostałem w prezencie wypasione słuchawki. Nie działają. Reklamacja odrzucona - u nich w serwisie jest OK.
- W termin dawno ustalonej wycieczki rodzinnej znienacka wbiły się najważniejsze-na-świecie obowiązki w pracy. Jak mnie nie będzie w tym czasie w firmie to mogę nie wracać. Rzeźnia.

Niech to się już, kurna, skończy…

pech

Skomentuj (22) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 157 (175)

#90150

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Poprzednią historię #90119 opowiedziałem w pracy. Kolega miał wręcz przeciwne doświadczenie ze swojego zimowego wyjazdu do innego polskiego zdroju.

W trasie odebrał telefon z pensjonatu z uprzejmym zapytaniem o numer rejestracyjny i orientacyjną godzinę przyjazdu. Kolega podał numer oraz podał czas odczytany z nawigacji.

Podjechał na miejsce – było bardzo ostro pod górę na ośnieżonej drodze, auta parkowały na skraju prawego pasa. Przy samym pensjonacie stał gościu, który jeszcze w trakcie jazdy kolegi wskazał machając rękami miejsce do zaparkowania. Natychmiast po zatrzymaniu auta podbiegł z tyłu i podłożył dwa solidne, drewniane kliny pod tylne koła.

Po przywitaniu się gospodarz przeszkolił kolegę:
- proszę szczególnie uważać, bo przy tym nachyleniu jest bardzo trudno manewrować na ulicy,
- przed każdym wyjazdem proszę zgłosić, pomogę wyjechać, popcham w razie potrzeby i pozabieram kliny,
- przed każdym powrotem proszę uprzejmie o telefon, wskażę bezpieczne miejsce do zaparkowania i podłożę kliny.
- mieliśmy takie zdarzenia, że auta same zsuwały się po ulicy pomimo blokady ręcznym hamulcem, stąd kliny dla ogólnego bezpieczeństwa klienta i otoczenia.

W przeciwieństwie do mojego doświadczenia na usta ciśnie się tylko stwierdzenie: a jednak można zadbać o wczasowicza w swoim pensjonacie.

pensjonat

Skomentuj (13) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 144 (186)

#90119

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Piekielni właściciele pensjonatów w pewnym górskim zdroju.

Każdej zimy kilka razy jeżdżę sobie w góry. Auto odpowiednio przygotowane, ja też staram się dostosować styl jazdy w celu zachowania bezpieczeństwa. Pierwszy raz miałem taką sytuację.
Dojeżdżam na miejsce, zostało jakieś 150 metrów do celu lokalną drogą ostro pod górę obok rzędu pensjonatów. Akurat ten odcinek nie był odśnieżony, ani posypany czymkolwiek. Po obfitych opadach śniegu i zapewne wielu przejazdach aut utworzyła się wąska droga jednokierunkowa w postaci dwóch lodowych kolein i śnieżnych zasp tuż obok. Nie mam innego wyjścia – jadę.

Na wysokości mojego pensjonatu skręcam w prawo. Auto jedzie nadal prosto – nie może wyskoczyć z kolein. Przejechałem. Nic to – wjadę tyłem. A guzik, znów przeskoczyłem tkwiąc w lodowych rynnach.

Myślę sobie: podjadę do samej góry, zawrócę i spróbuję z przeciwnej strony. Pomysł dobry, ale rusz człowieku pod górę pojazd zatrzymany na lodzie! Nie jedzie i już. Powoli cofam szukając przyczepniejszego miejsca do startu. Znalazło się z 50 metrów niżej. Jadę! Jest dobrze.

Po zawróceniu na górce powolutku dojeżdżam ponownie do mojego pensjonatu. Prawdopodobnie mam tylko jedno podejście, więc skręcam z maksymalnym skupieniem. Jest, udało się wyskoczyć z kolein, ale żeby nie było za różowo to przednie koła złapały częściowy uślizg i trafiłem trochę poniżej wjazdu na posesję. Żaden problem – przecież lekko cofnę, wyprostuję koła i jestem na miejscu. No niby tak, ale w tym momencie w rynnie zostały dwa tylne koła, a ja stoję w poprzek i znów nie mogę ruszyć. Do tyłu się nie rozbujam – bo zaspa. Do przodu nie jadę – bo wyślizgane. Jak się ślizgam to auto leciutko się obsuwa i tracę możliwość trafienia w bramę.

W końcu po kilkunastu próbach – fuksem chyba – wjechałem.
Żaden z właścicielu pensjonatów się nie wychylił, nie pomógł, nie posypał, nie było kogo zawołać o popchnięcie. Ciekawe czy analizują dlaczego akurat ich tak rzadko odwiedzają goście

wynajem góry

Skomentuj (15) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 126 (140)

#87970

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Nawiązanie do historii #87969 czyli "Kerownik, teściowa i laptok" ciąg dalszy.

Dziękuję za ciekawe komentarze. Wiele osób zrozumiało jak działa taka roszczeniowa osoba, która zamiast się czegoś solidnie nauczyć woli nadużywać notorycznie pomocy najbliższego otoczenia, aż do zmęczenia materiału i powiedzenia głośno i wyraźnie: DOSYĆ! I ten etap mam już właśnie za sobą. A poniżej kilka historyjek, które również miały na to wpływ.

1. Po założeniu światłowodów Idea na osiedlu chodzili przedstawiciele w celu przepisywania do nich umów z TPSA. Było kilka opcji do wyboru. Ja wyliczyłem sobie, że dla potrzeb naszej rodziny wystarczy 10 Mb/s na 2-3 komputery i nie żałuję tego. Nie jest to potęga, ale filmy i gry on-line u dzieciaków chodziły jak należy, a opłata była niska. Po kilku dniach gościliśmy u teściowej kiedy przypadkiem odwiedził ją przedstawiciel. Przy wspólnym stole przedstawił swoje oferty i pyta o wybór opcji. Mamunia wypala: 100 Mb/s plus telefon plus TV.

Pytam się grzecznie po co jej telefon i te 100 mega? Do czego niby je użyje? Do odczytania i napisania dwóch maili co drugi dzień? Do pasjansa off-line? Gier nie uprawia, filmów nie ogląda, w Skype nie potrafi, nie ściąga torrentów... Do czego, bo nie ogarniam?
Moje pytania odleciały w próżnię jaką zlokalizowałem w głębi jej oczu i nie doczekały się odpowiedzi. Do dziś płaci około 120 PLN wykorzystując internet może w 5%, ale piszczy, że nie ma pieniędzy...

2. - Kerownik, Eureka! Kupiłam se (!) książkę "Komputer i internet dla seniorów" i tam jest wszystko tak ładnie i prosto opisane, że teraz już nie będę potrzebować Twojej pomocy. Łaski bez! (W domyśle - pałuj się kmiocie, już cię nie potrzebuję, sama se będę mądra).

Myślę sobie - pięknie... byłoby. Odpocząłbym od tłumaczenia oczywistych rzeczy i że komunikat "baza wirusów została zaktualizowana" nie jest podstawą do paniki i nieprzespanej nocy, ale jestem realistą. Daję jej tydzień, max dwa.
Jakieś 10 dni później:
- Kerownik, a bo mi się tu wyświetla i ja nie wiem co.
- A co jest napisane w mądrej książce na ten temat?
- No nie wiem, nie przeczytałam.

3. Mamunia pasjami grała w pasjansa. Taki duży, rozbudowany, skomplikowany. Codziennie po 2-3 godziny ciurkiem, może i więcej - nie zwracałem na to większej uwagi. Przynajmniej spokój był. Jednak któregoś razu coś mnie zastanowiło - jak ona to robi, że każdą partię wygrywa? Fenomen na światową skalę! Może ją jeszcze nauczę grać w szachy, albo w pokera i wystawię do turnieju obstawiając grubo bukmachera?

Przy kolejnej pomocy przy komputerze zajrzałem do ustawień jej pasjansa, a tam zaznaczona opcja "użyj tylko jednego koloru". Oj, nieładnie, żeby tak przyszły mistrz świata w pasjansie sportowym obniżał loty! Przełącznik na "użyj wszystkich kolorów" - cyk!

Patrzę dalej - poziom "nowicjusz". Cyk - i jest "ekspert".
Wyłączyłem, poszedłem do domu. Usiadłem sobie w fotelu bujanym na trawniku, zimne piwko w ręku i - nie wiedzieć czemu - błogi uśmieszek w kącikach ust dopełniał kontemplacji wieczora.

komputer

Skomentuj (37) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 215 (279)

#89281

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Urgon opisał jak bardzo satyryczny jest proces zakładania konta i logowania się do PUE ZUS. Potwierdzam i podbijam stawkę.

Po przebrnięciu przez stworzenie konta i zalogowanie się musiałem zmienić numer konta bankowego do odbioru jednego świadczenia. Gąszcz nad gąszcze formularzy, pomoc czy podpowiedź systemu żenująca. W końcu wybrałem najwłaściwszy moim zdaniem, wypełniłem i wysłałem. Gitara?

No nie!

Kolejnego dnia telefon z ZUS, że wypełniłem niewłaściwy formularz. Akurat byłem w pobliżu tej mało szacownej placówki w mieście wojewódzkim więc ją odwiedziłem. Pobrałem numerek. Czekam i się rozglądam. Z 15 okienek 10 obsadzonych, przy 2 siedzą interesanci reszta pań ma sielankę. Luzik na maksa. Po 5 minutach otrzymałem zaproszenie do okienka nr 8 do pani Zenobii.

Wyjaśniłem pani o co chodzi i poprosiłem o pomoc w wybraniu odpowiedniego formularza oraz jego poprawnym wypełnieniu. Pani nie uwierzyła w moją historię. Stwierdziła, że przecież wszystko jest na stronie internetowej, jest takie proste i przejrzyste, że jej się nie mieści w głowie jak można tego nie rozumieć i nie wykonać samemu z domu. Mam iść i to sobie po prostu wypełnić. Poprosiłem ponownie. Powtórzyła swoje niedowierzanie. Dałem jej ostatnią szansę. Po wywróceniu oczu i głębokim westchnieniu podjęła się tej misji: przekierowała mnie do okienka nr 1 bo tylko tam są takie rzeczy robione ;-), a ona mi załatwi wejście bez kolejki!

Zbieram koparę z podłogi i idę za nią.

W okienku nr 1 mocno niezainteresowana pani Leokadia wysłuchała referatu pani Zenobii dokańczając bułkę przegryzaną pomidorem. Po zakończeniu referatu oraz konsumpcji kiwnęła głową i poczułem się jak w innym świecie. Pani Leokadia załatwiła sprawę szybko, sprawnie i z uśmiechem udzielając mi przy okazji kilku cennych rad na przyszłość.

Można? Można! Chce się? Chyba nie

zus

Skomentuj (10) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 155 (171)

#89120

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Brak myślenia wśród kierowców - niekończące się opowieści.

Nie za duże rondo w moim mieście posiada trzy odnogi. 100 metrów za jedną z nich jest przejazd kolejowy.
Bardzo często wracam tamtędy z pracy w godzinach szczytu. Co najmniej raz w tygodniu trafiam na zamknięty przejazd kolejowy. Gdyby kierowcy przestrzegali zasady "nie wjeżdżam na rondo, którego nie mogę opuścić" byłoby kolorowo. A tymczasem co się dzieje?

Kierowcy zmierzający w kierunku zamkniętego przejazdu kolejowego ustawiają się w kolejce jeden za drugim - z rondem włącznie! Dzięki temu stoją wszystkie kierunki przez około 10 minut.
A wystarczyłoby żeby jeden z drugim gamoniem wykazał się odrobiną pomyślunku i zatrzymał się przed rondem. Te 10 metrów bliżej nikogo nie zbawi i nie blokuje połowy dzielnicy.

Zastanawiam się czy nie wezwać tam policji którymś razem.

Skomentuj (7) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 144 (150)