Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

kominek

Zamieszcza historie od: 31 sierpnia 2013 - 15:55
Ostatnio: 10 listopada 2022 - 21:20
  • Historii na głównej: 30 z 30
  • Punktów za historie: 18540
  • Komentarzy: 151
  • Punktów za komentarze: 1107
 

#57756

przez (PW) ·
| Do ulubionych
O tym, że ludzie chętnie wykorzystują znajomości wiemy wszyscy. O tym, że nie zawsze znają umiar także. Nie myślałem jednak, że w ciągu kilkunastu miesięcy stracę wielu swoich znajomych, bo "mam obowiązek pomóc!", ale po kolei:

Jestem studentem prawa, dopiero drugi rok, więc nie mam zbyt imponującej wiedzy na ten temat. Pewne fakty kojarzę, pewne mechanizmy rozumiem, ale wbrew temu, jak nazywają mnie znajomi, mianem prawnika się nie określam :)

Wiele osób korzysta z tego, że jakieś tam pojęcie o tym mam. W porządku, pomóc raz, czy dwa - nie widzę problemu. Jednakże niektórzy przechodzili samych siebie. Kilka przykładów:

1) Kolega, który dzwonił do mnie tylko wtedy, kiedy coś chciał. Pozwolenia na budowę domu, czynniki świadczące o rozpadzie małżeństwa, podział majątku, okres wypowiedzenia w pracy, analiza umowy z operatorem sieci komórkowej... Gdy pewnego dnia znów zadzwonił, trafił na mój zły nastrój:
Ja - Co tam znowu chcesz...?
On - Cześć, może się najpierw przywitać?
Ja - Cześć. Nie ma sensu, przejdź do meritum, przecież Ty nigdy nie dzwonisz bezinteresownie.
On - Chciałem tylko pogadać, ale jak wolisz, cześć.
Dosłownie pięć minut później zadzwoniła jego siostra mówiąc "Hej, słuchaj, mam takie pytanie prawne...". Gdy usłyszała, że porada kosztuje 50 zł rozłączyła się twierdząc, że jestem chamem i prostakiem. Od tamtej pory nie zadzwonili.

2) Koleżanka, która pytała o każdą pierdołę. Naprawdę - szczegół, który zrozumie każdy inteligentny człowiek i naprawdę nie trzeba do tego profesora prawa. Przykład:
Ona - Hej! Słuchaj, bo rejestruję się na forum i tu mi wyskakuje, że muszę SMS wysłać. On jest płatny?
Ja - Regulamin jest?
Ona - No tak.
Ja - To przeczytaj sobie, musi być napisane.
Ona - No tak, ale mi się niezbyt chce teraz... To jest płatne?
Ja - A skąd ja mam wiedzieć? Pewnie tak.
Ona - No, a ile?
Ja - Skąd mogę wiedzieć? Każdy regulamin jest inny. W jednym opłata może wynosić złotówkę + VAT, a w drugim 10 zł + VAT.
Ona - Jasne, Tobie po prostu woda sodowa uderzyła do głowy.

3) Kolega, który poprosił, żebym spotkał się z bliską dla niego osobą, bo ma problem prawny. W porządku, zgodziłem się. Spotkaliśmy się w restauracji. Nie liczyłem na żadną kolację, czy coś, bo przecież spotkaliśmy się omówić problem, a nie zjeść. Po spędzeniu prawie 4 (słownie: CZTERECH) godzin szykowaliśmy się do wyjścia. W zależności od prawnika, zawodowiec bierze 70-350 zł za godzinę pracy. Liczyłem więc, że za 4 godziny rzetelnie udzielanej pomocy dostanę choćby stówkę. Jakież było moje zdziwienie, kiedy mój czas został wynagrodzony w walucie watykańskiej (czytaj: Bóg zapłać dobry człowieku).

4) Kolega, który poprosił mnie, żebym napisał mu grant (dla niewtajemniczonych: grant, to taki wniosek oficjalny o wsparcie, głównie finansowe). Spędziłem nad sporządzaniem tego pisma jakieś 3 godziny. Co usłyszałem, gdy mu to dałem?
On - Wiesz, w sumie, to nie będzie mi to jednak potrzebne, bo się wycofałem z tego, ale możesz mi zostawić pismo jako wzór.
(Tak, bo ja jestem w ciemię bity i wczoraj urodzony)
Ja - Skoro ci nie jest potrzebne, to po prostu wyrzucę.
Kolega wielce oburzony zerwał kontakt.

5) Koleżanka, która zerwała kontakt po tym, gdy szczerze odpowiedziałem jej, że nie umiem jej pomóc (chodziło o zagadnienia z prawa podatkowego, a ja się na tym kompletnie nie znam).

6) Dostałem od kolegi propozycję napisania statutu dla jego stowarzyszenia. Rzetelnie napisany statut ma od kilku do (nawet) kilkunastu stron. Powiedziałem więc, że za każdą stronę będę zmuszony wziąć przynajmniej 50 zł (każdy przepis w statucie musi być zgodny z polskim prawem - dużo sprawdzania i dużo weryfikacji). Wielce oburzony rzucił tylko, że "nie spodziewałem się, że od kolegi byś brał pieniądze...".

7) Kolega poprosił mnie, żebym poradził mu, jak walczyć o alimenty z jego ojcem. Odpowiedziałem, że mogę mu pomóc, ale dopiero za kilka dni, bo mam totalne urwanie głowy. Wykrzyczał, że "to jest twój zaje*ny obowiązek mi pomóc! Po to studiujesz, żeby pomagać innym!"
Dochodziłem do siebie dobrych kilka chwil, bo nie spodziewałem się takiej reakcji po koledze :) Kontakt oczywiście się urwał.

Na koniec HIT:

8) Koleżanka, która poprosiła mnie o... anulowanie jej mandatu za złe parkowanie... Tak, nie fantazjuję - poprosiła mnie o ANULOWANIE MANDATU. Grzecznie jej wytłumaczyłem, że mandatu karnego się nie anuluje, tylko uchyla i zrobić to może tylko Sąd. Warunkiem koniecznym jest też udowodnienie, że mandat ten został wystawiony niesłusznie.
Ona - No, ale nie da się nic zrobić?
Ja - A zaparkowałaś prawidłowo?
Ona - No nie, ale przecież co to jest za problem, żebyś coś tam załatwił?
Ja - Tak nie można... Nie da się tego załatwić.
Ona - Robisz mi to specjalnie! To z zazdrości, bo ja zdałam prawko za pierwszym razem, a ty za czwartym!
Ja - No, może i zdałem za czwartym, ale jeżdżę ponad rok i w przeciwieństwie do ciebie nie dostałem żadnego mandatu i nie wpadłem na słupek na prostym odcinku drogi...
Tu padło z jej ust parę niecenzuralnych słów i w sumie nasza znajomość zakończyła się równie nagle, jak się zaczęła :)

Studia

Skomentuj (55) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 934 (1114)

#57336

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Mój kolega ma (a właściwie miał) dziewczynę, z którą mieszka od kilku miesięcy. Czasem go odwiedzam, choć nie robię tego zbyt chętnie, bo choć sam pedantem nie jestem, to jednak bałagan, jaki ma w mieszkaniu, skutecznie zniechęca nawet do tego, by usiąść na kanapie, która jest tak uje*ana, jak słynny stół u Durczoka. Któregoś razu wpadłem do niego w odwiedziny. Jego dziewczyny akurat nie było, więc kolega się otworzył:

Kolega - Ja już nie mogę...
Ja - Co jest?
K - No sam popatrz. Burdel taki, że niedługo alfonsa będę musiał zatrudnić...
J - Co, nie dajecie rady?
K - Nie DAJECIE? Ja nie daję... Ona nic mi nie pomaga. Nie pracuje, dupa na kanapie i TV od rana do nocy. Nie posprząta nawet po samej sobie. Wszędzie kłaki, wszędzie bajzel... Idź do łazienki. Stanik, skarpetki - wszystko pieprznięte na ziemię obok pralki.

Kolega wyraźnie zaczął się nakręcać. Jego słownictwo naprawdę przybrało już rynsztokowego brzmienia. Wtem do mieszkania wchodzi jego dziewczyna. Pominę fakt, że nawet się nie przywitała, ale okej - bywa. Istotna była rozmowa między nimi:

Dziewczyna - Słuchaj, dałbyś mi z pięć dych, poszłabym z koleżankami na kawę.
K - Nie mam.
D - No dla mnie nie masz?
K - Nie mam! Utrzymujemy się z mojej pensji. Złotówki nie dorzucasz! Patrz, jak tu wygląda! Wstyd mi gości zapraszać! Wchodzą w butach, bo im się skarpetki do podłogi przyklejają!
D - A co to ja tu jestem od sprzątania, do ch*ja?
K - A Ty co, księżniczka łabędzi?! Mam sam tyrać w robocie i jeszcze dom ogarniać?!
D - Chciałeś piękną panią, to zapier*alaj na nią.

Kolega wstał z miejsca i wyszedł do ich sypialni. Również wstałem i powiedziałem, że lepiej sobie pójdę, bo nie chcę być świadkiem czyichś kłótni. Po chwili kolega wrócił z torbami, rzucił nimi o podłogę i krzyknął:

K - W takim razie, księżniczko, pakuj się! W tym zamku więcej straszyć nie będziesz!

Jej mina była bezcenna. Kolega zaproponował, żeby wyjść na piwo. Wyszliśmy. Po jego powrocie do domu poza brakiem upadłej księżnej stwierdził brak jej rzeczy i wielką plamę na ścianie i suficie zrobioną ketchupem.

Ach, te księżniczki :D

P.S. Historia zamieszczona za zgodą kolegi :)

Piekielne dziewczyny

Skomentuj (66) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1267 (1361)

#56590

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Odkąd studiuję i mieszkam w Łodzi, średnio raz na miesiąc do mojego bloku przychodzą świadkowie Jehowy, którzy dzielnie krążą od drzwi do drzwi pytając wytrwale, czy aby ktoś nie zechce z nimi porozmawiać o Bogu. Zawsze przychodziła ta sama kobieta, która jest chyba jakimś Jehowym-dzielnicowy i jakiś jej "asystent". Dotychczas jedynie odmawiałem im rozmowy, ale te regularne wizyty zaczęły mnie męczyć. Gdy we wrześniu tego roku zapukali do mnie, grzecznie wyartykułowałem im, że naprawdę nie życzę sobie takich wizyt, bo mi to jest do szczęścia niepotrzebne, a oni tracą swój i mój czas.

W październiku znów słyszę dzwonek. Otwieram drzwi, a tam znowu ta sama kobieta, która z nieziemską wręcz serdecznością pyta, czy możemy chwilkę porozmawiać o Bogu. Nie powiem, wkurzyłem się, ale z natury jestem człowiekiem kulturalnym i trudno mnie wyprowadzić z równowagi. Uśmiechnąłem się więc i powiedziałem tej pani, żeby zapisała sobie w swoim magicznym zeszyciku, że w tym mieszkaniu mieszka wyjątkowo uparty osiołek, którego żadne rozmowy do niczego nie przekonają. Myślałem, że taka odmowa pół żartem-pół serio może poskutkuje... Oj, jakże się pomyliłem...

Listopad - słyszę dzwonek do drzwi. Otwieram - ta sama pani dzielnicowa [PD] i jakiś facet [F].

PD - Dzień dobry, czy chciałby Pan z nami porozmawiać o Bogu?
Ja - Dzień dobry. Proszę Pani, dwa razy prosiłem Panią, żeby do mnie nie przychodzić.
F - Pomyśleliśmy, że może zmienił Pan zdanie. W końcu świat się zmienia.
Ja - Tak, była nawet taka piosenka "Nie mów nic, zabawa trwa, świat się kręci, a my z nim". Nie, proszę Pana, łatwiej Pan przeprogramuje mikrofalówkę na kosiarkę, niż zmieni mój światopogląd.
PD - Może jednak pozwoli Pan sobie zadać kilka pytań?

Ja już nie wytrzymałem. No przepraszam, ale dwa razy już prosiłem, żeby mi odpuścili. Nie lubię się powtarzać, a oni wyprowadzili mnie już z równowagi.

Ja - Najpierw ja Pani zadam pytanie.
PD - Słucham?
Ja - Przyjmijmy, że ma Pani dziecko, które leży w szpitalu i jego życie jest zagrożone. Uratować je może tylko transfuzja krwi. Zgodzi się Pani na ten zabieg?
W tym momencie Pani Dzielnicowa spojrzała na swojego asystenta i po chwili milczenia rzuciła:
PD - Zgodnie z naszą wiarą musiałabym odmówić.
Ja - W takim razie Pani jest nienormalna i powinna się leczyć!
PD - Słucham?
Ja - Pani jest nienormalna i powinna się przymusowo leczyć, czy mam powtórzyć trzeci raz?
F - Pan się chyba zapomina.
Ja - Nie, proszę Pana. Dla mnie ktoś, dla kogo wiara jest ważniejsza, niż zdrowie jego dziecka jest nienormalny i powinien być poddany przymusowemu leczeniu! Żegnam!

Pani Dzielnicowa zawinęła się ze swoim partnerem i poszli dalej.

Grudzień. Wracam z zakupów. Otwieram sobie drzwi (u nas trzeba albo wklepać kod, albo kluczem otworzyć) i widzę, jak idą w stronę bloku, w którym mieszkam. Ta sama Pani Dzielnicowa, ale asystent już inny. Zatrzasnąłem więc bezczelnie drzwi i idę do mieszkania. Bycie piekielnym chyba jednak czasem popłaca, bo blok cały obskoczyli, ale do mnie nie zapukali.

Świadkowie Jehowy

Skomentuj (88) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 572 (720)

#56217

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Ludzie odpowiedzialni za dzisiejszą Wampiriadę na Uniwersytecie Łódzkim, zamknęli rejestrację chętnych krwiodawców blisko 45 minut przed czasem, przez co odesłali z kwitkiem ponad 20 osób (9 litrów krwi), w tym mnie. Wytłumaczenie? Bo im się śpieszy... Po cholerę więc przez kilkanaście dni wisiała informacja, że rejestracja trwa do 16:00?!

Naturalnie w okresie wakacyjnym te same osoby będą rozkładać ręce przed kamerami, uskarżając się na niedostatek krwi.

Punkt krwiodawstwa

Skomentuj (16) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 676 (778)

#56189

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Przynajmniej raz w roku staram się odwiedzić hitlerowski obóz koncentracyjny Auschwitz-Birkenau, by móc w zadumie i milczeniu spojrzeć na okrucieństwo, jakiego dopuścili się ludzie względem innych ludzi. W sobotę postanowiliśmy z dwoma kolegami udać się na "pielgrzymkę" do tego miejsca naznaczonego ludzkim bólem i cierpieniem. Jeśli ktokolwiek z Was choćby raz był w KL Auschwitz-Birkenau wie, że panuje tam niespotykana cisza, a nad terenem obozu nie przelatują nawet ptaki... Niestety, turyści okazali się piekielnymi istotami zaburzającymi spokój tego kompleksu... Oto kilka piekielności, których byłem świadkiem na wczorajszym wyjeździe:

1. Wycieczki z Wielkiej Brytanii, które wiecznie idą lewą stroną, przez co wybitnie utrudniają poruszanie się innych grup, bądź indywidualnych zwiedzających (szczególnie odczuwa się to na schodach). Na moją uwagę skierowaną do jednego z nich, że "w Polsce poruszamy się prawą stroną" usłyszałem tylko krótkie "fuck you" i chyba jedynie powaga miejsca powstrzymała mnie od dalszej wymiany zdań.

2. Turyści, którzy notorycznie łamią kategoryczny zakaz wykonywania fotografii wewnątrz budynków. Jeśli taki człowieczek zrobi zdjęcie bez lampy błyskowej, to pół biedy, ale jak ktoś wali ostro kolejne fotki przy użyciu flasha, to już się nóż w kieszeni otwiera... (światło szkodzi eksponatom, dlatego w salach jest dość ciemno, a szyby są koloru "denaturalnego fioletu").

3. Turyści, którzy nie mogą wytrzymać bez jedzenia na terenie obozu. Jestem w stanie zrozumieć posiadanie napoju, nawet jeśli mamy listopad. Nie jestem jednak w stanie zrozumieć, że ktoś może być tak bezczelny, żeby w miejscu, gdzie tysiące ludzi zmarło z głodu, tak po prostu wyjąć żarcie i papuszać nie zwracając żadnej uwagi na otoczenie...

4. "Słit focie" robione na terenie obozu. Dziubki, słodkie przytulaski i inne (w mojej ocenie) nieodpowiednie pozy dla takiego otoczenia. No chyba, że nastała jakaś nowa, chora moda na "takie tam przy komorze gazowej", albo "takie tam przy szubienicy".

5. Spędziliśmy z kolegami na terenie kompleksu KL Auschwitz-Birkenau łącznie ponad 5 godzin. W tym czasie znaleźliśmy kilka papierków po batonikach, cukierkach i ciastkach, a także kilka butelek PET. Wszystkie śmieci wyrzuciliśmy osobiście, bo żal ściskał nam miejsce, gdzie plecy tracą swą szlachetną nazwę, kiedy patrzyliśmy na taki obraz...

6. Samego siebie przeszedł pewien jegomość (Polak), który przemierzając korytarze jednego z bloków wesoło dyskutował przez telefon, dwukrotnie zaznaczając swojemu współrozmówcy: "no, ta, w obozie tera jestem". Na naszą uwagę, że "to nie miejsce na rozmowy telefoniczne", młody jegomość (na oko 16-17 lat) kontynuując rozmowę udał się do wyjścia z bloku.

7. Śmiechy, chichy i inne śmieszki-checheszki niektórych zwiedzających, którzy nie potrafili powstrzymać wyrażania dobrego samopoczucia bez względu na miejsce, w którym w danej chwili się znajdowali. Czy to sala ze ściętymi włosami, czy też zrabowanym mieniem - co za różnica..?

8. Niektórzy zwiedzający (szczególnie zza granicy), którzy przez wystawy przechodzili, jak burza. Tup-tup, szuru-buru, byle "zaliczyć" ekspozycję i iść dalej... Tylko jaki sens jest odwiedzać to miejsce, skoro dla nich to tylko taka mała przebieżka bez żadnego znaczenia emocjonalnego?

9. Niektóre miejsca (szczególnie wysadzone krematoria) mają postawione obok znaki zakazujące wchodzenia na ich ruiny. Cóż... Do wczoraj byłem pewny, że pismo obrazkowe jest uniwersalne i zrozumiałe w każdym języku. No, nie powiem - pomyliłem się, co udowodnili mi turyści mówiący językiem podobnym do hiszpańskiego, a którzy postanowili jednak złamać zakaz wstępu...

Czy można dodać coś więcej? Chyba nie, a przynajmniej ja nie wiem, co dodać mogę... Pozostaje jedynie żal i ból, że w tak tragicznym miejscu można się tak nieodpowiednio zachowywać. Czasem się tylko zastanawiam, czy to ja przesadzam i oczekuję zbyt wiele, czy to jednak z niektórymi ludźmi jest coś nie tak...

Auschwitz-Birkenau

Skomentuj (119) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 565 (1057)

#55824

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Od pewnego czasu Kopalnia Węgla Brunatnego w Bełchatowie wchodzi w skład PGE - Polska Grupa Energetyczna. W wyniku tej przemiany zakład cofnął się trochę w czasie, bo teraz wygląda to troszkę, jak gospodarka centralnie planowana, bowiem wszystkie decyzje strategiczne zapadają w Warszawie. Decyzje te podejmują w większości ludzie w wieku 25-35 lat, którzy w życiu nie widzieli bełchatowskiej kopalni na oczy. Można pominąć fakt, że każdy dyrektor stoi na baczność, kiedy dzwoni ktoś z PGE nawet, gdyby to miała być sprzątaczka. Nie to jest jednak najbardziej piekielne.

Na początku tego roku Warszawa wysłała faks, który adresowany był do jednego z działów kopalni. Tym faksem było zapytanie, z którego treści śmieje się cała kopalnia. Jego treść brzmiała mniej więcej tak:

"W związku ze wszczętą procedurą oszczędnościową przysyła się zapytanie o zasadność utrzymywania KTZ, które według Zarządu PGE generuje zbyt duże koszty utrzymania...".

Gdzie tu piekielność? Otóż KTZ, to skrót od Koparka-Taśmociąg-Zwałowarka. Gwoli jasności:
KOPARKA - zbiera nadkład ziemi i urobek;
TAŚMOCIĄG - transportuje osobno powyższe materiały. Ziemię do zwałowarek, a urobek do Elektrowni;
ZWAŁOWARKA - usypuje nadkład ziemi na zwałowisko.

Jak więc nietrudno się domyślić, likwidacja KTZ niesie za sobą likwidację zarówno Kopalni, jak i Elektrowni Bełchatów.

Sami więc Państwo oceńcie, jacy ludzie doszli do władzy w dzisiejszych czasach i patrzcie, jak największa w Europie kopalnia węgla brunatnego, która swego czasu była jednym z najszybciej rozwijających się zakładów państwowych w Polsce leci na ryj.

P.S. W związku z tym, że oczywiście Szanowni Hejterzy muszą szukać sposobności do przyczepienia się do czegokolwiek informuję, że chodziło o CAŁY KTZ, a nie o jedną nitkę. Zanim więc znowu ktoś rzuci oskarżenie o manipulację, czy głupotę, polecam porozmawiać z dowolnym pracownikiem kopalni, już on opowie, jakie tam są jaja, odkąd działają w PGE.

PGE GiEK S.A. oddział KWB Bełchatów

Skomentuj (20) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 582 (656)

#55678

przez (PW) ·
| Do ulubionych
26 października 2013 roku odbyły się w mojej miejscowości przesłuchania z racji XIV Regionalnego Przeglądu Piosenki Patriotycznej i Żołnierskiej "Moja Ojczyzna". Osobiście skończyłem szkołę muzyczną, udzielam się w życiu społecznym miasta, więc już po raz drugi zaproponowano mi, żebym zasiadł w jury. Zgodziłem się. Kogo słuchaliśmy? Dzieci i młodzież od przedszkola po klasy maturalne. Co w tym może być piekielnego, zapytacie? Otóż piekielni są... rodzice... :)

Jury musi być na miejscu już o 8:30 (konkurs zaczyna się o 9:00). Jest to dzień wyjęty z życiorysu, bowiem w zeszłym roku wróciliśmy do domów koło 20, a w tym roku około 18. Nie to jest jednak problemem - jesteśmy przecież świadomi, na co się piszemy. Każdy normalnie i zdrowo myślący człowiek chyba wie, że istnieje coś takiego, jak głód. Toteż Organizator zapewnia nam co roku obiad i ogłasza pięciominutową przerwę. Oburzenie rodziców jest niesamowite.
- Ale jak to?! Teraz kolej na moje dziecko, a oni sobie idą jeść?!
Naturalnie rodzic całą swoją frustrację wyładować musi na Organizatorze, toteż jemu nie pozostaje nic innego, jak przeprosić, przyjść do nas i ponaglić nas w jedzeniu (konia z rzędem temu, kto zje gorący dwudaniowy posiłek w 5 minut).

Inne sytuacje - komentarze z widowni. No, ja rozumiem i popieram, że są dzieci bardziej i mniej zdolne. Są takie wykonania, że ciarki po plecach przechodzą, a są takie wykonania, że przydałby się czerwony przycisk, jak w X-Factorze. Mimo wszystko są to jednak DZIECI, które włożyły w przygotowanie dużo siły, energii i czasu. Należy im się szacunek. Z tyłu dało się słyszeć komentarze w stylu:
- Co on/ona tu robi w ogóle?
- Mój/Moja Krzyś/Basia bije ją/jego na głowę!
- Ty, a patrz, jak chu*owo się ubrał/ubrała. Haha!
- Kochanie, spokojnie. Twoje wykonanie było najlepsze. Inni nie są godni pierwszego miejsca!

Plan przesłuchania jest dość jasny. Jest podział na kategorie, a tam ustalona kolejność. Zdarza się jednak, że ktoś się spóźni, nie dojedzie, bądź w wyniku wypadku losowego bardzo mu się śpieszy. Wtedy Organizator musi przesunąć kolejność i tu się zaczyna wojna.

a) nie dojechała reprezentacja jednej ze szkół i tak przeskoczyliśmy 4 miejsca dalej. Oburzenie rodziców oczywiście wielkie, bo jak to, ale jak?! - tak, najlepiej, żebyśmy zrobili sobie długą przerwę i odczekali czas przeznaczony na te występy.

b) jeden z wykonawców się spóźnił. Wskoczył więc w miejsce następne i tak znowu oburzenie rodziców, ale jak to?! Ale jak?! Na sam koniec kolejki go! - tak, 5 minut naprawdę wszystkich zbawi... Alleluja i do przodu!

c) jednej z występujących grup wypadł pogrzeb (na wsiach pogrzeby są z reguły w soboty). Organizator przeprosił, grupa wskoczyła w następnej kolejności. Oczywiście rodzice nie śpią: ale jak to?! Ale jak?! Tak być nie może! Kto to wymyśla, pogrzeby jakieś?!

Jestem to wszystko jednak w stanie zrozumieć. Stres, nerwy, niepewność... Często przecież poziom jest tak wyrównany, że po przesłuchaniu obraduje się 2-3 godziny! Była jednak pewna piekielność, która doprowadzała mnie do tego, że rodziła się we mnie czysta agresja. Otóż zachowanie widowni przy występie dziecka - rozmowy, śmiechy, ogólny lajt! Organizator wielokrotnie upominał widownię, żeby zachowała ciszę, uszanowała przygotowania dzieci... Wszystko to, jak krew w piach.
Winowajcy znaleźli się szybko - to byli rodzice przedszkolaków, bo od razu, gdy skończyła się kategoria "przedszkola", a zebrani wyszli, nastała cisza.

Boję się przyszłej edycji... Co roku są jakieś kwiatki ze strony widowni i rodziców. Ciężko jest znieść smak przegranej? Widać ciężko...

Parafrazując klasyka "tylko koni... wróć... tylko dzieci żal..."

rodzice - czasem głupsi od własnych dzieci

Skomentuj (12) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 485 (579)

#55501

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Człowiek, to dziwne stworzenie. To taki pies ogrodnika. Sam nie zje, drugiemu nie da.

Mój kolega, Konrad, poprosił mnie kiedyś o pomoc w załadunku kamieni, które potrzebne mu były do budowy skalniaka i płotu. Jeździliśmy więc dzielnie jego dostawczakiem po wsiach i zbieraliśmy to, co leżało gdzieś w niewielkich kupkach. Naturalnie staraliśmy się szukać właściciela takowej kupki, coby nie wyjść na złodziei :) Wielu chłopów oddawało nam to za darmo, albo (dosłownie!) za symboliczną złotówkę. Czasem zapłatą miało być to, że mieliśmy im jeszcze wyzbierać kamienie zalegające na polu. Kamienie te są bowiem problemem dla rolników, których sprzęt (często bardzo drogi) niszczy się i uszkadza natrafiając na te przeszkody.

Któregoś razu przejeżdżając przez jedną z wsi, zauważyliśmy ogromną stertę kamieni przy jakimś domostwie. Zatrzymaliśmy się, bo taka ilość spokojnie by mu wystarczyła, a i jeszcze sporo by zostało. Pukamy do drzwi, które otwiera Pan Rolnik (PR). Konrad (K) zaczął:
K - Dzień dobry. Imponującą ilość kamieni Pan tu posiada.
PR - A, Panie, to już ze 40 lat zbierane z pola.
K - A to niepotrzebne?
PR - A, Panie, takie kamyry w polu, to kur*wskie nasinie. Ino sprzęt niszczy.
K - Jeśli to nie problem dla Pana, to my chętnie zabierzemy te kamienie. Na skalniak by się przydały.

W tej chwili w głowie Pana Rolnika zapaliło się światełko czerwone, niby krew dziewicy, a ponadto zawyły syreny przeraźliwe, niczym nurkujący Stukas.

PR - No, Panie, dobra, ale nie za darmo przeca.
K - Ile Pan sobie liczy?
PR - No, Panie, musisz Pan dać 700 złotych za tonę.

My ryknęliśmy niekontrolowanym śmiechem. Czemu? Pominę fakt, że to i tak było mu niepotrzebne, że większość chłopów oddawała to za darmo, bądź za kilka złotych. Pan Rolnik jest właścicielem - ma prawo zarobić. Ale niech Państwu wystarczy, że za tonę kostki granitowej płaci się około 250 zł, a my tu mówimy o polnych kamyczkach :)

Ja - Przed chwilą Pan mówił, że Panu nie są potrzebne.
PR - Nie są, ale kosztują.
K - Panie, 70 zł za tonę, to już będzie dużo. Ja to muszę sam załadować z kolegą, na swój koszt przewieźć to 25 km dalej...
PR - Nie mój problem.

Na tym moglibyśmy zakończyć, ale historia ma dalszy ciąg! Kilka dni później Konrad dzwoni do mnie (dość często przejeżdżał przez tą wieś, kiedy dostawał się do pracy):

K - Słuchaj, chyba jakiś frajer kupił te kamienie, bo ten gościu to gdzieś zawozi ciągnikiem.

Cóż, niewiele mnie to interesowało, ale dzień później pojechaliśmy znowu szukać kogoś, kto miałby na zbyciu takie kamyczki. Przejeżdżamy przez wieś rzeczonego Pana Rolnika. Patrzymy - wyjeżdża swoim traktorkiem z przyczepą (pustą) z lasu. Wjechaliśmy tam, skąd on wyjechał, a po przejechaniu kilkuset metrów naszym oczom ukazała się... Tak - ta sama sterta kamieni, za którą on chciał 700 zł/tonę, a które leżały teraz porozrzucane w nieładzie przy zagajniku. Te lasy są państwowe, więc składziku sobie Pan Rolnik raczej nie zrobił :)

Pan Rolnik wolał pozbyć się kamieni, niż je komuś oddać, czy nawet sprzedać za kilka złotych...

Mam tylko pytanie - gdzie mu się kalkulowało pakować te kamyry i przewozić do lasu?! :)

Wsi spokojna wsi wesoła

Skomentuj (30) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 929 (987)

#55039

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Wielu moich znajomych pyta mnie, czemu nie jadam parówek i czemu jestem taki wybredny, jeśli chodzi o zakupy w mięsnym... Kiedy mówię im o powodzie mojego zachowania, większość nie dowierza, czuje obrzydzenie... Mimo wszystko podzielę się jednak z Wami moją historią.

Otóż kilka lat temu, w wakacje, postanowiłem sobie troszkę dorobić. Zatrudniłem się w zakładach mięsnych znajdujących się na terenie miejscowości na "Sz", gdzie szefostwo mówiło mi, że mają "bardzo dobrą ofertę". Ja młody, głupi, pracowałem bez umowy. Notabene działalność tej firmy okazała się niezłym szwindlem finansowym, więc co bardziej zorientowani na pewno szybko połączą fakty i skojarzą miejscowość... :)

Miałem przepracować dwa miesiące na produkcji - tak bowiem określa się miejsce, gdzie (kolokwialnie mówiąc) obrabia się mięso i wytwarza z niego produkt. Tam naoglądałem się, jak wszystko wygląda...
Pominę fakt, że w całym zakładzie nie było najczyściej, ale to, co mnie najbardziej uderzyło, to następujące widoczki:
- mięso, które spadło na ziemię, wracało na stół - prosto z podłogi;
- używanie urządzenia, które nazywało się PEKLOWNICA - wkładasz kilogram mięsa, wyciągasz półtora :);
- wychodzenie w butach ochronnych na zewnątrz zakładu i ponowny powrót na produkcję;
- myszy biegające co jakiś czas po zakładzie;
- wózki masarskie i maszyny myte raz na kilka dni;
- i wiele innych "smaczków".

Pamiętam jednak jedną sytuację, która wręcz zwaliła mnie z nóg. Jednemu z pracowników, podczas produkcji rzeczonych wyżej parówek, do maszyny wkręciła się rękawiczka (ja już nie będę wspominał, co wrzucano do tej maszyny, żeby zrobić parówkę). Zwróciłem mu na to uwagę, na co on rzucił tylko "a na ch*j się przejmujesz... będziesz to jadł?". Nie miałem więcej pytań :)

Na podsumowanie dodam tylko, że za dwa miesiące pracy, pięć dni w tygodniu, od 8 do 14 (a czasem zdarzały się nadgodziny), dostałem 500 złotych, co daje troszkę ponad 2 złote za godzinę! Żałuję, że firma upadła, na pewno zatrudniłbym się znowu, bo gdzie ja znajdę lepszą ofertę? :)

Pewna masarnia w miejscowości na "Sz"

Skomentuj (33) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 389 (495)

#53952

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Postanowiłem się zarejestrować, żeby przedstawić Państwu pewną historię, którą usłyszałem przy okazji zajęć praktycznych w prosektorium.

Studiuję prawo i "oddelegowano" kilka osób z naszego roku na zajęcia w "trupiarni". Pierwszy raz byliśmy wtedy w takim miejscu, więc dość gęsta atmosfera była bardzo wyczuwalna. Gdy zeszliśmy po schodach do właściwego miejsca, przebraliśmy się i założyliśmy rękawiczki, uderzył w nas niemiły zapach zwłok, a widok denatów na stołach sekcyjnych powodował dość mieszane uczucia. Jeden z techników widząc nasze zakłopotanie, postanowił nam opowiedzieć historię jednego z najdziwniejszych zgonów, z jakimi spotkał się podczas swojej kariery, jak to powiedział "dla rozluźnienia".

Otóż historia zaczęła się od dramatycznego telefonu pod numer 999, gdzie zgłaszający krzyczał, że "jego kolega leży na ziemi i miota nim, jak opętanym przez Szatana". Dyspozytor uznał, że to atak padaczki, więc natychmiast wysłał pomoc. Ratownicy przybyli na miejsce zauważyli trzy osoby. Dwie siedziały wesoło przy stoliku pijąc alkohol niewiadomego pochodzenia, a jedna (martwa) leżała na ziemi w okolicznościach co najmniej podejrzanych (dlaczego podejrzanych, wyjaśni się poniżej, żeby nie psuć pointy).

Ratownicy wezwali Policję, a ta prokuratora. Dwóch kamratów denata zatrzymano do dyspozycji prokuratury. Zmarły przewieziony został do prosektorium, w którym mieliśmy zajęcia i wykonano sekcję. [P]rokurator, po otrzymaniu opisu autopsji, przybył na miejsce i z lekka zakłopotany zaczął dialog z [T]echnikiem... (dialog niecytowany dosłownie, bo nie pamiętam dokładnie, ale sens zachowany):

[P] - Ja przepraszam, ale co ma znaczyć, że "w płucach znaleziono zapalniczkę, a w gardle fragment łyżki"? (chodziło o wklęsłą część łyżki, którą nabieramy posiłek)
[T] - Nie mam pojęcia, jakim cudem to się tam znalazło, ale możemy się tylko domyślać, że w wyniku głupiego zakładu, bądź przypadku, denat zaczął się krztusić zapalniczką, którą chciał połknąć...
[P] - No, w porządku, ale łyżka?!
Tutaj oboje zaczęli głośno myśleć. Technik zwrócił uwagę na ranę szarpaną kącika ust, a prokurator na materiał, z którego wykonana była łyżka - aluminium.

Podczas składania zeznań kolegów, którzy wytrzeźwieli, okazało się, że denat zaczął się krztusić połkniętą zapalniczką. Jeden z jego kolegów chciał mu pomóc w ten sposób, że włożył mu łyżkę do gardła i próbował "wydłubać" zaklinowany przedmiot. Niestety sztuciec (w końcu aluminiowy) złamał się raniąc kącik ust denata i powodując fakt, że zapalniczkę zmarły połknął, ale fragment łyżki ugrzązł w gardle wciąż uniemożliwiając oddychanie. Na to wkroczył drugi kolega, który postanowił wykonać tracheotomię. Nie wiedział chyba jednak, że zabieg ten wykonuje się poprzez niewielkie pionowe nacięcie skóry poniżej chrząstki pierścieniowatej krtani. Kolega, mimo szczerych chęci, zabieg przeprowadził nie do końca udolnie, bowiem cięcie wykonał poziomo, a użył tak wielkiej siły, że nóż zatrzymał się na kręgach szyjnych. W rzeczywistości więc poderżnął koledze gardło powodując przy okazji zabrudzenie wszystkiego krwią...

Cóż... Jak mawiają - dobrymi chęciami jest piekło wybrukowane.

alkoholicy

Skomentuj (15) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 854 (912)