Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

krushyna

Zamieszcza historie od: 29 kwietnia 2011 - 10:53
Ostatnio: 6 października 2021 - 8:54
  • Historii na głównej: 30 z 36
  • Punktów za historie: 24154
  • Komentarzy: 318
  • Punktów za komentarze: 2131
 

#45827

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Naszło mnie na wspominki z odległych już nieco czasów studenckich...

Mieliśmy kiedyś wykładowcę, który chyba nie był do końca zdrowy psychicznie. Z reguły raczej nieszkodliwy, w starannie wybranych przypadkach zmieniał się w bestię.

Normalne dla niego zachowania to np. sprawdzanie kolokwiów bioprądami (poważnie, kładł ręce na kartkach i nie patrząc wystawiał oceny), nazywanie wszystkich studentów złodziejami i dresiarzami czy twierdzenie (publicznie), że wszyscy inni wykładowcy to idioci, a on jest jedynym, który ma jako takie pojęcie o czymkolwiek. Po tym wstępie absolwenci mojego wydziału rozpoznali już zapewne bohatera bezbłędnie.

Przypomniała mi się sytuacja, kiedy to czystym przypadkiem zdołałem uniknąć topora tegoż osobnika. Kolega z grupy miał niestety mniej szczęścia.

Działo się to na trzecim roku, kiedy po początkowych pogromach (zostało jakieś 25% stanu początkowego) niedobitki miały nieco oddechu. Wielu zaczęło łączyć pracę ze studiami (w tym ja i wspomniany kolega). Wielu wykładowców wręcz nieco łagodniej traktowało studentów zdobywających pierwsze doświadczenia zawodowe. Nie kryję, że bywało to przez nas nadużywane.

Zajęcia ze Nieprzesadnie Normalnym Prowadzącym (NNP) wymagały przygotowywania projektów na kolejne spotkania, wprowadzania wymaganych poprawek, itp.
Feralnego dnia zarówno ja jak i kolega (K) nie mieliśmy przygotowanych projektów. Moje szczęście polegało na tym, że na liście byłem kilka pozycji dalej od niego.

Zaczęło się:
NNP: No to teraz pan .... (kolega).
(K)olega: Przepraszam, nie mam projektu.
NNP: Dlaczego?
(K): Byłem w pracy, nie zdążyłem. Przepraszam, postaram się uzupełnić ...

Długa chwila milczenia i wyraz wściekłości na obliczu NNP nie zapowiadały niczego dobrego.

NNP: Gdzie? W pracy? Proszę pana, żeby ten wydział skończyć to się trzeba dzień i noc uczyć i bardzo mało spać! A pan ma czelność mówić, że był w pracy?! Ja panu gwarantuję, że studiów pan nie skończy. Ja to panu załatwię.

I faktycznie starał się bardzo. Kolega zaliczył ten przedmiot chyba dopiero po 2 latach, przed samą obroną i tylko dzięki temu, że NNP miał wypadek i przez cały semestr nie było go na uczelni.

Ktoś może powiedzieć, że NNP miał rację. Skoro student nie potrafi pogodzić obowiązków z pracą to sam jest sobie winien, nawet jeśli dotyczy to incydentalnych przypadków nieprzygotowania do zajęć. Przyjmijmy na chwilę tę tezę.
Jak zatem wyjaśnić moją rozmowę z NNP, zaledwie minutę później?

NNP: No to teraz pan krushyna!
Ja: Przykro mi, nie mam projektu.
NNP: Dlaczego?

Tu wyjaśnienie - wcześniej zamierzałem, podobnie jak kolega, tłumaczyć się pracą, licząc się z koniecznością szybkiego uzupełnienia projektów. Widząc jednak co się dzieje, postanowiłem zagrać va banque (myślałem, że już i tak jestem "ugotowany" i jak lecieć na dno to z hukiem).

Ja: Wie pan, przepraszam, zrobiłem oczywiście projekt, ale zapomniałem go zabrać z domu. Szczerze mówiąc całą noc byłem na imprezie, strasznie boli mnie głowa no i...

NNP: OK, nie ma sprawy, przyniesie pan za tydzień!

Nie ma to jak właściwie poustawiane priorytety!

uczelnia

Skomentuj (34) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 881 (937)

#46078

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Pracuję w firmie wyposażającej serwisy samochodowe.
Historie z konieczności muszą być ogólnikowe - nie chciałbym, żeby ktoś od razu rozpoznał opisywanych klientów.

Otrzymaliśmy zapytanie ofertowe, dotyczące naprawy urządzeń zamontowanych ponad 300 km od naszej siedziby. Nic nadzwyczajnego, w tej branży nie ma rejonizacji ;-)

Klient (prowadzący serwis samochodów osobowych oraz, co okaże się ważne w dalszej części historii, POMOC DROGOWĄ) kupił urządzenia w innej firmie, jednak sprzedawca w żaden sposób nie mógł poradzić sobie z usterką, która pojawiła się po kilku latach eksploatacji.

Po wypytaniu klienta o szczegóły usterki, przygotowaliśmy ofertę. Oceniając objawy mogliśmy ze sporym prawdopodobieństwem zgadywać jakie są przyczyny problemów, pewności jednak nie mieliśmy. Klient oczekiwał jednak konkretnej oferty cenowej, pozwalającej na określenie łącznych kosztów naprawy.

Otrzymał na wszelki wypadek ofertę wariantową, pozwalająca mu na wybór pomiędzy rozliczeniem wg stawki godzinowej a ceną ryczałtową, obliczoną jako pięciokrotność stawki godzinowej. Dodatkowo, oferta zawierała zastrzeżenie, że klient ponosi koszty dojazdu (w obie strony) wg stawki kilometrowej (1 PLN netto za kilometr) oraz, że płaci wyłącznie w przypadku skutecznej naprawy (nasze ryzyko).

Klient wybrał cenę ryczałtową. Pojechaliśmy. Okazało się, że mieliśmy już kiedyś podobny przypadek i, dzięki wcześniejszym doświadczeniom, uporaliśmy się w około 3 godziny. Tu pierwszy zgrzyt - klient wyraził duże niezadowolenie, twierdząc, że "właściwie to czuje się oszukany". Trudno, każdy ma prawo do własnych odczuć...

Do awantury doszło jednak, kiedy w protokole naprawy zobaczył koszty dojazdu, przekraczające 600 złotych netto.
Usłyszeliśmy, że to straszliwe zdzierstwo, nieuczciwość, itp.
To jednak jeszcze nic. Wielmożny pan stwierdził, że ta nieszczęsna złotówka za kilometr* "stanowi pogwałcenie zasad współżycia społecznego" (o mało nie oplułem ściany ze śmiechu) oraz, że "to nie jego wina, że tak daleko mamy siedzibę".

Wiele wskazywało na to, że nasz gwiazdor komediowy dopiero się rozkręca. Niestety, przedstawienie przerwał dzwonek jego telefonu. Kabareciarz odebrał. Z treści rozmowy jasno wynikało, że dyskutuje z kimś w sprawie wysłania lawety na miejsce awarii czy też kolizji. Po chwili z jego ust padło stwierdzenie - "Proszę pana, sześć złotych za kilometr to jest naprawdę dobra stawka. Ja nie mogę zejść niżej bo by mnie koszty zjadły..."

Po zakończonej rozmowie spojrzał na nas wzrokiem bazyliszka (orientując się najwyraźniej, że wszystko słyszeliśmy) i bez dalszych dyskusji podpisał protokół.

*) Stawka 1 PLN/km obejmuje koszty amortyzacji i eksploatacji pojazdu, paliwa oraz pracy osób w nim jadących (czas jazdy nie jest oczywiście dodatkowo doliczany do ilości roboczogodzin przy naprawie).

Serwis

Skomentuj (12) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 718 (742)

#45690

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Piekielny czy wspaniały (PcW)? Sęp czy uosobienie miłosierdzia?

Sporo już lat temu zdarzyła mi się drobna stłuczka. Podczas cofania stuknąłem lekko w latarnię, która w ostatniej chwili wtargnęła mi prosto pod samochód ;-)
A tak na poważnie - nie usprawiedliwiając się specjalnie (moje gapiostwo, nie przeczę) dodam tylko, że latarnia była szara, stała na szarym betonowym placyku na tle szarej betonowej ściany. Wszystko działo się na parkingu, przy którym mieścił się sklep spożywczy, jakaś drogeria, kiosk oraz sklep z częściami i spory serwis samochodowy.

Ledwo zdążyłem wysiąść z samochodu i zadumać się nad własną głupotą... Jeszcze nawet się dobrze nie zdenerwowałem, kiedy ze sklepu z częściami wynurzył się osobnik, którego dotyczy wiersz tytułowy.

PcW: O, znowu latarnia! Jest pan trzeci w tym miesiącu i siódmy w tym roku! Serdecznie zapraszam. Amatorzy naszej ukochanej latarni mają 10% zniżki na części i 20% na robociznę.

Parking

Skomentuj (11) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 901 (953)

#45683

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Pracuję w firmie wyposażającej serwisy samochodowe.
Historie z konieczności muszą być ogólnikowe - nie chciałbym, żeby ktoś od razu rozpoznał opisywanych klientów.

W tym konkretnym przypadku było trochę piekielności po stronie moich kolegów z firmy, a trochę (?) po stronie pracownika naszego klienta.

Zacznijmy trochę nietypowo - wyobraźmy sobie, że otrzymujemy od naszego pracodawcy MŁOTEK. Zachwyceni i podekscytowani wyjmujemy ten nowy nabytek z opakowania, podziwiamy jego piękne, ergonomiczne kształty i przymierzamy się do pierwszego użycia. Ale STOP! Jako prawowici obywatele Unii Europejskiej musimy najpierw zapoznać się ze szczegółową instrukcją obsługi. Wyjmujemy zatem pięknie wydaną broszurę, zakładamy (zależnie od potrzeb) okulary i zaczynamy oględziny instrukcji. Tu pojawia się pierwszy zgrzyt. Na okładce widzimy profesjonalnie wykonane zdjęcie PIŁY RĘCZNEJ. Zastanawiamy się przez chwilę "co poeta miał na myśli" ale uznajemy, iż może ktoś opracował jedną okładkę dla całej serii narzędzi, uważając piłę za godnego reprezentanta grupy. Nieco zbici z tropu przystępujemy do lektury.

Pierwsze kartki aż ociekają troską o nasze bezpieczeństwo. Dowiadujemy się (o zgrozo), że pracować powinniśmy na trzeźwo, w dopasowanym roboczym ubraniu, pełni skupienia, itd. I tym oto sposobem udaje się nam przebrnąć przez ZALECENIA BHP.

Docieramy do rozdziału KONSTRUKCJA WYROBU. Tu nasze zdziwienie nieco wzrasta, albowiem dowiadujemy się, iż nasz MŁOTEK posiada "szerokie ostrze z hartowanej stali ze szlifowanymi zębami o utwardzanych krawędziach, umożliwiające łatwe cięcie obrabianego materiału...". Nie poddajemy się jednak. Studiujemy dalej, pragnąc dowiedzieć się w końcu jak wbić tego przeklętego gwoździa!

Docieramy wreszcie do sedna sprawy. Oto naszym spragnionym wiedzy oczom ukazuje się rozdział "SPOSÓB POSŁUGIWANIA SIĘ NARZĘDZIEM". Drżąc z niecierpliwości czytamy: "Wykonując spokojne, miarowe ruchy posuwisto-zwrotne i dociskając ostrze z niewielką siłą do obrabianego materiału dokonać cięcia". Do zdziwienia dołącza niepokój, nie poddajemy się jednak. Łapiemy za młotek i rozpoczynamy "ruchy posuwisto-zwrotne z niewielką siłą". O dziwo, głaskany w ten sposób gwóźdź za żadne skarby nie daje się wbić w deskę. CO ROBIĆ?

Zadzwonić do sprzedawcy z prośbą o wyjaśnienie? Poprosić o przesłanie właściwej instrukcji?

Nie, to nie w naszym stylu. Łapiemy za telefon i dzwonimy do sprzedawcy, informując go, iż sprzedał nam wadliwy młotek, ponieważ NIE DZIAŁA ON ZGODNIE Z INSTRUKCJĄ OBSŁUGI.
Jest jeszcze jedna ważna sprawa - absolutnie i w żadnym wypadku nie wyjaśniamy na czym polega problem. Po prostu nie działa i konieczna jest natychmiastowa pomoc.
Sprzedawca wysyła zatem na miejsce ekipę wykwalifikowanych specjalistów od młotków aby pomogli pokonać krnąbrne narzędzie...

TERAZ POWAŻNIE - Opisana powyżej sytuacja nosi wszelkie znamiona absurdu. Trudno uwierzyć w jej zaistnienie. Jeżeli jednak zamiast młotka i piły podstawić dwa urządzenia powszechnie stosowane na stacjach kontroli pojazdów, sprawa wygląda inaczej. To opis prawdziwej sytuacji!
Urządzenia te, podobnie jak młotek oraz piła, mają cechy wspólne (są to narzędzia pracy) różnią się jednak pewnymi "drobiazgami" (wygląd/funkcja).
Zdarzyło się nam kiedyś w ferworze pakowania dokumentacji (producent dołącza swoją, my dokładamy polskojęzyczne tłumaczenia) zamienić instrukcje urządzeń. Skutki zostały opisane powyżej.

Za podsumowanie niech posłuży komentarz właściciela urządzeń (wzywał nas jego pracownik).

- Panowie, serdecznie was przepraszam. Niepotrzebnie tu jechaliście, wystarczyło wysłać nową instrukcję. Nie sprawdziłem o co chodzi, kazałem temu ........ do was dzwonić. Trochę w tym mojej winy ale skąd miałem wiedzieć, że zatrudniam aż takich idiotów?

My ze swojej strony przeprosiliśmy za pomyłkę i rozstaliśmy się w zgodzie. Jeżeli Pan Właściciel czyta piekielnych - serdecznie pozdrawiamy. Pozdrawiamy również pracownika. Myślę, że po tej nauczce nie powtórzymy już podobnego błędu ;-)

diagnostyka pojazdowa

Skomentuj (18) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 423 (517)
zarchiwizowany

#46093

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Pracuję w firmie wyposażającej serwisy samochodowe. Tym razem jednak, dla odmiany, przedstawię historię z punktu widzenia klienta takiego przybytku. W moim odczuciu żałosną. I odnoszę się tu oczywiście do polityki firmy a nie postępowania pracownika, który (jak zakładam) sam procedur nie wymyślił.

Odprowadzałem kiedyś jeden z samochodów firmowych na przegląd do serwisu marki, kojarzącej się z przenośnymi toaletami ;-)
Jako że przebieg pojazdu niemały (około 300 tys. km) to i zakres przeglądu (zgodnie z procedurami serwisowymi) rozszerzony (m.in. wymiana oleju w skrzyni biegów itp.).
Koszt przeglądu (w tym materiały eksploatacyjne) to, bagatela, 1700 złotych. Można to oczywiście załatwić w zwykłym warsztacie za najwyżej połowę tej ceny ale cóż - nie moje pieniądze, nie moja decyzja.

W poczekalni serwisu rzecz jasna "złote klamki i marmury", gratisowa kawa, herbata. Wszelkie wygody.

Przekazuję samochód doradcy, ustalam z nim szczegóły. Oczywiście wszelkie ewentualne usterki, wykryte w czasie przeglądu, usunięte mogą być za dodatkową opłatą.
W pewnym momencie pada pytanie - "Czy uzupełnić płyn w spryskiwaczach? Nie jest to niestety objęte zakresem przeglądu. Ale mamy promocję. Tylko 4 złote za litr!".

Każdy ocenia po swojemu. Dla mnie to nieco żałosne w zestawieniu z ogólnym zakresem i ceną usługi...

PS: Po odebraniu samochodu sprawdziłem na fakturze. Przy łącznej cenie usługi ponad 4 tysiące złotych (znalazły się oczywiście "drobne" usterki do usunięcia) serwis nie omieszkał doliczyć 8 złotych za płyn do spryskiwaczy. Miał oczywiście do tego pełne prawo ale na miejscu właściciela serwisu wstydziłbym się takiego postępowania.
PS2: Porównując chociażby z polityką firmy, w której pracuję - jeżeli naprawiając urządzenia u naszego klienta zużyjemy np. 2 metry przewodu i kawałek izolacji to nie doliczamy ich do faktury.

Serwis.

Skomentuj (20) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 81 (193)

#45796

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Widząc, że opowieści "taksówkarskie" są nieźle przyjmowane, idę za ciosem. Dla tych, którzy nie czytali mojej poprzedniej historii - nie jestem taksówkarzem, mam po prostu znajomego pracującego w tym zawodzie i lubiącego się czasem "wyżalić". I, podobnie jak poprzednio, nie chodzi o ocenę taksówkarzy i ogółu ich zachowań tylko o konkretny przypadek.

Nocny kurs z centrum miasta na obrzeża. Pasażer dość młody, nieźle ubrany, prawie trzeźwy.

W pewnym momencie pasażer prosi o podjechanie do jakiejś całodobowej budki z kebabem. Taksówkarz uprzedza, że nie zgadza się na jedzenie w samochodzie, może zakończyć kurs pod budką albo poczekać (oczywiście z włączonym taksometerem). Klient się zgadza. Podjeżdżają pod budkę. Zaczyna się rozmowa:
(K) - No to daj dychę na tego kebaba...
(T)aksówkarz - Jak to "daj dychę"?
(K) - No daj dychę, głodny jestem, muszę sobie kebaba kupić...
(T) - A co mi do tego?
(K) - No mówiłem - GŁODNY JESTEM. Ostatnią kasę w pubie wydałem! Nie mam ani grosza! A pensja dopiero pojutrze...

No i co z takim zrobić? Wołać policję i czekać całą noc tracąc zarobek? Utłuc nie wolno...

TAXI 2

Skomentuj (28) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1023 (1065)
zarchiwizowany

#45870

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Cofam się we wspomnieniach jeszcze dalej niż w poprzednich historiach. Sporo dalej.
Moje początki w liceum. Czyli zdaniem Szanownej Młodzieży czasy dinozaurów ;-)

Pierwsza klasa, pierwszy miesiąc. Panowała półoficjalna zasada, że wobec pierwszych klas stosuje się we wrześniu "okres ochronny" tzn. nie stawia ocen niedostatecznych. Nie wiem, czy słusznie. Nie o to tutaj chodzi.

Przedmiot - Przysposobienie Obronne. Nauczyciel - dziwak, oryginał i do tego złośliwiec.

Pierwsze lekcja, pierwsze przemówienie pana "profesora" (PP):
PP - Ja wiem, że we wrześniu wam się nie stawia pał. Ale ja będę stawiał. I to jak najwięcej. I co mi zrobicie? Jak się komuś nie podoba to może się przenieść do innej szkoły. Ale jak się przeniesie do (tu lista kilku szkół) to mu nic nie pomoże, bo ja tam też uczę!

Naprawdę nie wytrzymałem. Wiem, nie powinienem. Ale to było silniejsze ode mnie:

Ja - Przepraszam, a czy można prosić o adres jakiejkolwiek szkoły, w której pan profesor nie uczy?

PP do końca zajęć ze swojego przedmiotu NIGDY nie nazwał mnie inaczej niż "pier*tym dzieckiem". Pedagog z prawdziwego zdarzenia...

Szkoła

Skomentuj (31) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 91 (317)
zarchiwizowany

#45865

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Wspomnień studenckich ciąg dalszy. Historia może niezbyt piekielna, jednak dość irytująca.

Mieliśmy zajęcia z panią doktor, najbardziej znaną chyba z wypowiedzi na wykładzie "no jak mi wszystko poplątaliście to teraz sami wyprowadzajcie te wzory dalej" ;-)

Mniejsza z tym. Ogólnie, pani doktor była raczej mało wymagająca, zdarzało jej się przepuścić ponad 30% studentów na egzaminie w pierwszym podejściu.

Ja jednak miałem problem. Obydwa terminy w sesji czerwcowej pokrywały mi się z innymi, bardzo ważnymi terminami, niemożliwymi do zmiany. Pozostawała mi "kampania wrześniowa" lub łaskawość prowadzącej. Przedstawiłem sytuację, pani doktor (PD) okazała się wyrozumiała.

PD - No dobrze, może pan przyjść później, na osiemnastą, napisze pan razem z zaocznymi. Oczywiście pytania dostanie pan jak dla dziennych, żeby nie było wątpliwości.

Podziękowałem i tak też uczyniłem. Dostałem pięć pytań/zadań. Cztery nie sprawiły mi żadnego problemu, piątego nie doprowadziłem do końca, chociaż niewiele mi zabrakło (to nie tylko moja ocena sytuacji, o czym za chwilę).

Tego samego dnia, prawie o 22:00 byłem już na egzaminie ustnym (taka była procedura, pisemny a potem ustny, chyba że pisemny od razu uznany za niezaliczony).

PD - No tak, panie krushyna. Cztery pytania bardzo dobrze. To piąte też szło panu nieźle, ale pod koniec zrobił pan błąd. Zawiodłam się na panu. Niech no pomyślę. Jakieś "trzy mniej" mogę panu postawić. No ale dopytajmy.

Pada kilka pytań. Odpowiadam na wszystkie.

PD - no trochę lepiej. Na trzy pan już całkowicie zasłużył. Ale ja panu nie wpiszę. Jeszcze jedno pytanie.

Pytanie pada. Dotyczy skomplikowanego zagadnienia teoretycznego i mam podstawy sądzić, że NIKT na roku nie byłby wówczas w stanie na nie odpowiedzieć. Po egzaminie rozmawiałem z wieloma kolegami, w tym z najlepszymi na roku i wszyscy pukali się w czoło. Naprawdę, nie mam po co teraz, po prawie 15 latach, przesadzać.

PD - No nie, bez TAKICH PODSTAW nie możemy nawet rozmawiać dalej. Do zobaczenia we wrześniu...

Przyznaję - PD zmusiła mnie jako JEDYNEGO na roku do opanowania tego zagadnienia. Do dzisiaj mógłbym je omówić w środku nocy!

Uczelnia

Skomentuj (10) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 138 (252)

#45792

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Nie bardzo mogę przestać się śmiać... Łaska pańska nie zna granic...

Zadzwonił do mnie znajomy, będący taksówkarzem w dużym mieście (mniejsza tu ocenę taksówkarzy i ogółu ich zachowań, piszę o konkretnym przypadku).

Powiedział, że wreszcie zrobił interes życia i może przestać pracować. Interesujące....
Dopytywany o szczegóły powiedział, że klient zostawił u niego w samochodzie iPhone'a. Praktycznie nowego. Telefon schował, zgłosił ten fakt do centrali i pracuje dalej. Po mniej więcej godzinie centrala poinformowała go, że klient dzwonił z pytaniem o telefon i, niezwykle ucieszony dobrymi wieściami, prosi o przywiezienie go pod wskazany adres. Prawie na drugim końcu miasta.

Cóż, skoro się powiedziało a... Zresztą nie ukrywajmy, Znajomy (Z) liczył na zapłatę za kurs (w końcu to jego praca).

Telefonik dowieziony, klient (K) cały szczęśliwy.

(K) - Bardzo panu dziękuję, to nowy telefon, tyle za niego zapłaciłem... Już myślałem, że przepadł. Ale ja się panu odwdzięczę!

Wręcza reklamówkę. Znajomy otwiera. W środku PUSZKA PIWA TATRA oraz REDBULL!

Klient zaczyna odchodzić. Znajomy walcząc z szokiem przebąkuje coś o tym, że sam kurs wart jest około 30 złotych.

Klient z wielkim fochem wręcza mu 20 złotych (mówiąc, że więcej nie ma) i ZABIERA REKLAMÓWKĘ.

Łaskawy był jak w starym dowcipie - "a mógł zabić".

TAXI

Skomentuj (77) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1056 (1146)

#44284

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia sprzed ładnych paru lat.

Pracowałem sobie wtedy spokojnie w firmie X, gdzie parę razy udało mi się rozwiązać problemy techniczne, na których konkurencja "poległa".

Praca jak praca, miała swoje wady i zalety. W każdym razie nie miałem w planach na najbliższy czas żadnych zmian. Szefostwo konkurencji (firmy Y) miało jednak "sympatyczny" pomysł - po jakiego grzyba szkolić pracowników? Lepiej podkupić wyszkolonych...
Tu potrzeba małego wyjaśnienia - właściciela firmy Y miałem nieprzyjemność poznać sporo wcześniej i sklasyfikować jako klasycznego chama i buraka. Praca dla niego to ostatnia rzecz jakiej mógłbym sobie życzyć.
Pewnego dnia dzwoni telefon. Na wyświetlaczu nie kto inny tylko sam Cham i Burak (ChiB).

ChiB (wesolutko jak skowronek): Dzień dobry, jak miło pana słyszeć, czy możemy porozmawiać? Itp....
Ja (chyba nieco mniej wesolutko): No dobrze, słucham.
ChiB: No bo wie pan, ja mam do pana sprawę, moglibyśmy się spotkać?
Ja (niechętnie): Ale proszę powiedzieć o co chodzi.
ChiB: Właściwie to ja chciałbym panu zaproponować pracę
Ja: Ale ja nie szukam pracy....
ChiB (cwaniacko): Oj tam, szuka pan albo nie szuka. Ja mam bardzo dobrą propozycję.
Ja: Dziękuję, nie jestem zainteresowany.
ChiB: No dobrze, ale moglibyśmy się i tak spotkać? Nie pożałuje pan, wypijemy tylko kawę i porozmawiamy...
Ja: No dobrze, ale z góry uprzedzam, że nie planuję zmieniać pracy.
ChiB: Tak, tak. Tylko porozmawiamy.

Czułem, że będzie zabawnie więc właściwie dla żartu (i z czystej ciekawości) umówiłem się z gościem na spotkanie po kilku dniach (u niego w firmie - i tak miałem po drodze).

Wchodzę, zostaję powitany przez plastikową lalkę Barbie (przepraszam, sekretarkę - dopiero po dłuższej chwili stwierdziłem, że jest to jednak mniej więcej żywa osoba, może niekoniecznie pod względem umysłowym ale jednak...) i zaproszony do pokoju. Kawy póki co nie dostałem.

Po pięciu minutach samotnego siedzenia w pokoju wstałem i skierowałem się wyjścia. Barbie najwyraźniej wpadła w panikę i bardzo przepraszając poprosiła, żebym jeszcze zaczekał.

No dobra, pośmiać się zawsze można.

Po chwili do pokoju wkroczył dumnie Osobnik dotychczas mi Nieznany (ON). Wymamrotał niewyraźnie swoje nazwisko, pochwalił się, że zna moje i powiedział, że mamy porozmawiać.

Kawy nadal nikt mi nie zaproponował, co podnosiło mój poziom agresji (my nałogowcy tak mamy).

Ja: Ale w jakiej sprawie?
ON: Pracy.
Ja: To chyba pomyłka?
ON: Nie, mój szef powiedział, że jest pan kandydatem do pracy u nas.
Ja: Po pierwsze nie jestem, a po drugie umawiałem się na spotkanie z pańskim szefem. Sądzę, że zakończymy tę rozmowę zanim się zaczęła.
ON: Dobrze, dobrze, ja poproszę szefa.

Poszedł sobie.

Po paru minutach ChiB przyszedł osobiście. Ja nadal nie dostałem kawy. Zaczynałem snuć krwawe wizje.
Po powitaniu przeszedł do rzeczy.

ChiB: Dlaczego nie chciał pan rozmawiać z kolegą?
Ja: A dlaczego miałbym z nim rozmawiać? Umawiałem się z panem.
ChiB: No dobrze, no to konkretnie: ile pan obecnie zarabia?
Ja: Nie zamierzam udzielać panu takich informacji.
ChiB: To inaczej - jakie są pańskie oczekiwania?
Ja: Żadne, mówiłem, że nie szukam pracy.
ChiB (wzdychając): Zagrajmy w otwarte karty. Proponuję X złotych netto.

Kwota była około 400 zł wyższa od moich zarobków.

Ja: Chyba już mówiłem, że nie jestem zainteresowany pracą dla pana.
ChiB: No dobrze, dołożę jeszcze 200...
Ja: Do widzenia...
ChiB (z oburzeniem): Co, jeszcze za mało?
Ja: Ani za mało, ani za dużo. Rozumie pan co mówię? Nie jestem zainteresowany. Mówiłem to już przez telefon.
ChiB: Każdy tak mówi.
Ja: No, skoro każdy tak panu mówi, to może pora zastanowić się nad sobą?

Po dłuższej chwili milczenia.

ChiB: PAN NIE SZANUJE MOJEGO CZASU!!! JA JESTEM ZAJĘTYM CZŁOWIEKIEM. PO CO ZAJMUJE MI PAN CZAS? JESZCZE PAN TEGO POŻAŁUJESZ!!!

No rzeczywiście, jak ja mogłem? Podły jestem, prawda? Tylko kawy szkoda ;-) Chociaż i tak pewnie byłaby zatruta.

rozmowa_o_prace

Skomentuj (19) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 630 (776)