Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

krypa

Zamieszcza historie od: 7 czerwca 2011 - 11:23
Ostatnio: 11 września 2018 - 8:57
  • Historii na głównej: 14 z 21
  • Punktów za historie: 7608
  • Komentarzy: 53
  • Punktów za komentarze: 391
 

#83114

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Zaliczyłem stłuczkę na rondzie. Wszyscy dookoła twierdzą, że to moja wina. Ja twierdzę inaczej. Zobaczymy, co będzie dalej... a było to tak.

Standardowe rondo dwupasmowe, nie turbinowe, z trzema zjazdami. Mówiąc obrazowo pierwszy w prawo, drugi na wprost, trzeci w lewo. Z formalnego punktu widzenia ten opis oczywiście jest nieprawidłowy, ale myślę, że wiadomo o co chodzi. Dojazd do niego w postaci dwóch pasów. Godziny poranne, więc ruch całkiem spory, ale bez nadmiernie intensywnego. Mój zjazd jest drugi, bo jadę na wprost.

Dojeżdżam do ronda, zmieniam pas na prawy (bo mniej samochodów na nim stoi), po krótkim oczekiwaniu wjeżdżam na rondo i jadę prawym pasem. Mijam pierwszy zjazd... no prawie mijam, bo w tym momencie centralnie w mój samochód z lewej strony ładuje się złotówa starym Mercedesem (mój Peugeot jest jeszcze starszy, ale to detal :) ). Jechał pasem wewnętrznym i skręcił w pierwszy wyjazd nie zwracając uwagi na to, czy ktoś jedzie pasem zewnętrznym.

Oczywiście awantura, machanie rękami, wrzaski "jak jedziesz debilu? Wzywam policję, zabiorą ci prawo jazdy" i tak dalej. No bardzo chętnie, zatem dzwonię na policję i zgłaszam stłuczkę.

Zbierają się ludzie, każdy twierdzi to samo - taksówkarz jechał prawidłowo. Zatrzymał się jakiś inny samochód, jego kierowca stwierdził, że nagrał całą sytuację na swojej kamerce. Świetnie, poprosiłem go o przesłanie mi nagrania, zgodził się zaczekać na policję. W międzyczasie wszyscy zgromadzeni łącznie z autorem nagrania opierdzielają mnie za spowodowanie wypadku. Mam na to centralnie wywalone, bo głos decydujący ma przecież policja...

Nie ma to jak być naiwnym.

Przyjeżdżają bagiety. Wysiada pani policjantka, drugi bagieciarz zostaje na razie w radiowozie. Opisuję co i jak, taksówkarz także pomagając sobie wydatnie rękami, w otoczeniu niezwykle bojowo nastawionego tłumu. Oględziny ronda, oznakowania, samochodów, nawet nagrania z kamery.

Werdykt? Moja wina, bo wymusiłem pierwszeństwo na taksówkarzu, zjeżdżał z ronda, to miał pierwszeństwo, bo ja złamałem przepisy jadąc prawym pasem dalej zamiast zjechać z ronda. Mandat bodajże 500 złotych i 6 punktów. Odmówiłem przyjęcia. Przyszedł drugi z policjantów i zaczął się wymądrzać, że cytuję "sąd mnie udupi na kilka tysięcy jak nie przyjmę". Nie przyjąłem. Ogólnie rzecz biorąc gliniarze sobie śmieszkowali ze mnie razem z gapiami opowiadając na przykład, że ludzie jeżdżą jak idioci i co chwilę mają wezwania na interwencje takie jak ta - mając na myśli rzecz jasna mnie.

Taryfiarz jeszcze się żołądkował, że mają sprawdzić moje OC, bo on poniósł spore szkody i musi auto naprawić, bo nie będzie miał za co żyć. Tu miał rację - do naprawy już gołym okiem widać było mnóstwo rzeczy, tyle tylko że raczej moje OC mu się do tego nie przyda.

Zażądałem w każdym razie skierowania sprawy do sądu i na odchodne powiedziałem bagieciarzom jeszcze, że niech się szykują powoli na patrolowanie nocami parków na piechotę, bo wożenie dupy w radiowozie za państwowe pieniądze zaraz po rozprawie się im skończy. A co, odrobina satysfakcji się mi należała :)

Oczywiście nie mam cienia wątpliwości, że wygram sprawę. Zastanawiam się tylko, czy prawo jazdy można teraz dostać za naklejki z Biedronki, jak te świeżaki, czy jak? Jeszcze rozumiem zwykłych ludzi, ale żeby policja się tak kompromitowała nieznajomością przepisów?

stłuczka rondo debile przepisy

Skomentuj (41) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 138 (190)

#83095

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Pora na opisanie piekielnych innych nacji, tym razem padło na amerykańskich geniuszy.

Wybraliśmy się z żoną na wakacje do Stanów Zjednoczonych. Dwa tygodnie, trochę pozwiedzać i tak dalej. Nic wielkiego, taki kaprys.

Oczywiście wymagana w tym celu była wiza, więc załatwiliśmy w Polsce wszystkie formalności, otrzymaliśmy wizę turystyczną (ściślej to B-1/2) dla małżeństwa, bez problemu. Wsiedliśmy do samolotu i w drogę.

Muszę wspomnieć w tym miejscu, że mam nazwisko kończące się na -ski, żona postanowiła dodać moje do swojego, ma zatem dwuczłonowe. Inaczej mówiąc, ja nazywam się Janusz Kowalski, a żona to Grażyna Nowak-Kowalska.

Przylecieliśmy do USA. Wysiadamy z samolotu, kierujemy się do odprawy. Nadchodzi nasza kolej, okazujemy dokumenty...

... i po chwili zaczyna się cyrk.

Hamburger - Jesteście małżeństwem?
My - Tak.
H - Ale to niemożliwe.
My -???
H - Nazwiska się nie zgadzają.
My - Jak to się nie zgadzają?
H - Żona musi mieć takie same nazwisko jak mąż.
My - Przecież ma, drugi człon.
H - Nie kłamcie. Nazwiska się różnią, to oszustwo. Myśleliście, że się na to nabierzemy? Wiza też pewnie sfałszowana!

I tak dalej. Przy czym cała rozmowa odbywała się dość podniesionym tonem, ze strony amerykańskiej były dwie ciemnoskóre urzędniczki, a pewnie każdy z Was wie doskonale, jak potrafią takie kobiety hałasu narobić. Wystarczy byle jaki amerykański film obejrzeć, żeby zauważyć, jak umieją się drzeć i trajkotać bez przerwy na nabranie powietrza.

Poleciały groźby, policja, urząd antyimigracyjny, dożywotni zakaz wjazdu... w końcu po bezskutecznych próbach przekonywania żonie się ciśnienie podniosło, najpierw ryknęła na cały głos, że się mają zamknąć i odnosić się z szacunkiem, zażądała przyjścia ich przełożonego a potem wyjęła telefon i zadzwoniła do polskiej ambasady. Po dosłownie dwóch minutach rozmowy kogoś z drugiej strony z tym przełożonym sytuacja się zmieniła o 180 stopni... jeszcze nam ten człowiek oddelegował dwie osoby (inne, niż te dwie głupie baby) do pomocy z bagażami w ramach przeprosin.


Ale to jeszcze tylko połowa historii. Druga połowa dotyczy kolegi, z którym się wybraliśmy. On także miał swoje przeboje, choć dużo mniejsze z tymi samymi urzędniczkami, poszedł przed nami. Dlaczego miał przeboje? Bo ma dość specyficzne nazwisko. JUST.

jfk

Skomentuj (67) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 181 (203)

#82926

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Właściwie nie wiem, kto tutaj był piekielny, ale w zasadzie historyjkę mogę dodać.

Od kilkunastu miesięcy mieszkam w nowym mieście, na klasycznym blokowisku. Od parkingu do klatki mam jakieś 200 metrów. Pod blokiem ma zwyczaj na ławeczce przesiadywać miejscowa śmietanka towarzyska pod postacią kilku klasycznych Sebastianów, Karyn i wąsatych Januszy. Wiek różny, tak od 15 do 40 lat. Grupkę widzę w zasadzie codziennie (skład osobowy naturalnie ciągle się zmienia, raz jedni, raz drudzy, dochodzą, odchodzą itp.). Na plus, grupka jest raczej spokojna. Nie ryczą, nie śmiecą, nie zaczepiają, po prostu siedzą, degustują bimberek, czy co to tam mają i prowadzą głębokie filozoficzne dysputy w stylu "kurła, dawniej to było", "a widzieliście, to..." i "co ty gówniarzu możesz wiedzieć".

Parę razy wspomogłem sebków grosiwem, jak im złotówki do flaszki brakowało. Zawsze ładnie prosili "panie sąsiedzie, brakuje nam do piwka, pożyczy pan?". Nawet w większości przypadków oddawali.

Jakiś tydzień temu wracam do domu, sebki wiszą na ławce, słyszę znajomy głos "panie sąsiedzie, nie mógłby pan wspomóc, taki upał, a nam do piwka brakło..". Pogrzebałem w kieszeni. No kiepsko. Parę czerwoniaków i banknoty. Nie namyślałem się wiele, dałem dwie dychy i powiedziałem, żeby za moje zdrowie też wypili.

Wczoraj wróciłem o pierwszej w nocy, bo nagłą awarię trzeba było usuwać, po ładnych kilkunastu godzinach pracy. Walnąłem się do łóżka i śpię jak kamień.

Budzę się około dziesiątej, szybko się ogarniam i wychodzę z domu, bo trzeba coś zjeść, a w lodówce bida z nędzą. Patrzę, a na parkingu stoi policja, sporo ludzi dookoła i odjeżdża właśnie karetka. Idę w stronę swojego samochodu z pewnym zaniepokojeniem stwierdzając, że całe to zbiegowisko jakby koło mojego auta stało.

Podchodzę bliżej, oczywiście moje znajome sebki tworzą sporą część grupki ludzi, policjant widząc, że się zbliżam, spytał tylko czy to mój samochód. No mój...

Streszczając dalszy ciąg. Okazało się, co następuje:

- wysiadając z auta w nocy zapomniałem zabrać laptopa, który leżał sobie na fotelu pasażera.

- sebki już od wczesnego rana wyruszyły na ławkę.

- jeden z sebków zobaczył na parkingu jakiegoś obcego typa.

- sebki zaczęły typa uważnie obserwować.

- typ zauważył laptopa w aucie i zaczął dobierać się do drzwi.

- sebki puściły się sprintem z ławki...

- ... i na tyle skutecznie wybiły typowi pomysł włamywania się do cudzego auta, że trzeba było karetkę wezwać.

Podsumowując, za dwie dychy załatwiłem sobie pełną ochronę aut na parkingu.

"Panie sąsiad, pan jesteś spoko gość, myśmy obili tu jednemu ryja bo się kręcił koło auta sąsiada, ale pan sąsiad się nie martwi, przypilnujemy i jak ktoś jeszcze się zjawi to mu też naj.... <nastukamy>, bo pan sąsiad to jest spoko ziomek".

parking sebki ochrona żule

Skomentuj (18) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 333 (347)

#78452

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Coś o policjantach. Nie wiem w gruncie rzeczy, czy klasyfikować ich jako piekielnych, upierdliwych, czy po prostu zbyt dokładnie wypełniających swoje obowiązki, sami oceńcie.

Jednym z moich samochodów jest starożytny Peugeot J5, rocznik 1984. To dostawczak z gatunku tych nieco większych, krewniak Ducato. Wygląda, jakby zaliczył obie wojny w Zatoce Perskiej, a resztę czasu pracował w lesie przy wyrębie drzewa, ale mechanicznie jest w stanie perfekcyjnym. Pilnuję tego. Co ważne, pod maską ma nie typowego dla dostawczaków diesla, ale silnik benzynowy.

Tak się złożyło, że w ostatni weekend pomagałem kuzynowi przy przeprowadzce. Parę kursów się zrobiło pomiędzy miastami, rezerwa się zaświeciła, zatem pora zatankować. Powiedziałem kuzynowi, że ma wlać benzyny do pełna i poszedłem zapłacić.

Wyjechaliśmy ze stacji, zleciało parę kilometrów i prffff... grat zgasł podczas jazdy gdzieś poza miastem. Rozpędem zjechaliśmy jeszcze na jakiś placyk zarośnięty dookoła gęstymi krzakami (to ważny detal dla reszty opowieści) i dawaj pod maskę znaleźć problem.

Co się okazało - ten cymbał kuzyn zalał pełen bak ropy. Dał się zbałamucić pompiarzowi, który mu wmówił, że to niemożliwe, żeby samochód dostawczy miał silnik benzynowy, musi być ropa, a że chłopak się nie zna na autach, to i wyszło jak wyszło. Mówi się trudno, pora ogarnąć problem. Kanister z pięcioma litrami benzyny mam, zawsze wożę. Z kuzynowych gratów wytargaliśmy jakieś wiadra, garnki, miski, słowem wszystko, co było pod ręką i dawaj zlewać tę ropę. Można niby na ziemię, ale to mało eleganckie rozwiązanie.

No i tak sobie lejemy, a tu nagle przy naszych krzakach zatrzymuje się radiowóz. Wysiada z niego dwóch panów policjantów [P] i wywiązuje się interesująca dyskusja:

[P] Dzień dobry panom, ciekawe rzeczy tu panowie robicie widzę.
[Ja] - <tłumaczę, co się wydarzyło>
[P] Interesujące... dokumenty proszę.

Tytułem wyjaśnienia - samochód zarejestrowany na firmę. Moją, jednoosobową, ale bez nazwiska w nazwie.

[P] Będziemy musieli panów zatrzymać do wyjaśnienia. Proszę wsiąść do radiowozu.
[Ja] Ale zaraz, chwileczkę, przecież to moje auto. Zlewam paliwo, bo zaszła pomyłka.
[P] Tak, tak, znamy te opowieści. Ropa zamiast benzyny albo bak dziurawy, nic nowego. Proszę z nami.

Nie dało się przegadać, wylądowaliśmy na komendzie, gdzie po paru godzinach czekania wreszcie komuś bystremu udało się odkryć, że mówię prawdę. Żadnego "przepraszam", tylko "jesteście wolni, możecie iść do domu".

Od taksówkarza, który nas wiózł z powrotem do samochodu dowiedzieliśmy się, że na tym placyku jeszcze do niedawna nagminnie odchodził taki proceder w przypadku firmowych busów, więc policja co chwilę robiła tam naloty... to też sobie idealne miejsce wybraliśmy.

Plusy w całej historii były dwa. Po pierwsze wracając komendy kupiłem benzynę ekstrakcyjną i powietrze w sprayu, bo bez tego wyczyszczenie gaźnika byłoby znacznie trudniejsze, po drugie ktoś w ciągu dnia spuścił mi resztę ropy z baku. W tej sytuacji to akurat też uznaję za plus :)

komenda policja samochody awaria problem heheszki

Skomentuj (22) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 161 (191)

#78203

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Dziś opowieść o mechanikach samochodowych z tendencją do hmm... jak to nazwać?

Pokrótce: ujeżdżam wiekowy już bardzo francuski wynalazek ze stajni Peugeota. Rzadko spotykany, ale sobie chwalę. Tylne zawieszenie zaczęło coraz natarczywiej domagać się atencji, zatem zakupiłem niezbędne elementy - zawsze tak robię, jako że dostanie wszystkiego od ręki do tego auta raczej nie należy do zadań trywialnych -, pojechałem do polecanego przez znajomych warsztatu i po wysłuchaniu standardowej formułki typu "panie, a kto panu to tak spier...lił?", nakazałem wyraźnie dokonać wymiany zużytych części na zakupione przeze mnie. Zajęcie dość proste i niewymagające specjalnego wysiłku. Byle mieć podnośnik.

W ramach dodatkowego wyjaśnienia - mieszkam w tym mieście stosunkowo krótko i nie zdążyłem jeszcze znaleźć zaufanego fachowca dla siebie, toteż musiałem opierać się na opinii znajomych.

Po kilku dniach przybywam po swojego francuskiego gruchota, w trakcie krótkiej rozmowy słyszę kwotę przekraczającą tak z pięciokrotnie szacowany przeze mnie koszt usługi. Na pytanie, czemu tak drogo słyszę w odpowiedzi:

"A bo wie pan, te francuskie samochody to znane są z dziwnych patentów, myśmy musieli całe zawieszenie zdjąć, a jak żeśmy to zrobili, to się okazało, że cała belka skrętna jest do roboty, wie pan takie łożyska igiełkowe, we wszystkich francuzach to jest. Nowe są bardzo drogie, ale myśmy zrobili pełną regenerację za pół ceny, a robocizna wliczona, dajemy gwarancję na rok, będzie pan zadowolony".

W tym momencie podniosło mi się ciśnienie, kazałem podnieść auto na podnośnik i pokazać sobie dokładnie cóż takiego panowie specjaliści zregenerowali i powymieniali. Skracając dalszą część opowieści wyszło na to, że opuściłem warsztat nie płacąc w ogóle za cokolwiek. Oczywiście bez wątpienia mnie tam już nie zobaczą ponownie.

Dlaczego? Z bardzo prostej przyczyny. Mój samochód NIE MA belki skrętnej.

warsztat mechanik samochód

Skomentuj (25) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 445 (449)

#71928

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Dzisiejsza opowieść będzie dotyczyć nieco zbyt zadufanych w sobie konsultantów z infolinii...

... ale najpierw wstęp. W latach młodości mieszkałem wraz z bratem i rodzicami w małym domu na przedmieściach. Zachciało mi się Internetu, a że był to rok o ile kojarzę 1996 czy 1997, to nie było to takie proste, jak dziś. Krótko mówiąc, znalazłem kilkunastu chętnych z osiedla, stworzyliśmy lokalną sieć ethernetową, potem znalazłem lokalną firmę i w ten sposób kilkanaście domów zostało podpiętych do Internetu zawrotnym łączem 64kbit/s. Potem po wielu latach lokalna firemka została wchłonięta przez giganta, który obecnie jest chyba największym dostawcą Internetu dla osób prywatnych w Polsce.

Ważną informacją jest to, że zbudowana przeze sieć działa do dziś, każdy dom jest podłączony nie przez typowy router, po prostu jest podciągnięty kabel Ethernet z wtyczką RJ-45 (jak do karty sieciowej) i to wszystko. Oczywiście łącze jest znacznie szybsze, bodajże 50mbit/s, ale ogólna struktura sieci jest identyczna jak przed laty.

Ja już tam nie mieszkam, ale brat tak i coś się wydarzyło takiego, że nagle osiedle straciło połączenie z Internetem. Jako, że brat za bardzo nie ogarnia tematu, więc poprosił mnie o interwencję.

No to dzwonię na infolinię z zamiarem zgłoszenia awarii. Zgłasza się konsultantka, informuję o awarii, podaję adres itp. I się zaczyna (K - konsultantka, JA - wiadomo):

K - Proszę jeszcze najpierw zrestartować router.
JA - Nie mam routera.
K - Niemożliwe, wszyscy nasi klienci dostają od nas routery.
JA - Jednak nie.
K - Rozumiem, że nie musi się Pan znać na sprawach technicznych. Ale czasami zdarza się, że nawet najlepszy sprzęt się zawiesi, wystarczy go wtedy zresetować i problem się wtedy sam rozwiązuje.
JA - Ale nie zrestartuję routera, bo go nie mam.

Tutaj tłumaczę jak krowie na rowie, że to sieć osiedlowa i że awaria jest gdzieś u nich...

K - Tak, opisane przez Pana objawy wskazują na zawieszenie się routera. Musi go Pan zrestartować.
JA - Ile razy mam powtarzać, że nie mam routera?
K - Ależ proszę Pana... oczywiście, że Pan ma. To takie małe czarne pudełko, z tyłu jest kabelek a z przodu migają lampki i pisze na nim XXX. Może być też biały.
JA - Mniejsza o ten router, zapisała Pani zgłoszenie awarii?
K - Nie, bo najpierw musi Pan zrestartować ten router, taka jest procedura.
JA - Powtarzam setny raz, że nie mam routera.
K - Proszę Pana, nie ma sensu się unosić. Ja zaraz sprawdzę w komputerze dane i powiem Panu dokładnie, czy ma Pan biały czy czarny router i nawet podam Panu jego numer seryjny oraz od kiedy jest zainstalowany u Pana w domu.
JA - Dobrze, proszę sprawdzić.

Słychać stukanie klawiatury. Potem bardziej nerwowe stukanie i sapanie...

K - Ja eee.. ten.. no ja bardzo przepraszam, ale rzeczywiście nie mam tutaj żadnych danych na temat routera.
JA - Przecież tłumaczę od pół godziny, że nie mam żadnego routera.
K - Ale to niemożliwe, nie można mieć Internetu bez routera. Musi Pan mieć router.
JA - Nie będę rozmawiać o routerze, proszę zapisać zgłoszenie awarii i wysłać techników żeby rozwiązali problem. Dziękuję, do widzenia.

Po kilku godzinach wszystko wróciło do normy. Nie na długo. Minęło parę dni, znów Internet zdechł. No to dzwonię na infolinię. Zgłasza się tym razem facet. Jak wygląda rozmowa?

...

K - Proszę jeszcze najpierw zrestartować router.
JA - Nie mam routera.
K - Niemożliwe, wszyscy nasi klienci dostają od nas routery. Na pewno Pan gdzieś ma router, proszę go znaleźć i zrestartować.

Reszta rozmowy jak wyżej.

Normalnie deja vu.

przedmieścia

Skomentuj (45) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 458 (472)

#68216

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Opiszę krótką sytuację z dzisiejszego ranka, w której to ja okazałem się piekielnym...

Wychodzę bardzo wcześnie rano (przed piątą) z domu i snuję się ulicą jak zombie. Zbliżam się do przejścia przez jedną z głównych ulic w mieście, po dwa pasy w każdą stronę, widzę na prawym pasie białego busa, którego kierowca się zatrzymuje przed pasami chcąc mnie przepuścić, więc włażę na przejście.

Zrobiłem może ze dwa-trzy kroki, nagle rozlega się przeraźliwy klakson, więc podskakuję w miejscu i puszczam soczystą wiązankę w stronę kierowcy busa... w tym samym momencie lewym pasem przelatuje po przejściu jakiś debil w chyba BMW tnąc grubo ponad setkę.

Zanim zdążyłem ochłonąć i podejść do kierowcy busa, ten odjechał, pokazując mi jeszcze fucka przez okno. I słusznie.

Jeśli więc jakimś cudem to przeczyta, to... DZIĘKUJĘ STARY! Chciałbym Cię jeszcze kiedyś spotkać.

ulica

Skomentuj (9) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 458 (496)

#61979

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Opowieść będzie o tym, jak nawiązałem stosunki z nowymi sąsiadami...

Całkiem niedawno przeprowadziłem się do innego miasta. Kupiłem mieszkanie w bloku na osiedlu, takim klasycznym z wielkiej płyty. Ponieważ mam trzy samochody (nie piszę tego, żeby się chwalić, bo nie ma czym, żaden nie ma mniej niż 15 lat), to i częścią procedury przeprowadzkowej było przewiezienie ich na miejsce. Pakowałem graty i jechałem do nowego mieszkania, najpierw Peugeotem 106, potem Peugeotem 605. Jeśli ktoś się nie orientuje, to wyjaśniam, że ten pierwszy to mały samochodzik do miasta, drugi natomiast to prawie 5-metrowy sedan.
Samochody zostawiałem na parkingu pod blokiem, do starego mieszkania wracałem wtedy pociągiem. Trzecim samochodem jest prawie 30-letni Peugeot J5, to bus dostawczy, który na oko jest w stanie BARDZO złym - mocno poobijany, brudny, blachy w różnych kolorach itp., ale mechanicznie bez zarzutu. Jako że to dostawczak, to wpakowałem do niego wszystkie pozostałe graty, rower, obrazy i pojechałem do nowego mieszkania.

Podjeżdżam na parking - ciasno. Niestety sobotnie popołudnie, więc wszyscy mieszkańcy z pracy wrócili, zastawione samochodami na styk. Wskoczyłem więc do 106, wyjechałem z parkingu zostawiając go przy pobliskiej ulicy, jakieś 500 metrów dalej, wróciłem do dostawczaka i cisnę się na miejsce po 106. Ciasno jak cholera, grat załadowany po dach, więc do tyłu nic nie widać, kręcę, kombinuję, podjeżdżam, cofam, krótko mówiąc wpycham się w wolną wnękę.

W każdym razie wjechałem wreszcie parkując obok mojej 605, poszedłem do tyłu, zacząłem graty wyjmować i zanosić do domu. Po jakiejś godzinie złażę ponownie na parking zamierzając sprawdzić, czy czegoś nie zapomniałem, widzę nagle jakieś małe zamieszanie przy moim samochodzie. Dwaj policjanci, kilka osób i żywa dyskusja. Nagle od grupki odrywa się starsza pani i pędem (kuśtykając laską) kieruje się w moją stronę wrzeszcząc na całe osiedle "TO ON!!! TO BYŁ ON!!! UCIEKŁ!!!". Za chwilę zaczyna jej wtórować jakiś emeryt z pieskiem, żądając od policjantów żeby mnie aresztowali. Oczywiście cały blok wisi z okien z przejęciem oglądając całą scenkę i komentując, normalnie jakby Polsat nadawał na żywo jakąś pierdołowatą telenowelę kryminalną...

Policjanci się mną zainteresowali i następuje dyskusja:

[P] Dzień dobry. Czy to Pan jest właścicielem tego białego busa?
[J] Tak, oczywiście. O co chodzi?
[P] Mamy zgłoszenie, że spowodował pan stłuczkę na parkingu uderzając w inny samochód.
[J] Serio? Nic mi o tym nie wiadomo, ale może kogoś zawadziłem, tu w końcu ciasno bardzo jest.
[P] Mamy świadków.
[J] Dobrze, mogę zobaczyć co narobiłem?

Oczywiście zaniepokoiłem się, bo rzeczywiście mogłem jakiś inny samochód zawadzić... Obchodzimy więc mojego busa, policjanci mi pokazują o co chodzi. Faktycznie, lampa zbita, zderzak naruszony i co gorsza przez cały bok mocno zarysowane wgniecenie, ewidentnie od narożnika tylnego zderzaka mojego busa.

[P] Za spowodowanie stłuczki należy się mandat 500 złotych, ma pan szczęście, że nie ma przepisu pozwalającego ukarać za ucieczkę z miejsca zdarzenia.
[J] OK, przyznaję się - ale panowie, to jest mój samochód.
[p] Wiemy, że to pana bus, nie musi się pan powtarzać.
[J] Nie rozumiemy się. TEN UDERZONY SAMOCHÓD, PEUGEOT 605 JEST RÓWNIEŻ MÓJ. Oto dokumenty. Mandatu więc nie przyjmę.

Teraz następuje przerwa w opowieści w trakcie której policjanci pękają ze śmiechu, grupka gapiów z rozczarowaniem opuszcza miejsce akcji (bo liczyła chyba, że mnie skują w kajdanki, albo co?).

Kiedy się uspokoiło, policjanci mi wyjaśnili, że mimo tego że oba samochody są moje, to muszą mi wystawić mandat za zaistniałe zdarzenie. W sumie logiczne jakby spojrzeć na to z ich strony. Jeśli nie przyjmuję, to skierują sprawę na drogę sądową. I nieoficjalnie radzą, żeby tak właśnie zrobić.

I faktycznie, minęło trochę czasu, dostałem wezwanie do sądu, wyjaśniłem, że przywaliłem w swój drugi samochód, nie dostałem żadnej kary (bo i za co?), sprawa została zamknięta.

Tylko od tej pory nowi sąsiedzi mnie unikają, bo wydaje im się, że mam jakieś konszachty z policją...

Skomentuj (38) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 743 (797)

#61980

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Tekst może być ciężki do zrozumienia dla kogoś, kto nie orientuje się zbyt dobrze w kwestiach serwerów, ale niezbędne objaśnienia dam na końcu.

Jakiś rok temu zaplanowałem sobie przeprowadzkę do innego miasta, więc aby zachować się w porządku wobec firm, którym świadczyłem usługi jako admin, poinformowałem ich o tym z dużym wyprzedzeniem, żeby sobie mogły kogoś na zastępstwo znaleźć. W jednej z nich wystąpiła ciekawa sytuacja.

Mianowicie szef przyjął na okres próbny dwóch gości, jeden około 20 lat (z czyjegoś polecenia, jako ponoć bardzo obeznany w komputerach), drugi w wieku 35 lat, z doświadczeniem... Parę dni później ja poszedłem na urlop. Wracam po dwóch tygodniach, szef mnie prosi na rozmowę.

Nie wdając się w niepotrzebne szczegóły chodziło o to, że "nowi" przestawili szefowi drobiazgowy raport na temat tego, jaki to ja jestem do kitu, a jeden z postawionych przeze mnie serwerów urąga wszelkim zasadom bezpieczeństwa. Lista zarzutów między innymi była taka:

- konto roota nie jest chronione hasłem, a konsola nie jest zabezpieczona przed dostępem osób niepowołanych.
- do serwera nie da się dostać po SSH.
- nie działa w nim dosłownie nic. Żadne polecenia, żadne programy, nie można niczego zrobić w razie awarii. Na pewno jest ZŁOŚLIWIE ZABEZPIECZONY.
- nie ma automatycznych aktualizacji, nie działa Internet.
- no po prostu jeden syf, nic się nie da zrobić, cały serwer jest do przeinstalowania i zrobienia wszystkiego od nowa, bo to po prostu jest skandal i totalna amatorszczyzna.

Wyjaśniłem w czym rzecz, obaj nowi wylecieli z pracy jeszcze tego samego dnia.

Obaj "specjaliści" przez dwa tygodnie NIE ZORIENTOWALI SIĘ, że nie mają do czynienia z serwerem na Linuksie, tylko, że jest to Novell Netware 3.11.

Celem wyjaśnienia - Netware to dosyć specyficzny system, który nie przypomina niczego innego i nie można w nim z konsoli zrobić właściwie nic poza odpaleniem raptem paru narzędzi monitorujących (upraszczam). Dosłownie każdą rzecz robi się zupełnie inaczej. W ogóle nie występuje w nim takie coś, jak SSH, Internet, aktualizacje i cokolwiek znanego z WIndows. Jest tylko ekran tekstowy i parę poleceń, które można wpisać, zadania administracyjne wykonuje się z INNEGO komputera, na którym się uruchamia odpowiednie programy.
W każdym razie ktoś nauczony obsługi i koncepcji Windows lub Linuksa w Netware nie zrobi totalnie niczego - bo po prostu się nie da.

Używając porównania, to taka różnica jak między samochodem, a karuzelą. Samochodem kierujesz, masz na wszystko wpływ. Karuzelę odpalasz raz gdzieś w budce i od tej pory sama się ona kręci. Możesz ją najwyżej wyłączyć, jeżdżąc w kółko na koniku nie masz żadnego wpływu na jej działanie.

Skomentuj (17) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 462 (540)

#16157

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Sporo jest historyjek o zwierzętach i moherach ostatnio, więc dorzucę swoją.
Mój brat i jego rodzina mieszkają w domu na przedmieściach. Mają psa, bernardyna. Wabi się Reks - imię mało oryginalne, ale pies pochodzi z jakieś specjalnej hodowli zajmującej się psami do ratownictwa czy coś takiego - testów nie zdał więc był do wzięcia, ale ma za sobą szkolenie (ważne). Poza tym jako bernardyn jest stworzeniem niezwykle łagodnym, nie ma mowy żeby warknął czy szczeknął na człowieka, za dziećmi przepada, dwójka maluchów mojego brata jeździ na nim jak na kucyku itp. Gabarytami pies przypomina małą krowę, waży około 90 kilogramów, dodatkowo w cieplejszej porze roku okropnie się leni i przez wygląda na potwornie zaniedbanego zwierzaka.

Tyle tytułem wstępu. Brat pewnego dnia postanowił przyjechać z Reksiem do weterynarza na jakieś tam rutynowe szczepienia, a potem pójść z bratową do galerii na zakupy. Umówiliśmy się więc, że Reksia przejmę i posiedzę z nim jakąś godzinę w parku. Pies oczywiście na pysku przepisowy kaganiec, metalowy, gruba, krótka smycz i skórzana obroża. To chyba tylko jako atrapa, bo mam wrażenie, że jakby chciał, to mi wyrwie rękę i nie poczuje tego...

W każdym razie spaceruję sobie z nim po parku, czasami siadamy na ławce, po prostu sielanka. Niedaleko jest plac zabaw, dzieciaki, swobodnie biegające psy itp. Siedzę na ławce, Reks leży obok, nagle podbiega jakiś taki żółty kundel. Ewidentnie wredny, złośliwy pies, na mnie szczeka i usiłuje gryźć buty, na Reksa szczeka, lata w kółko i hałasuje. Oczywiście bez kagańca, ale z obrożą. W końcu Reks wydaje z siebie krótki pomruk i pies uciekł tak nagle, jak się tylko pojawił. Podnieśliśmy się i spacerujemy dalej.

Nagle wrzask, zamieszanie, płacz dziecka itp. - okazało się, że jedno z dzieci pogryzł niezidentyfikowany pies. Za chwilę zjawiła się policja, ktoś zadzwonił po karetkę. Nagle patrzę, w moją stronę BIEGNIE rączym kłusem typowy moher (M) w berecie, a za nim podążają policjanci (P).
M- To ten pies! To na pewno on pogryzł to dziecko!
P- Czy to prawda?
J- A skąd. Przecież ma kaganiec, mam go na smyczy, w dodatku nawet nie podchodziłem do placu zabaw.
M- Nieprawda! Takie bydlę na pewno gryzie wszystkich dookoła, patrzcie jak wygląda! Na pewno wściekły! Jak można tak zwierzę męczyć! Aresztujcie go!

Skrócę opowieść, w każdym razie z 10 minut usiłowałem wyjaśnić, że nie ma takiej opcji, żeby Reks kogokolwiek ugryzł, a że wygląda jak wygląda to nie wina zaniedbania, tylko właśnie sierść wymienia. W końcu zadzwoniłem po brata, przyszedł, pokazał komplet dokumentów Reksa (wizyta u weterynarza...), policjanci podziękowali i odeszli.
W międzyczasie Reks korzystając z okazji stanął przed moherem i załatwił swoją potrzebę fizjologiczną. Dużą potrzebę, więc było co sprzątać...

Co się na koniec okazało - dziecko zostało zaatakowane i pogryzione przez pewnego żółtego psa biegającego samopas. Pies nie był nigdy szczepiony, ani odrobaczany. Kto był jego właścicielem? Zgadnijcie :-)

Park w mieście wojewódzkim.

Skomentuj (23) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 836 (878)