Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

krypa

Zamieszcza historie od: 7 czerwca 2011 - 11:23
Ostatnio: 11 września 2018 - 8:57
  • Historii na głównej: 14 z 21
  • Punktów za historie: 7608
  • Komentarzy: 53
  • Punktów za komentarze: 391
 

#61980

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Tekst może być ciężki do zrozumienia dla kogoś, kto nie orientuje się zbyt dobrze w kwestiach serwerów, ale niezbędne objaśnienia dam na końcu.

Jakiś rok temu zaplanowałem sobie przeprowadzkę do innego miasta, więc aby zachować się w porządku wobec firm, którym świadczyłem usługi jako admin, poinformowałem ich o tym z dużym wyprzedzeniem, żeby sobie mogły kogoś na zastępstwo znaleźć. W jednej z nich wystąpiła ciekawa sytuacja.

Mianowicie szef przyjął na okres próbny dwóch gości, jeden około 20 lat (z czyjegoś polecenia, jako ponoć bardzo obeznany w komputerach), drugi w wieku 35 lat, z doświadczeniem... Parę dni później ja poszedłem na urlop. Wracam po dwóch tygodniach, szef mnie prosi na rozmowę.

Nie wdając się w niepotrzebne szczegóły chodziło o to, że "nowi" przestawili szefowi drobiazgowy raport na temat tego, jaki to ja jestem do kitu, a jeden z postawionych przeze mnie serwerów urąga wszelkim zasadom bezpieczeństwa. Lista zarzutów między innymi była taka:

- konto roota nie jest chronione hasłem, a konsola nie jest zabezpieczona przed dostępem osób niepowołanych.
- do serwera nie da się dostać po SSH.
- nie działa w nim dosłownie nic. Żadne polecenia, żadne programy, nie można niczego zrobić w razie awarii. Na pewno jest ZŁOŚLIWIE ZABEZPIECZONY.
- nie ma automatycznych aktualizacji, nie działa Internet.
- no po prostu jeden syf, nic się nie da zrobić, cały serwer jest do przeinstalowania i zrobienia wszystkiego od nowa, bo to po prostu jest skandal i totalna amatorszczyzna.

Wyjaśniłem w czym rzecz, obaj nowi wylecieli z pracy jeszcze tego samego dnia.

Obaj "specjaliści" przez dwa tygodnie NIE ZORIENTOWALI SIĘ, że nie mają do czynienia z serwerem na Linuksie, tylko, że jest to Novell Netware 3.11.

Celem wyjaśnienia - Netware to dosyć specyficzny system, który nie przypomina niczego innego i nie można w nim z konsoli zrobić właściwie nic poza odpaleniem raptem paru narzędzi monitorujących (upraszczam). Dosłownie każdą rzecz robi się zupełnie inaczej. W ogóle nie występuje w nim takie coś, jak SSH, Internet, aktualizacje i cokolwiek znanego z WIndows. Jest tylko ekran tekstowy i parę poleceń, które można wpisać, zadania administracyjne wykonuje się z INNEGO komputera, na którym się uruchamia odpowiednie programy.
W każdym razie ktoś nauczony obsługi i koncepcji Windows lub Linuksa w Netware nie zrobi totalnie niczego - bo po prostu się nie da.

Używając porównania, to taka różnica jak między samochodem, a karuzelą. Samochodem kierujesz, masz na wszystko wpływ. Karuzelę odpalasz raz gdzieś w budce i od tej pory sama się ona kręci. Możesz ją najwyżej wyłączyć, jeżdżąc w kółko na koniku nie masz żadnego wpływu na jej działanie.

Skomentuj (17) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 462 (540)
zarchiwizowany

#18691

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
W tej historii piekielnym był mój brat. Jak już kiedyś wspominałem, hobbystycznie zajmuje się starymi samochodami - naprawia, odbudowuje, sprowadza i tak dalej.
Pewnego dnia trafił mu sie stary Oldsmobile z początku lat 80-tych, z silnikiem w stanie agonalnym (klasyka z USA, czyli widlasta ósemka, 5.7 litra pojemności, ale co ważne - był to diesel). Z trudem zapalał, a jak już się udało, to trząsł całym nadwoziem i kopcił jak parowóz gęstym dymem w kolorach czarnym i niebieskim. Brat postanowił użyć tego wehikułu do skarcenia pewnego wyjątkowo uciążliwego sąsiada, który notorycznie wzywa policję i straż miejską w celu ukarania sąsiada (tj. mojego brata) za zaśmiecanie okolicy. Chodzi o to, że brat trzyma wszystkie auta na swoim podwórku koło domu, a jest tego z kilkanaście zazwyczaj sztuk, przy czym mało który z samochodów jest w stanie "reprezentacyjnym". Takie raczej nie przyjeżdżają... W każdym razie sąsiad jest z gatunku takich, co to codziennie regulują gałązki na żywopłocie, liście z trawnika zbierają ręką, auto ma zawsze wypucowane na wysoki połysk, a bez garnituru z domu nie wychodzi. Taki laluś.
Oczywiście ani policja, ani straż miejska nigdy nie miały zastrzeżeń do bratowego podwórka, bo ani gleby nie zanieczyszcza, ani hałasu nadmiernego nie generuje, śmieci żadne luzem nie latają itp.

Wracając do tematu - wspomniany sąsiad ma małą gastronomię w centrum miasteczka, kebab, hamburgery i te sprawy. Tak się składa, że lokal jest usytuowany tuż przy samym skrzyżowaniu z sygnalizacją świetlną. Po którejś kolejnej wizycie strażników miejskich brat się wkurzył już do białości, pomajstrował chwilę pod maską Oldsmobile′a podkręcają maksymalnie dawkę paliwa, wskoczył do środka, zapalił i pojechał do centrum. Zatrzymał się koło lokalu sąsiada (ciepły, jesienny dzień, więc drzwi wejściowe szeroko otwarte) i czekając na zielone światło wdepnął gaz do podłogi i tak trzymał....

Dla zobrazowania link do jutuba - tak mniej więcej to wyglądało:


Od tamtej pory, czyli jakichś dwóch tygodni ani policja, ani straż miejska się jeszcze u brata nie pojawiły. W normalnych okolicznosciach byłoby to już około 5 wizyt. Czyżby terapia zadziałała? :-)

Skomentuj (6) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 20 (90)

#16157

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Sporo jest historyjek o zwierzętach i moherach ostatnio, więc dorzucę swoją.
Mój brat i jego rodzina mieszkają w domu na przedmieściach. Mają psa, bernardyna. Wabi się Reks - imię mało oryginalne, ale pies pochodzi z jakieś specjalnej hodowli zajmującej się psami do ratownictwa czy coś takiego - testów nie zdał więc był do wzięcia, ale ma za sobą szkolenie (ważne). Poza tym jako bernardyn jest stworzeniem niezwykle łagodnym, nie ma mowy żeby warknął czy szczeknął na człowieka, za dziećmi przepada, dwójka maluchów mojego brata jeździ na nim jak na kucyku itp. Gabarytami pies przypomina małą krowę, waży około 90 kilogramów, dodatkowo w cieplejszej porze roku okropnie się leni i przez wygląda na potwornie zaniedbanego zwierzaka.

Tyle tytułem wstępu. Brat pewnego dnia postanowił przyjechać z Reksiem do weterynarza na jakieś tam rutynowe szczepienia, a potem pójść z bratową do galerii na zakupy. Umówiliśmy się więc, że Reksia przejmę i posiedzę z nim jakąś godzinę w parku. Pies oczywiście na pysku przepisowy kaganiec, metalowy, gruba, krótka smycz i skórzana obroża. To chyba tylko jako atrapa, bo mam wrażenie, że jakby chciał, to mi wyrwie rękę i nie poczuje tego...

W każdym razie spaceruję sobie z nim po parku, czasami siadamy na ławce, po prostu sielanka. Niedaleko jest plac zabaw, dzieciaki, swobodnie biegające psy itp. Siedzę na ławce, Reks leży obok, nagle podbiega jakiś taki żółty kundel. Ewidentnie wredny, złośliwy pies, na mnie szczeka i usiłuje gryźć buty, na Reksa szczeka, lata w kółko i hałasuje. Oczywiście bez kagańca, ale z obrożą. W końcu Reks wydaje z siebie krótki pomruk i pies uciekł tak nagle, jak się tylko pojawił. Podnieśliśmy się i spacerujemy dalej.

Nagle wrzask, zamieszanie, płacz dziecka itp. - okazało się, że jedno z dzieci pogryzł niezidentyfikowany pies. Za chwilę zjawiła się policja, ktoś zadzwonił po karetkę. Nagle patrzę, w moją stronę BIEGNIE rączym kłusem typowy moher (M) w berecie, a za nim podążają policjanci (P).
M- To ten pies! To na pewno on pogryzł to dziecko!
P- Czy to prawda?
J- A skąd. Przecież ma kaganiec, mam go na smyczy, w dodatku nawet nie podchodziłem do placu zabaw.
M- Nieprawda! Takie bydlę na pewno gryzie wszystkich dookoła, patrzcie jak wygląda! Na pewno wściekły! Jak można tak zwierzę męczyć! Aresztujcie go!

Skrócę opowieść, w każdym razie z 10 minut usiłowałem wyjaśnić, że nie ma takiej opcji, żeby Reks kogokolwiek ugryzł, a że wygląda jak wygląda to nie wina zaniedbania, tylko właśnie sierść wymienia. W końcu zadzwoniłem po brata, przyszedł, pokazał komplet dokumentów Reksa (wizyta u weterynarza...), policjanci podziękowali i odeszli.
W międzyczasie Reks korzystając z okazji stanął przed moherem i załatwił swoją potrzebę fizjologiczną. Dużą potrzebę, więc było co sprzątać...

Co się na koniec okazało - dziecko zostało zaatakowane i pogryzione przez pewnego żółtego psa biegającego samopas. Pies nie był nigdy szczepiony, ani odrobaczany. Kto był jego właścicielem? Zgadnijcie :-)

Park w mieście wojewódzkim.

Skomentuj (23) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 836 (878)
zarchiwizowany

#16374

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Zainspirowany historią o fotoradarze i geniuszach ze Straży Miejskiej (http://piekielni.pl/16363), dorzucę historię mojego brata sprzed paru lat.
Otóż jak wyjaśniałem w innej opowieści, mój brat zajmuje się grzebaniem w starych samochodach. Ogólnie jest dziwakiem, przez ponad kilkanaście lat jeździł starą, czarną Wołgą 24, jest postacią bardzo charakterystyczną i przez to powszechnie znaną i rozpoznawaną. Również Straży Miejskiej i policjantom w naszym mieście.

Ale do rzeczy. Dostał swego czasu wezwanie do stawienia się w SM. Powodem była fotka z fotoradaru, przekroczenie prędkości o około 30 km/h. Na zdjęciu Wołga 24 w kolorze czarnym, za kierownicą można dopatrzeć się łysego faceta z brodą i w okularach słonecznych (mój brat jest łysy i ma brodę). Oczywiście od razu mandat wypisany, punkty karne przyznane, brat specjalnie nie protestuje bo Wołga dosyć szybka jest i czasem się coś przekroczy, już trzyma długopis w celu podpisania mandatu.. Coś go tknęło. Po kilku sekundach całe biuro Straży Miejskiej zwijało się po podłodze ze śmiechu, my potem po usłyszeniu całej opowieści ryczeliśmy przez tydzień śmiejąc się do rozpuku.

O co chodziło? O to, że trudno pomylić rejestrację ZS 12345 ze zdjęcia z numerem FGW 9999A w dowodzie rejestracyjnym Wołgi brata (numery przykładowe). Sam brat natomiast stwierdził, że niczego by nie zauważył, gdyby Wołga na zdjęciu miała chromowane lusterka, a nie czarne, plastikowe...

Straż Miejska

Skomentuj (4) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 101 (177)
zarchiwizowany

#15558

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Tak sobie czytam historię o samochodach, mandatach i policjantach, postanowiłem więc dodać swoją. Piekielny może nikt nie był, ale za to ktoś dostał po nosie...

Działo się to ładnych parę lat temu, pod sam koniec poprzednieho wieku, kiedy to jeszcze byłem na etapie szybkich aut, a nie wygodnego wożenia tyłka. W każdym razie jadę ekspresówką, zabieram się do wyprzedzania ciągu długiego ciężarówek i osobówek (ale bez wariowania, jakieś 120-130 miałem) i za chwilę w lusterku widzę jakieś błyski. Spoglądam, Polonez, stary jakiś zdezelowany grat w brudnobiałym kolorze, wersja Caro, wali długimi po oczach aż wkurza. Myślę sobie, zjadę, niech się człowiek cieszy, że nowe Audi S3 zgonił na bok i wyprzedził. Więc zjeżdżam, puszczam faceta, wracam zaraz na lewy pas i pełny ogień. I co? I nic.. 130-140-150-160-170-180 a Polonez ciągle mi odchodzi bez wysiłku. Przy 200 odpuściłem, on też. Klaksonem i gestami udało mi się człowieka przekonać do zjazdu na najbliższą stację, wyskoczyłem, pogadałem, poogladałem. Seryjny Polonez Caro, który z fabryki wyjechał ze słabym fordowskim 2.0 pod maską (łatwo poznać, lewarek w innym miejscu niż zwykły). Tylko teraz zamiast oryginalnego 2.0 Forda siedziało również 2.0 od Forda, ale od Coswortha z turbosprężarką, porobione podobno na 270KM. To sobie mogłem gonić Poldka... :-)

Ja

Skomentuj Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 22 (58)

#14591

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Będzie długi wstęp...
Na początek muszę wyjaśnić, że oprócz polskiego obywatelstwa mam również niemieckie, przy czym od razu mówię, że ani trochę nie czuję się Niemcem, mieszkam w Polsce od urodzenia, nawet nie znam języka niemieckiego i jeśli sytuacja mnie nie zmusi, nie przyznaję się do obywatelstwa tego kraju. Po prostu mam trochę niemieckich korzeni i kiedyś dawno temu rodzice skorzystali z takiej możliwości i obywatelstwo mi wyrobili. Czasami się przydaje.

Do rzeczy - mój brat ma totalnego świra na punkcie starych samochodów. Kupuje, remontuje, sprzedaje, wyszukuje części do rzadkich modeli, sam ma dwa już odrestaurowane, a ze trzy mu zalegają w ogrodzie czekając na swoją kolej. Miał zamówienie na dosyć nietypowe auto, znalazł je w Niemczech, w dodatku z kierownicą po właściwej stronie (chodziło o Triumpha Staga, angielskie auto).
Spoko, pojechaliśmy, obejrzeliśmy, wszystko gra, zgodne z opisem. Kupione.

Zarejestrowane jednak na mnie, jako obywatela niemieckiego oraz ubezpieczone, na niemieckich tablicach - wszystko legalnie, miało to na celu umożliwienie normalnego jeżdżenia autem zanim się uda je zarejestrować na polskie zabytkowe tablice. Na chwilę obecną samochód nie spełniał wymogów, bo miał silnik od zupełnie innej marki ze wszystkimi tego konsekwencjami i powrót do oryginalnego stanu potrwałby z pół roku. Tak po prostu było wygodniej, niż rejestrować na białe polskie tablice, a potem uruchamiać żmudną procedurę przyznania żółtych, zabytkowych.

Długi wstęp, pora na właściwą historyjkę.

Wziąłem Triumpha na przejażdżkę. Fajna pogoda, ciepło, klasyczny kabriolet, zasuwam przez pola, nagle z krzaków wyskakuje policjant z lizakiem. No tak, radar. Wprawdzie nie grzałem ile wlezie, ale trochę ponad przepisowe 70 jednak było. P - policjant, J - ja.

P - Dowód rejestracyjny i prawo jazdy! (ani dzień dobry, ani przedstawienia się.. no nic, zdarza się)
J - W porządku panie władzo, proszę. Co się stało?
P- Trzeba było patrzeć na licznik, a nie głupio się pytać! (dosyć opryskliwym tonem).
J - OK, ile mnie Pan zmierzyl?
P - 115.
J - Niemożliwe, proszę pokazać mi miernik i legalizację.

Tutaj długa wymiana zdań, wręcz pyskówka przeplatana z jego strony wyrażeniami raczej uznawanymi za wulgarne - w końcu obejrzałem miernik i dokumenty, na szczęście badanie techniczne nieważne od miesiąca. I dobrze, bo na 100% jechałem około 80-90, a nie 115. Policjant jak zobaczył, że oddaję mu z satysfakcją homologację miernika rozpoczął atak.
P - Widzę, że auto kupione trzy miesiące temu, a na rejestrację jest 30 dni. Będzie grzywna i zabieram dowód.
J - A z jakiej racji?
P - Przecież mówię. Brak przerejestrowania, brak OC.
J - Samochód jest zarejestrowany w Niemczech, ubezpieczenie ma pan w ręku. Niech pan spojrzy!
P - Nie interesują mnie niemieckie świstki, nie przerejestrowane auto, będzie kara.

Zabrał się w tym momencie do wypisywania jakichś papierków, zaczął coś tam przez radio mówić, mnie się w końcu ciśnienie podniosło...

J - Na jakiej podstawie chce mnie pan ukarać?
P - Już mówiłem! Polak nie może jeździć nieprzerejestrowanym autem po Polsce.
J - Ale Niemiec może swoim jeździć.
P - Ale pan nie jest Niemcem i nie może pan.
J - Jestem Niemcem.

I pokazałem niemiecki paszport. Pogderał trochę, pomarudził, w końcu wrócił w swoje krzaki. A wystarczyło nieco więcej kultury, to bym mu wyjaśnił od razu sytuację.

Policja

Skomentuj (27) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 714 (800)

#13606

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Opowieść kolegi.
Tomek dopiero co wrócił z urlopu, obijał się gdzieś w Szwecji na rybach. Opowiadał, że pewnego razu miał ochotę na jakiś procentowy napój, więc pojechał do najbliższego miasta o nazwie Sundsvall. Gwoli wyjaśnienia - w Szwecji panuje spory rygor w kwestii sprzedaży alkoholi, można je kupić tylko w państwowej specjalnej sieci System Bolaget (lub jakoś tak), poza nią po prostu alkoholu nie ma, czego kolega wtedy nie wiedział. Tomek spotkał jakiegoś człowieka siedzącego na ławce i kontemplującego morze. Zagadnął go więc po angielsku (tam wszyscy znają ten język), rozmowa była mniej więcej taka:
[T]omek: Przepraszam, gdzie mogę znaleźć jakiś sklep z alkoholem?
[F] w płynnej angielszczyźnie: To tylko w Bolaget, w innych nie ma.
[T]: A gdzie on może być?
[F]: Hm.. pójdzie pan prosto tą ulicą, skręci w lewo, potem chyba druga w prawo i potem na światłach w lewo.
[T]: Aha, a może mi pan jeszcze powiedzieć, jak budynek wygląda?
[F]: Tak, taki czerwony, parterowy z białym dachem.
[T]: Dziękuję panu bardzo, do widzenia.

Odchodząc usłyszał tylko, jak facet mruczy pod nosem PŁYNNĄ POLSZCZYZNĄ:
[F]: Ku*wa, chlać by te szwedzkie ch*je chciały, ale kupić to nie ma gdzie!

Szwecja

Skomentuj (8) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 595 (675)

#12920

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Zupełnie świeża opowieść, z dzisiejszego ranka.
Siedzę w przychodni w celu wykonania badań okresowych. Akurat naprzeciwko mnie na ścianie wisi rozpiska gabinetów i lekarzy w nich przyjmujących. Wchodzi facet, około 30-tki. Znam go z widzenia, zajmuje się jakimiś maszynami, nieważne - w każdym razie jest dr inż-em (ważne). Przestudiował dokładnie listę, poszedł do rejestracji, ogólnie nic nietypowego, zniknął mi z oczu. Potem kilka razy widzę jak przechodzi korytarzem w jedną lub drugą stronę, z jakimiś papierami w ręce, z gabinetu do gabinetu coraz bardziej zirytowany.
Mija godzina, ja załatwiłem część formalności, czekam dalej. Facet puka do gabinetu tuż koło mnie, otwiera drzwi. Dialog następujący:

Facet: "Dzień dobry, moje nazwisko Iksiński, mam tutaj wyniki, zaświadczenie, wniosek i książeczkę."

Lekarka prawie wrzaskiem: "Do mnie należy się zwracać PANI DOKTOR!"

Facet: "Proszę nie podnosić głosu i podpisać mi ten wniosek. Nawiasem mówiąc, jedynym doktorem w całym tym burdelu to ja jestem. "

Przychodnia rejonowa.

Skomentuj (24) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 874 (942)
zarchiwizowany

#12209

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historyjka będzie mocno hermetyczna, ale na końcu dodam wyjaśnienie dla osób mało obeznanych w temacie komputerów. Autorem opowieści jest mój dawny kolega, który pracował ładne lata temu z kilkoma studentami informatyki na pewnej politechnice. Szczegóły nie są ważne...

Pewnego dnia studenci przychodzą do pracy i co kilkanaście minut zalewają się łzami ze śmiechu i wyją wręcz do rozpuku. Praca leży, oni nie mogą się pozbierać. W końcu opowiedzieli co i jak:
Poprzedniego dnia mieli egzamin z programowania w asemblerze, procesor Motorola 68000. Trzeba było napisać program obliczający pewne dość skomplikowane funkcje matematyczne (uściślając - sito Eratostenesa), egzaminator go sprawdzał i wystawiał od razu ocenę. Jednym z egzaminowanych był pewien nieco dziwny koleś, nazwijmy go X. Dzisiaj określano by go jako stuprocentowego nerda. Jego program egzaminator ocenił na ocenę niedostateczną ponieważ według niego niektóre polecenia nie istnieją, a kilka innych miało błędną składnię lub odwoływało się do niedozwolonych rejestrów procesora. X z flegmatycznym spokojem poprosił o dostęp do laboratoryjnego komputera, Atari ST (z Motorolą 68000), skompilował swój program, uruchomił - działa. Egzaminator dyskutuje, kombinuje, ale nie ma jak obronić swojej oceny - program działa prawidłowo, w dodatku jest o połowę krótszy od prac innych studentów i wykonuje obliczenia znacznie szybciej.
Ostatecznie X dostał ocenę bardzo dobrą.

Pora na pointę - X był jednym z najbardziej znanych koderów na amigowej demoscenie.

Wyjaśnienie dla laików - demoscena to pewien rodzaj subkultury komputerowców, gdzie tworzy się programy (dema) wyciskające ze sprzętu maksimum możliwości, czasami rzeczy wykraczające poza teoretyczne możliwości danego modelu komputera. W dawniejszych czasach jedną z najpopularniejszych na scenie maszyn był Commodore Amiga, komputer oparty właśnie na procesorze Motoroli. Najlepsi koderzy potrafili wycisnąć z tego komputera naprawdę niesamowite rzeczy, często stosując techniki niezgodne z regułami sztuki programistycznej lub korzystając z nieudokumentowanych cech procesora, takich jak właśnie ukryte polecenia lub parametry poleceń oficjalnie uznane za nieistniejące.
X po prostu miał to w małym palcu...

krypa

Skomentuj (1) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 29 (69)
zarchiwizowany

#12210

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historyjka będzie mocno hermetyczna, ale na końcu dodam wyjaśnienie dla osób mało obeznanych w temacie komputerów. Autorem opowieści jest mój dawny kolega, który pracował ładne lata temu z kilkoma studentami informatyki na pewnej politechnice. Szczegóły nie są ważne...

Pewnego dnia studenci przychodzą do pracy i co kilkanaście minut zalewają się łzami ze śmiechu i wyją wręcz do rozpuku. Praca leży, oni nie mogą się pozbierać. W końcu opowiedzieli co i jak:
Poprzedniego dnia mieli egzamin z programowania w asemblerze, procesor Motorola 68000. Trzeba było napisać program obliczający pewne dość skomplikowane funkcje matematyczne (uściślając - sito Eratostenesa), egzaminator go sprawdzał i wystawiał od razu ocenę. Jednym z egzaminowanych był pewien nieco dziwny koleś, nazwijmy go X. Dzisiaj określano by go jako stuprocentowego nerda. Jego program egzaminator ocenił na ocenę niedostateczną ponieważ według niego niektóre polecenia nie istnieją, a kilka innych miało błędną składnię lub odwoływało się do niedozwolonych rejestrów procesora. X z flegmatycznym spokojem poprosił o dostęp do laboratoryjnego komputera, Atari ST (z Motorolą 68000), skompilował swój program, uruchomił - działa. Egzaminator dyskutuje, kombinuje, ale nie ma jak obronić swojej oceny - program działa prawidłowo, w dodatku jest o połowę krótszy od prac innych studentów i wykonuje obliczenia znacznie szybciej.
Ostatecznie X dostał ocenę bardzo dobrą.

Pora na pointę - X był jednym z najbardziej znanych koderów na amigowej demoscenie.

Wyjaśnienie dla laików - demoscena to pewien rodzaj subkultury komputerowców, gdzie tworzy się programy (dema) wyciskające ze sprzętu maksimum możliwości, czasami rzeczy wykraczające poza teoretyczne możliwości danego modelu komputera. W dawniejszych czasach jedną z najpopularniejszych na scenie maszyn był Commodore Amiga, komputer oparty właśnie na procesorze Motoroli. Najlepsi koderzy potrafili wycisnąć z tego komputera naprawdę niesamowite rzeczy, często stosując techniki niezgodne z regułami sztuki programistycznej lub korzystając z nieudokumentowanych cech procesora, takich jak właśnie ukryte polecenia lub parametry poleceń oficjalnie uznane za nieistniejące.
X po prostu miał to w małym palcu...

krypa

Skomentuj (16) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 127 (261)