Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

lightman19

Zamieszcza historie od: 27 stycznia 2012 - 8:31
Ostatnio: 14 listopada 2015 - 6:52
O sobie:

prosty chłopiec

  • Historii na głównej: 7 z 8
  • Punktów za historie: 7286
  • Komentarzy: 45
  • Punktów za komentarze: 502
 

#29638

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Tym razem historia zupełnie z innej beczki, bez humoru, innym stylem.

Będzie drastycznie (nie każdy czytać musi).

Jak już wcześniej wspominałem, pochodzę z pięknej mazowieckiej wsi. Wieś wesoła, wieś spokojna, rodem z Kochanowskiego. Aczkolwiek, od czasu do czasu wydarzają się iście diabelskie sytuacje. Ta, którą Wam przedstawiam, wstrząsnęła nie tylko wioską, ale i wszystkimi okolicznymi gminami.

Ku przestrodze.

Zbliża się okres różnego typu ciężkich prac w polu - niedługo tzw. sianokosy (zbieranie ściętej wcześniej trawy), następnie żniwa. Przy owych pracach zawsze kręci się pełno dzieciaków. Małe, ciekawskie brzdące, które rwą się na wszelkie pojazdy czy maszyny. Sam wiem po sobie - jako kilkulatek, ciężko było mnie odciągnąć od traktora czy kombajnu - jednak zawsze wszystko było odpowiednio zabezpieczone, a jeśli był cień jakiegokolwiek zagrożenia, natychmiast wkraczali rodzice. Z drugiej strony, ciężko upilnować maluchy, tym bardziej gdy samemu jest się zajętym pracą.

Cofamy się zatem do początku lat 90.
Nieodpowiedzialnością, poniekąd spowodowaną nawałem obowiązków, wykazali się dorośli, opiekujący się małym Stasiem. Mianowicie, jego wujek oraz mama, siostra wujka.
Lato. Po skoszeniu zboża następuje zbieranie słomy, czyli załadowanie na przyczepę, wcześniej sprasowanych w kostki, pozostałości po pszenicy, jęczmieniu, żyta etc. Podczepia zatem wujek przyczepę do traktora. Dodam, że traktor to tzw. trzydziestka (fachowo Ursus C-330), w dodatku bez kabiny (dla nieznających się - http://kutno.olx.pl/ciagnik-ursus-c-330-iid-6960912 ). Nakreślając sytuację - wujek kieruje traktorem, na przyczepie jedzie mama Stasia. Sam Staś posadzony na błotnik ciągnika, trzymający się jedynie wujka jedną ręką. Nie trzeba być jasnowidzem, żeby przewidzieć czyhające niebezpieczeństwo. Podczas jazdy, pokonując jakąś nierówność na polu, Staś nie daje rady utrzymać się na "siedzisku" i spada. Prosto pod koła przyczepy. Na domiar złego, wujek nie zauważa zdarzenia i zatrzymuje maszynę dopiero po krzykach matki - dokładnie w momencie gdy przednie koło przyczepy staje na główce Stasia, ukazując całą jej zawartość. Wszystko rozgrywa się na oczach lamentującej wniebogłosy kobiety.
Miał 6 lat.

W podobny sposób dochodzi do kilkuset wypadków rocznie. Uważajcie na swoje pociechy w każdej sytuacji. Bo chyba kilkuminutowa "świetna zabawa" nie jest warta życia czy kalectwa...

wieś

Skomentuj (51) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 889 (945)

#28625

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Od dzieciństwa tak mam, że nienawidzę braku szacunku do kobiet. Jak jeszcze byłem mały, to niech tylko ktoś powiedział złe słowo na mamę czy babcię, choćby w ramach żartu, to od razu dostawał solidnego kopniaka. I tak mi zostało do dziś. Oczywiście nie mam na myśli tutaj kobiet spod Mariottu czy innych, którym z nadmiaru miłości niedługo będzie (w miejscu wiadomym) wątroba wystawać. Sama się nie szanujesz, więc nie oczekuj szacunku od innych. Myślę raczej o tych wszystkich kobitkach normalnych, nie zawsze wyróżniających się, a przede wszystkim nie sprzedających się za 2 drinki i przejazd BeEmWu z rocznika ′80. Taki mały wstęp do sytuacji.

Sobota wieczór. Klub już nieistniejący.
Plumkam sobie w najlepsze, złocisty napój popijam, jest już dobrze po północy. Nagle otrzymuję maila od mojego pęcherza, że czas go nieco odciążyć. Słuchaweczki na bok, lecę pędem do łazienki, cobym zdążył wrócić i kawałek zmienić. Otwieram niezablokowaną kabinę i szczena w dół.
Otóż stado gołąbeczków miało ochotę nie tylko napić się piwa i potańczyć, przenieśli zatem swą imprezę do nieco bardziej romantycznej scenerii. W stadzie była królowa, nazwijmy ją Pani Gołębiowa, i jej podwładni - Młode Gołębie, sztuk: 4. Wszyscy bez piórek w dolnej części ciała. Jedynie Królowa Nocy miała również odsłonięty i dekolt. Jeden Gołąb klęczał i całował Panią między nóżkami, z trzema pozostałymi Pani chyba pobierała lekcje śpiewu, bo wokół jej twarzy gościły całkiem pokaźnych rozmiarów "mikrofony".

-Wyp*erdalaj! - Rzekł słowem Miodka jeden z Ptaszków.
-Pomóż... już nie mogę... - Rzekła błagalnym głosem Pani Gołębiowa.

No nic... - Myślę - klientkę mi tu w lokalu gwałcą, więc, nie zastanawiając się, wymierzyłem solidnego kopa Ptaszkowi Klęczącemu i lecę czym prędzej po chłopaków z bramki. Szybka akcja. Ptaszyny pod ścianą, "ofiara" w płaczu stoi z ochroną, trzeba na policję dzwonić.

-Nie! - krzyczy Pani Gołębiowa - Tylko nie na policję!

Dziwne co najmniej, popatrzyliśmy po sobie i pytamy czemu nie chce tego zgłosić, bo przecież i była interwencja i świadkowie.

-Bo ja myślałam, że dam radę czterem. Skąd mogłam wiedzieć, że takie wielkie te fi*ty mają?!

I weź tu szanuj kobiety, z opresji wybawiaj...

klub

Skomentuj (33) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 872 (992)

#28495

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Z cyklu: Nienawidzę, jak ktoś nie szanuje czyjejś pracy, jakakolwiek by ona nie była.

Niedziela, jedyny mój dzień odpoczynku i załatwiania spraw domowych. Zapasy lodówkowe na wykończeniu. Wypadałoby udać się do Świątyni Przybytku Wszelkiego, w tym wypadku - HiperSuperTurbomarket na warszawskim Bemowie.

Jeździ sobie Lightmanek wózeczkiem między półkami (tu mi z dzieciaka pozostało, popylam wózkiem jak Keanu autobusem w Speedzie), od czasu do czasu zastanawiając się czy lepszy będzie pasztet spod laski za 2,09 czy też belgijsko-holenderski za 2,08. Dojeżdżam do długiej jak kolejka w pośredniaku alejki z napojami. Od razu me uważne oko wyłapało dwójkę owocowych młodzieńców rasy "mój tatuś ma pieniądze, a ja robię co mi się podoba", w wieku ok. przedpełnoletnim. Nagle jeden do drugiego:
([D1]-Debil 1, [D2]-Debil 2)

[D1]: Patrz stary, co odpi*rdolę!

I jeb, szklaną butelką Frugo o podłogę. Nie trzeba być superinteligentnym, by domyślić się, że szkło rozbite na małe kawałeczki, a nektar bogów płynie po całej szerokości alejki. Lecę do nich i z gromkim pozdrowieniem:

[J]: Poj*bało was?!
[D2]: Spokojnie, zaraz pewnie przyjdzie ktoś i posprząta!
[J]: Sam to powinieneś teraz zlizać...
Po czym oddaliłem się z miejsca zdarzenia, lecz coś mnie tknęło, żeby jeszcze z dalszej perspektywy trochę poobserwować. Widzę jak podbiega młody [Ch]łopak z obsługi, w rękach dzierżąc mop i wiadro. I taka oto wywiązała się dyskusja:

[D1]: Spadło z półki, sprzątaj cieciu, od tego jesteś!
[D2]: Właśnie, buraku. Zapi*rdalaj na tym mopie, robolu!... Haha, patrz jak się słucha!

Widzę, że chłopak cały czerwony, no ale co ma zrobić. Toć "klient nasz pan" i za dużo powiedzieć nie może. Sprząta.

[D1]: Dobry pies, mój ojciec ma takich samych w firmie... hehehe
Debil 2 w tym momencie zaczął cmokać i pogwizdywać, rzeczywiście jak do zwierzęcia.

Tu już chłopak nie wytrzymał i (nieumyślnie przeszkadzając pędzącemu Lightmanowi, z pianą w pysku i lewym sierpowym) szybkim prostym zwalił dzieciaka z nóg, po czym wziął swoje wiaderko i odmaszerował.

Ale dzieciaki, jak to w tych czasach, pomimo swojej głupoty, to istoty niesamowicie sprytne i lecą do kierownika na skargę. Że ich pobili, że przecież sami zgłosili, że tam butelka się stłukła, że "zostali ofiarami". No aniołeczki, k*rwa. Co najgorsze, widzę, że kierownik rzeczywiście zaczyna im wierzyć. Chłopaka szkoda, bo widzę jak stoi ze zdjętą czapeczką w dłoniach, przerażeniem jak na skazaniu. Wiadomo, o robotę trudno, nawet w stolicy. Nie wytrzymuję, włączam się do dyskusji, sytuację wyjaśniam. Gówniarze zabrani przez ochronę do kanciapy czekają na przyjazd tatusiów.
Ja wracam. Bogatszy o zakupy, dobry uczynek i 0,7 Finlandii od chłopaka.

sklepy

Skomentuj (43) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1273 (1313)

#28303

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Kolejna porcja opowieści klubowych.

Jak już wcześniej wspominałem, param się posadą didżeja w kilku stołecznych klubach. Nie da się ukryć, że Warszawa to nie wieś (w ujęciu administracyjnym oczywiście) i znikąd pustego terenu wokół "dyskoteki", coby "poszaleć" z dopiero co wyrwaną dziewką. Często takie sytuacje wymagają interwencji chłopaków z bramki. Dlatego przedstawiam kilka scen, w których ujawniły się niesamowite pokłady geniuszu spragnionych wrażeń gości lokalu.

1. Kibel Hot Party. Oklepane? Raczej nie, jeśli na powierzchni 2m2 czterech chłopa adoruje dwie ślicznotki. Efekt: wyrwane drzwi, państwo poproszeni o opuszczenie klubu.

2. Dirty Dancing. A kto powiedział, że nie można? W tłumie przecież nic nie widać, a wystarczy tylko lekko podwinąć spódniczkę, bądź klęknąć udając, że to pozycja taneczna.

3. "Na barmana". A dokładniej na jego barze. Sprzyja najbardziej, gdy bar jest długi. Wtedy spragniona kocica siada na końcu lady, a kociak pracuje językiem pod jej sukienusią. "Aaale, o szooo chodziii?" - nabiera jeszcze zabawniejszego znaczenia, gdy pytanie zadaje Pan z całkowicie świecącą się (raczej nie od potu) twarzą.

4. Szatnia Strip Night. Do tej pory szatniarz nie ma pojęcia, w jaki sposób gołąbeczki znalazły się między kurtkami i płaszczami. Skapnął się, gdy po "wszystkim" zakochani zdecydowali się przypieczętować te magiczne chwile papierosem. Musiał tylko przy tym upomnieć Panią, aby podciągnęła bieliznę z kostek ciut wyżej.

5. Hot Keg′s Party. Niesamowite doznania musiała mieć niewiasta, którą (wraz z kolegami) przyłapał menadżer na zapleczu. To, że było ich pięciu to jeszcze można zrozumieć. Ale jak jej przecież musiało być niewygodnie na pustych beczkach po piwie...

6. Scary Movie Night. Uwierzcie, że niesamowite wrażenie robi przebiegająca obok was naga Julia, a za nią szybko podążający, "stojący" Romeo. Nie wiadomo skąd, nie wiadomo gdzie. Chłopcy z bramki uznali, że do wyjścia.

kluby

Skomentuj (42) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 964 (1044)

#28068

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Wieki temu, pragnąc wyrwać się z wioski i zrobić światową karierę, przybyłem do miasta dobrobytu i niespokojnej starości, mianowicie Warszawy. Studia skończywszy, roboty dziennej poniedziałko-piątkowej przydałoby się poszukać. Jako iż wykształcenie w posiadaniu, myślałem wtedy, że firmy stoją przede mną otworem. Skończyło się na stanowisku o tajemniczej nazwie - konsultant ds. telemarketingu, inaczej mówiąc, jeden z "tych, co do ludzi dzwonią i naciągają". A więc firma z żółtym słoneczkiem w logo. ;)

Praca polegała na dzwonieniu do klientów, którym kończy się umowa i (oferując nowy dekoder, większy pakiet itp) namawianiu ich do przedłużenia ww. umowy na kolejne 24 m-ce.
[J]-ja, [K]-klient

[J]: Dzień dobry. Lightman Piekielny, firma Żółte Słoneczko z tej strony.
[K]: Wy to zawsze, ku*wa, wiecie kiedy zadzwonić. Szybko gadaj pan, bo dymam. (zdyszanym głosem)

Nieźle zdziwiony postawą ww. dżentelmena, gadam. ;)
Przedstawiam ofertę, proponuję najlepsze opcje i oczywiście lepszy, droższy sprzęt. W tle ciągle słyszę jęki i postękiwania. Powoli kończę formułkę i pytam:

[J]: Byłby pan zainteresowany nasza propozycją?
[K]: Dawaj pan... przysyłaj... ech... tego kuriera!

Słyszę, że mi tu zaraz człowiek z wycieńczenia na zawał zejdzie, więc lecę z jak najszybszym podsumowaniem rozmowy. A podsumowanie swoje prawa ma, musi być weryfikacja numeru dowodu osobistego. Przekonany, że po tym klient już zrezygnuje, pytam:

[J]: Rozumiem, że może to teraz trochę nie na miejscu, ale potrzebny mi jest numer pańskiego dowodu osobistego...
[K]: Ech, k*rwa... Weź dupę, Kasiu!

Przyniósł, podał i podziękował:

[K]: Sorry, ale wiesz jak to jest, jak od rana ochota najdzie...

stare czasy telemarketingowe

Skomentuj (25) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1029 (1111)

#27710

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jestem didżejem (nie mylić z wodzirejem).
Tak, gram w klubach już prawie dekadę i ciągle mi tego mało. To jest to co kocham i co sprawia wewnętrzną satysfakcję. I tak sobie już plumkam, głównie co weekend, w paru stolicznych miejscach. Stereotyp jaki jest, wszyscy wiemy - didżej to k*rwiarz i r*chacz, nieważne czy za "dekami" stoi przystojny facet z obrączką na palcu czy nastoletni gówniarz, który nie potrafiłby wyrwać najgorszego kaszalota na parkiecie. Didżej po prostu wyrywa lachony w liczbie większej od liczby zer po przecinku naszego długu publicznego. Nieważne, że jego największą miłością jest muzyka i doprowadzenie do zadowolenia nią wszystkich się bawiących, nie każdego indywidualnie w jakiś inny sposób. To teraz sytuacja, która jeszcze bardziej utwierdza mnie w owym przekonaniu ogółu ludzkości;)

Sobota, ok. północy. Klub.

Lightmanek sobie pogrywa w najlepsze (w końcu czas, gdy ludzie już porządnie się rozgrzewają), pali jak to zwykle papieroska i raczy się napojem o złocistym kolorze. Wtedy podbija [O]na. Lat maksymalnie dziewiętnaście i pół, chyba świeżo odebrany dowód, coby swój wiek chłopakom na bramce udokumentować. Włosy rozwiane niczym Mandaryna na koncercie w Pcimiu Górnym, w pasie - ni to pasek, ni to spódniczka, w każdym bądź razie rzecz nie wiele zakrywająca miejsce, które publicznie zakryte być powinno. But oczywiście wysoki, z serii "Takie co ledwo na nich stoję, nie mówiąc o chodzeniu", zapewne pożyczony od mamy po niedawnym Sylwestrze. Bluzeczka adekwatna do pory roku (luty, średnio -20), czyli zapięta na jeden guziczek, przewiewna, ot coby (w tańcu) zbytnio nie przeszkadzała i śliczności pod nią skryte sowicie eksponowała. Myślę sobie: "Chłopcy pewnie na bramce popili, że larwę wpuścili.". Ale to już nie moja sprawa, [J]a jedynie stoję i obserwuję, nie mogąc się doczekać gorącej dyskusji z nowoodkrytym podgatunkiem płci pięknej.
[O]: Cześć, jesteś tu didżejem?

Nie, k*rwa, stoję i trzymam kredens, tudzież walizki z płytami, coby od nadmiaru głośności mi z konsolety nie pospadały. I tak stoję tu sobie jakieś 3 lata - mniemam oczywiście w myślach, nie chcąc urazić eksponatu. Oczywiście rozumiem pytanie. Dziecko pewnie pierwszy raz w klubie, ludzi nie zna (choć mogło się skapnąć widząc mnie ze słuchawkami na uszach, akurat miksującego 2 kawałki).

[J]: Owszem, to ja. W czym mogę pomóc?
[O]: Zagrałbyś Lejdi Gagę albo Ryjanę? Weź zagraj coś fajnego!

Nie będąc na moim miejscu, zapewne nie zrozumiecie mojego burakowatego wyrazu twarzy, idącej pary z uszu, potowego tsunami płynącego z mego czoła i ogólnym MEGAwk*rwie. My didżeje, po prostu uwielbiamy jak ktoś nam mówi, żeby zagrać coś fajnego (czyli to, co do tej pory było ch*jowe tak? jakoś nie zauważyłem po pękającym w szwach klubie od kilku dobrych lat). Kochamy także, gdy proszą nas o współczesne gwiazdy popu, typu Pitból, Ryjana czy Lejdi Dżaga. Otóż jest jedna zasada. Co do stylu i sposobu grania może mieć zastrzeżenia tylko jedna osoba - właściciel lokalu. Didżej nie będzie się kierował zachcianką jednej osoby, gdy widzi, że parę setek świetnie bawi się na parkiecie przy dotychczasowej muzyce. Tym bardziej nie będzie zamieniał ambitniejszego house′owego pierd*lnięcia na komercyjne badziewie, grane nawet na Tv Trwam i w Radiu Maryja. Lecz, ze względu na kilkuletnie doświadczenie i masę takich sytuacji, zawsze staram się być spokojny i ładnie wytłumaczyć, ażeby osoba nie poczuła się urażona. To, co w duchu sobie pomyślę, niech zostanie dla mnie. ;)

[J]: Przykro mi, nie gramy dziś komercji.
[O]: Ale ja bardzo proszę...

I tutaj jej słodka minka niczym kot ze Shreka. A więc - myślę sobie - zwierzyna złapana, czas się zabawić. Zalotnym spojrzeniem i jednoznacznie wrednym uśmieszkiem kieruję do niej moje ulubione słowa, podczas konwersacji z takimi "kobietkami".

[J]: A co jesteś w stanie za to zrobić?

Z reguły po tym pytaniu dziewczyny odpuszczają albo jeszcze chwilkę pożartują i "rozstajemy się" w zgodzie i miłym wspomnieniu. Tym razem odpowiedź zbiła mnie kompletnie, tak jakby larweczka specjalnie na to czekała.

[O]: Loda ci zrobię! Zobaczysz, jeszcze takiego w życiu nie miałeś!

I śmieje się dziewczę, na dodatek bezceremonialnie jej ręka wędruje ku mojemu rozporkowi. Tylko dzięki refleksowi nabytemu podczas codziennej, kilkugodzinnej grze w szachy, zdołałem w porę złapać jej kończynę zdecydowanym ruchem, przy okazji szczerząc zębiska, a spojrzenie zmienić w spojrzenie kota, któremu inny kot narobi do kuwety.

[J]: Pohamuj się trochę dziewczynko, ciut za krótko się znamy!

Wtem zmieszana, z opuszczoną głową, nie wie bidulka co czynić, ale brnie dalej w sytuację.

[O]: Bo ja tak naprawdę nie przyszłam po kawałek. Mam dziś wieczór panieński (!!!) i to jest moje zadanie od przyjaciółek. Muszę zrobić loda didżejowi w klubie X. No i akurat Ty dziś tu grasz. Najlepiej tutaj, w czasie gdy miksujesz.

Chyba nie muszę mówić dokąd sięgała moja szczena, po wypowiedzeniu tych paru słów. Rozumiem, gdyby jeszcze tak bardzo by jej się didżej spodobał, czy naszłaby ją nieodparta ochota i ja akurat byłem w pobliżu. Ale żeby zakład?! I żeby w jakiś tydzień przed ślubem?! Swoim?! Skinąłem jedynie na koleżankę barmankę (zawsze mi pomaga, gdy jest "u mnie" ktoś upierdliwy), po czym ona wpada i szybkim "Jak tam, Kochanie?" próbuje spłoszyć insekta. Po części jej się to udało, bo dziewczę już kieruje się do zejścia, mówiąc na odchodne:

[O]: Zastanów się jeszcze, ja ci zapłacę, bo mam pieniądze!

Do końca imprezy czułem na sobie jedynie spojrzenia jej i przyjaciółek. Przed finiszem uraczyła mnie jeszcze na chwilę swą obecnością, wręczając zalotnie kartkę papieru z adresem.

Po imprezie, jak to zwykle cała obsługa zebrała się na zapleczu i popija piwko. Ja oczywiście dzielę się wrażeniami - chłopaki z baru mówią, że głupi jestem, bo nie dość, że i bym "pociupciał", to i jeszcze bym im flaszkę postawił. Na to jeden z kumpli mówi, że skoro mam adres, to on sobie z chęcią użyje. Po prostu poda się za mnie (że niby ciemno w lokalu, na pewno nie zapamiętała wyglądu), żebym mu dał jedynie jedną walizkę z płytami na dowód. A proszę cię bardzo, myślę sobie. Niech tylko jakaś płytka zginie, to płacisz podwójną wartość. Poszedł. I wrócił. Po jakiejś godzinie, z obitą mordą. Dziewczę, podając mi ową kartkę, chyba zapomniało, że mieszka z narzeczonym. ;)

To tyle, jeśli chodzi o pierwszą klubową historyjkę z mojej strony. Kto był piekielny? Dziewczę, bo gotowa dla przyjaciółek na taką rzecz przed ślubem? Czy też przyjaciółki, bo wysłały przyszłą Pannę Młodą do takiego zadania? Może ja, bo złamałem stereotyp i nie wziąłem podanego na tacy? A może narzeczony, bo pobił nam kolegę? :) Oceńcie sami.

PS. Walizki i płytek narzeczony nie uszkodził, ufff...

klubik w stolicy

Skomentuj (88) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 924 (1138)

#27736

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jak wspominałem wcześniej, jestem didżejem ładnych parę lat. Pragnący zaczerpnąć większej wiedzy muzycznej (i nie tylko) zdecydowałem się na studia w naszej pięknej stolicy. Stąd pochodzi piękny okres mojego życia, mianowicie mieszkanie na warszawskiej Pradze. Dla tych, co nie w temacie - Praga to dzielnica delikatnie mówiąc dość "specyficzna", o czym i [J]a przekonałem się dopiero po czasie.

Sobota wieczór. Wbijam do autobusu z walizeczką pełną płytek i jadę do klubu. Na kolejnym przystanku wsiada stereotypowy [P]an, gustujący w ubiorze lekkim i przewiewnym, z obowiązkowymi trzema paskami wzdłuż nogawek spodni. Chyba świeżo od fryzjera, bo i ogolony elegancko, aczkolwiek Pani makijażystka się nie postarała i utworzyła Panu jakieś malowidła w kącikach oczu, coś na wzór łezek. Owy Pan szybko mnie wypatrzył i grzecznym, staropolskim słownictwem, tako do mnie rzecze:

[P]: Dawaj k*rwa walizkę!

Ja nauczony, że to, na co zarobiłem własną pracą, będę bronił do ostatku sił. Dodatkowo, nieznający zasad kultury w dużym mieście grzecznie odmówiłem:

[J]: Spi*rdalaj, tam nie ma nic kosztownego.

Doprawdy, nie wiem kiedy upadłem, ale uwierzcie, że nie potrzeba żadnego lepszego teleskopu, aby ujrzeć gwiazdy. Kątem oka zobaczyłem jedynie Pana [K]ierowcę autobusu (jak się okazało - facet 2m wzrostu i jakieś 150kg wagi), który widząc sytuację, szybko wyskoczył z kabiny i odebrał walizkę miłośnikowi ortalionu. Dodatkowo, podczas wyrzucania go z pojazdu, wymierzył siarczystego kopa.
Wstałem, otrzepałem się i serdecznie podziękowałem Panu Kierowcy, który skwitował:
[K]: Nie ma sprawy, już trzeci raz tego sk*rwiela skopałem.

Niedziela rano. Po imprezie. Wbijam do linii na tej samej trasie i ruszam w drogę powrotną z klubu do domu. Autobus pełny od 12 Pułku Rozwścieczonych Moherów, zapewne udających się na poranną zaprawę. No to stanąłem sobie na końcu i jadę grzecznie. Nie zgadniecie kogo spotkałem dwa przystanki przed moim wyjściem...

W okularach przeciwsłonecznych chodziłem tydzień, walizkę kompletowałem od nowa jeszcze długi czas po zajściu.

Kochana stolica

Skomentuj (15) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 733 (781)

1