
luska ♀
Zamieszcza historie od: | 8 lutego 2014 - 14:13 |
Ostatnio: | 27 kwietnia 2025 - 12:25 |
O sobie: |
Zawód...najbardziej znienawidzony przez prawie wszystkich, totalny nierób z pretensjami, czyli nauczyciel |
- Historii na głównej: 30 z 36
- Punktów za historie: 8533
- Komentarzy: 253
- Punktów za komentarze: 1599
Tak w skrócie, rzecz dotyczy mojego sąsiada, który we wszystkich składanych dokumentach podaje do kontaktu wyrejestrowany numer stacjonarny, nikomu nie udostępnia komórkowego i w ubiegłym roku narobił koło pióra urzędniczkom, które przez znajomych swoich znajomych przekazywały mu informacje dotyczące konieczności odwiedzenia agencji rolnej w celu poprawienia błędów we wniosku.
Właśnie dostał oficjalne pismo z agencji zawierające decyzję o odmowie wypłaty dopłat za ubiegły rok. Pewnie tradycyjnie jakieś błędy narobił, może znowu brakło podpisu. Po ubiegłorocznej aferze, urzędniczki nie poprosiły go poprzez znajomych o stawienie się w celu poprawienia błędów, dodzwonić się nie mogły i teraz ma efekty swojej głupoty. Czy stracił całość czy tylko część, nie wiem i wolę nie pytać.
Na razie lata po innych sąsiadach i dopytuje, czy otrzymali odmowy.
Głupota ludzka
Chłopak w mojej rodzinie ma firmę stolarską. Serdeczny kumpel poprosił go o wykonanie i montaż drzwi oraz okien w nowo budowanym domu.
Cena uzgodniona oczywiście z jakimś rabacikiem dla kolegi, firma wykonała stolarkę i zamontowała. Pod czujnym okiem pani domu i jednocześnie małżonki tegoż serdecznego kumpla. Płatność gotówką.
Przyszło do rozliczenia i owa małżonka oświadcza, że pomniejsza wynagrodzenie o 900 zł.
Powód?
Bo jak montowali te nieszczęsne drzwi i okna to z nią nie chcieli rozmawiać, a mrukom i gburom trzeba dać nauczkę.
Finalnie musiała kobieta jechać po resztę pieniądzy do będącego w pracy męża.
W sumie nie wiadomo, czy żona przehulała te parę stówek i chciała to ugrać, czy może małżonek też chciał przyoszczędzić dodatkowo i kazał znaleźć żonie jakiś powód do uszczknięcia paru stówek z należności.
PS.: Nie wiem jak inni ludzie, ale jak coś robię to baaardzo nie lubię jak ktoś ze mną rozmawia o przysłowiowej "du..ie Maryni", bo to jednak rozprasza i zwalnia robotę.
budowlanka
Facet: - Ale tam już od dłuższego czasu ktoś czeka.
Baba: A co mnie to obchodzi? Ha, ha, hi, hi, hiiii... pokwiczała, wsiadła i odjechała.
Noż, urwał, aż mnie telepnęło.
Baba chyba wyskoczyła na oględziny choinek, które były na sąsiedniej działce, bo stamtąd się pojawiła. A z przodu miała bardzo duży parking z myjniami. Mogła przeparkować.
parking stacja tankowanie
Sąsiadowi padła pompa w prywatnej studni. Baaardzo głębokiej.
W sumie jest podłączony do wodociągu gminnego, ale raz że to kosztuje, dwa- ta z wodociągu jest tak nafaszerowana chlorem*, że zwyczajnie śmierdzi i jeśli jej się nie przegotuje to wypić się nie da. Jeśli ktoś ma uczulenie na chlor, tak jak ja, to nawet skutki kąpieli są opłakane.
Ad meritum: w związku z awarią pompy, sąsiad musiał, a bardziej chciał i wezwał swojego kuzyna (siostrzeńca matki) mieszkającego w sąsiedniej gminie, żeby jakimś tam dźwigiem z długim wysięgnikiem wyciągnął ze studni pompę z rurą doprowadzającą wodę. Mógł to sam zrobić ręcznie, ale wyciąganą rurę musiałby ciąć, a było mu szkoda, bo może by jeszcze się nadawała do ponownego użytku. Kuzyn przyjechał, wyciągnął i wrócił do domu, bo sąsiad musiał przemyśleć czy kupić nową i jaką, a może jednak naprawić starą.
Ponieważ facet ma mnóstwo zamówień i ciężko go złapać, naiwnie poprosił mojego sąsiada o podanie numeru komórki. Jak trafi mu się jakiś wolny dzień to zadzwoni i się umówi na montaż rury w studni.
I spotkał się ze ścianą. Nie. Absolutnie, bezwarunkowo NIE!!! Nie dostanie. A po co mu? Może dzwonić na stacjonarny (przypominam, odłączony ładnych parę lat temu).
Nie pomogło wyjaśnienie, że przecież w jaki sposób da znać o wolnym terminie. To nie w jego interesie jest dokończenie roboty, bo tylko symboliczną opłatę wziął za paliwo.
No ma dać znać. Może być na stacjonarny sic!
Popieklił się trochę i wpieniony pojechał do domu.
Sąsiad właśnie żali się, że musi tyle płacić za wodę z wodociągu i taka niedobra. Bo kuzyn nie przyjeżdża, rury leżą na podwórku.
Teoretycznie kuzyn mógłby przyjechać w swoim wolnym dniu, ale gdyby okazało się, że w domu u sąsiada akurat nikogo nie ma, a tak się czasem zdarza, to radości by nie było. Targanie ciężkiego sprzętu przez kilkanaście kilometrów za friko, bo przecież za niewykonaną robotę sąsiad nie zapłaci i tracenie wolnego dnia, nikomu się nie uśmiecha.
I mamy przysłowiowy pat. Sąsiad nie ma wody ze studni, bo pompa z rurą nie wpuszczona. Jego kuzyn nie przyjedzie, bo nie ma możliwości się umówić.
I tak sobie trwają w zawieszeniu. Od wiosny:)
*poziom chloru w naszym wodociągu został wyśrubowany po skażeniu wody bakterią ecoli kilka lat temu. Dla mnie woda prosto z wodociągu wyczuwalnie śmierdzi chlorem. Po wypiciu mam mdłości, ale ja jestem na niego uczulona i może dlatego.
Sąsiad
Mam sąsiada. Dość specyficzny facet, różne rzeczy w życiu nawywijał i zaszedł ludziom za skórę.
W tym roku zadarł z urzędami i prawdopodobnie za parę miesięcy odczuje we własnej kieszeni skutki swojej głupoty.
Clou całego zamieszania to jego telefon stacjonarny. Nieaktywny już parę ładnych lat i odłączony. Posługuje się komórkowym. Problem w tym, że z jakichś bliżej nieznanych powodów, we wszystkich dokumentach i wnioskach jakie gdziekolwiek składa, jako kontaktowy podaje właśnie ten nieaktualny. Więc w razie "w" nikt za grzybka do niego się nie dodzwoni.
Pracował kiedyś przez ponad 20 lat w urzędzie i po likwidacji jego stanowiska, odmówił pracy w urzędzie powiatowym, po czym rozwiązano z nim umowę za porozumieniem. Od ponad kolejnych 20 lat zajmuje się gospodarstwem rolnym.
I teraz 2 jego idiotyczne akcje.
W tym roku przez moją krewną skontaktowała się ze mną urzędniczka z jego dawnej pracy. Przechodzi już na emeryturę, zajmowała się kadrami i porządkując papiery zorientowała się, że mój sąsiad od roku powinien pobierać emeryturę. Kobiecie szkoda chłopa się zrobiło, bo pewnie przegapił, o papierach zapomniał, dodzwonić się z wiadomych względów nie mogła i poprosiła o przekazanie informacji, żeby przyjechał, papiery zabrał, wniosek mu pomoże złożyć. Trochę zadała sobie trudu, żeby jakiś kontakt znaleźć.
Poszłam, powiedziałam, coś tam mruknął i tyle mnie to obchodziło.
Kolejna akcja: dzwoni do mnie koleżanka, z mojej miejscowości, żebym poprosiła sąsiada, aby przyjechał do niej. Otóż złożył wniosek do agencji rolnej, błędnie wypełniony i zabrakło jego podpisu w jednym miejscu.
Współpracownica mojej koleżanki, która zajmowała się wnioskiem mojego sąsiada, z wiadomych względów, za "wuja" nie mogła się dodzwonić. Szkoda jej było chłopa, bo przez małe niedopatrzenie, nie dostałby kilku tysięcy dopłaty, a telepatycznych połączeń telefonicznych jeszcze nie wymyślono.
Poszłam, przekazałam. Pojechał i poprawił.
Co mogło pójść nie tak, bo sam fakt podawania do kontaktu nieaktualnego numeru to jeszcze żadna piekielność.
Otóż w pierwszym przypadku sprawa oparła się o głównego szefa urzędu, na którego ręce mój sąsiad złożył skargę na kadrową. Bo jak ona śmiała przez obce osoby przekazywać jego dane wrażliwe, czyli że od roku ma skończone 65 lat i nabył prawa emerytalne.
W drugim przypadku było już dużo gorzej dla urzędniczek, bo skarga poszła do urzędu wojewódzkiego. Tym razem urzędniczki przekazały przez obce osoby dane wrażliwe w postaci informacji, żeby sąsiad pojechał poprawić błędy i złożyć brakujący podpis.
Jeden i drugi urząd zarzeka się, że już nigdy o niczym go nie poinformują. Jeśli nadal będzie podawał nieaktywny numer telefonu, próby kontaktu skończą się na dzwonieniu. Podejrzewam, że piekiełko rozpęta się w przyszłym roku, kiedy po kolejnym błędzie, straci dopłaty, co raczej jest nieuniknione, bo co roku robi jakieś błędy i jeździ je poprawiać. Dotychczas dziewczyny w agencji się denerwowały, ja chodziłam z informacją. W tym roku mu odbiło. Na mnie też chciał złożyć skargę, ale że mój szef mnie nie wzywał, sądzę że sąsiad chyba nie wiedział gdzie pisać. Jeśli próbował do kuratorium, to taki donos został wyśmiany i wyrzucony do kosza.
Jakby mi ktoś przekazał taką informację, to w podzięce poleciałabym przynajmniej z czekoladą.
sąsiedzka pomoc
Mojego staruszka zawiozłam na izbę przyjęć z adnotacją "pilne" w skierowaniu. To ogólnie cała historia z tym konkretnym szpitalem była i nadaje się na oddzielną opowieść. Dość, że finalnie sam ordynator odmówił przyjęcia.
Zawsze wożę opasłą teczkę ojca z litanią zabiegów, chorób, zaleceń plus reklamówkę z wszystkimi aktualnie branymi lekami.
Wszystko to ordynator otrzymał ode mnie osobiście, zlecił badanie krwi, po czym poprzez pielęgniarkę przekazał wyniki, odmowę przyjęcia i receptę na zastrzyki przeciwzakrzepowe do samodzielnej iniekcji w brzuch oraz jakieś tabletki.
I niestety, naiwna ja, zaufałam w ciemno. Dobrze, że nie skończyło się to fatalnie, ale może lek nie był aż tak niebezpieczny przy przedawkowaniu.
Ponieważ fachowiec nie zmienił dawkowania dotychczasowych leków, na kilka dni przygotowałam ojcu niestety większą dawkę tej samej substancji. Czemu od razu nie wychwyciłam? Bo lek miał kompletnie inną nazwę, innego producenta i inne opakowanie. Do tego zamiast 20 mg substancji, było 40 mg w jednej kapsułce. Ten pierwszy ojciec brał zawsze na czczo, ten drugi miał brać 2 razy dziennie. A nowy lek dokładałam w trakcie tygodnia, do przygotowanego pojemnika z wcześniejszymi tabletkami.
Dopiero uzupełniając pojemnik na nowy tydzień coś mnie tknęło, bo nagle dwie identyczne kapsułki pojawiły się w przegródce. Spojrzałam na skład obu opakowań i soczysta łacina poleciała.
Chciało mi się najzwyczajniej w świecie ryczeć.
Nic dziwnego, że szpital bankrutuje już kolejny raz.
Szpital powiatowy
Niestety grubo ponad 20 km w jedną stronę i to był główny powód dla którego wcześniej doktorek nie zobaczył środkowego palca.
Jestem przewlekle chora. Nic śmiertelnie i natychmiastowo ciężkiego, ale do końca życia muszę brać leki. Do końca życia również muszę być pod opieką specjalisty i wcześniej co 3 miesiące, a obecnie co pół roku wizytować go z aktualnymi badaniami. Skierowanie na badania jest ważne miesiąc, specjalista przyjmuje daleko i prywatnie, więc nonsensem byłoby umawianie się na wizytę po skierowanie, robienie prawie 100 km i płacenie za wizytę jedynie w celu wystukania papierka. Od tego jest rodzinny, który ma całą moją historię choroby, wyniki badań i zalecenia.
A otóż tu jest pies pogrzebany. Nasz doktorek może tylko raz w roku wypisać skierowanie na badania podstawowe. Reszta ni hu hu... Non possumus. Dzwonię dziś i nie dostanę. Bo w lutym dostałam. Że z tych podstawowych wykorzystałam tylko badanie moczu w celach kontrolnych po wcześniejszych problemach i moje tylko jedno główne, związane z przewlekłą chorobą? Całuj Burka w siur...
Że w badaniach 40+ robionych w grudniu pojawiły się lekko niepokojące sygnały, które wymagają sprawdzenia, bo nawet mój specjalista się nimi zainteresował i zaordynował kontrolną dawkę leków?
No to masz babo placek, hłe, hłe, hłe.
Idź powróż sobie z fusów, albo płać za wszystkie potrzebne badania.
W tle słyszałam jedną z pielęgniarek jak mówiła, że przecież leczę się stale i szans na odstawienie leków nie mam, ale nie. Były badania w lutym. Raz w roku przysługują i kolejnego skierowania nie dostanę. Wiem, że to nieprawda. Kuzynka była leczona hematologicznie i to nie na chorobę onkologiczną. Musiała mieć badania krwi co drugi dzień. Po awanturach przez NFZ łaskawie wypisywał co drugie.
Dziś piszę do instytucji i niech się dziadem zajmują.
słuzba_zdrowia
Jak się wybiera internę, to niestety ze wszystkimi tego wadami i zaletami. Jak w każdym zresztą zawodzie.
W sobotę rano w domu zmarła kobieta od urodzenia głęboko upośledzona ruchowo. Ot, prawdopodobnie organizm odmówił posłuszeństwa lub była jakaś choroba niezdiagnozowana, bo ze względu na brak komunikatywności nie można było dowiedzieć się od niej, że coś ją boli.
Opiekowała się nią tylko starsza matka.
Wezwana karetka, stwierdzenie śmierci, ale kartę zgonu wystawić miał rodzinny. Być może w karetce byli tylko ratownicy.
Telefon do doktorka, a ten rzucił hasłem, że nie przyjedzie, bo to jest sobota, on jest po godzinach pracy i ma wolne.
Matka musiała wydzwonić z powiatowego miasta lekarza NiŚOM, a ten jakimś medycznym pojazdem dojechał dopiero po południu, bo miał pacjentów. Przez pół dnia pod domem zmarłej czekał patrol policji. Podobno taka jest procedura, nim lekarz poda przyczynę zgonu i można wezwać truponoszy z karawanem.
A nasz rodzinny miał to w głębokim odwłoku, bo jest weekend.
Już więcej empatii i odpowiedzialności mają weterynarze. Jak było trzeba dojechać w nagłym wypadku to nawet w czasie świąt w środku nocy nie odmawiali pomocy, a przez kilkanaście lat trochę się ich przewinęło przez moje podwórko.
Lekarz rodzinny
Skrzyżowanie z podporządkowaną na praktycznie totalnym zad...iu.
Słynące z kilkunastu mniej lub bardziej ciężkich wypadków na bazie wymuszeń, dlatego "zabezpieczone" poziomymi progami, znakami stop, światłami ostrzegawczymi.
Z prawej nadjeżdża mi rowerzystka. Coś mnie tknęło, bo po drugiej stronie, o kilkadziesiąt metrów dalej jest nowy minimarket. Redukcja do jedynki i dobrze, bo ona nawet nie patrząc w swoje lewo wyjeżdża mi tuż przed maskę, a niestety główna za chwilę łamie się pod ostrym kątem i przez betonowy płot pobliskiej posesji nie widać, czy coś z przeciwka nie nadjeżdża.
Ominęłam cyklistkę i patrzę we wsteczne co będzie dalej, bo jechał za mną kolejny samochód. Kobieta, po przejechaniu kilkunastu metrów, oczywiście przecina główną zjeżdżając do sklepu, bez żadnych sygnałów czy oglądania się za siebie. Ot spokojna przejażdżka jak po parku w niedzielę.
Tamten samochód też zdążył wyhamować.
Kolejny przypadek. Szosa skręca po bardzo długim łuku. Po prawej kościół z miniparkingiem od strony ulicy. I moje kolejne przeczucie, bo z mszy zaczynają wychodzić ludzie.
Widzę jak z parkingu cofa coś małe srebrne. Ustawiło się toto równolegle do ulicy i stoi. Na dwójce i z nogą nad hamulcem prawie się zrównuję z autkiem, które nagle bez kierunku wyjeżdża mi pod maskę.
Wkurzyłam się i jadę za nim, bo za chwilę skręciło tam gdzie ja, czyli na taką mini obwodnicę wioski. Wyminęłam, bo się toczyło na trójce i w duchu pluję na jakiegoś dziadka za kółkiem. A tam moja koleżanka z pracy.
Tej oczywiście nie darowałam i objechałam równo.
Jej komentarz: no wiem, widziałam, że pod samochód wjechałam, ale szyby miałam zaparowane i jeszcze deszcz padał i nic nie widziałam.
To się k***a wyciera okna jak nie ma widoczności.
Nie wiem jak przez ostatnie 3 lata jeździła do pracy mieszkając w kilkusettysięcznym mieście wojewódzkim.
Kierowcy
Od lat mamy w pracy umowę, że osoby które piją kawę fusiastą i słodzą zwykłym cukrem (a jest to w tym momencie większość, czyli 19 do 2), robią zrzutkę na te produkty.
Pijacze herbaty, kawy rozpuszczalnej i innych wynalazków lub substancji słodzących mieli zaopatrywać się we własnym zakresie.
Akurat przerzuciłam się 2 lata temu na kawę zbożową i brązowy cukier. Zdarzały się pojedyncze pożyczki, ale zawsze ktoś pytał.
Przed okresem urlopowym po raz pierwszy moja kawa, a zwłaszcza cukier zaczęły znikać hurtowo.
Wszystko super, ale ja płacę dwa razy więcej, a nikt nie chce się do mnie dołożyć. Na ostatnie tygodnie zrezygnowałam ze słodzenia i ktoś w końcu grono zaopatrzył.
Kilka tygodni spokoju i w ubiegłym tygodniu powtórka z rozrywki. W ciągu trzech dni wyparowało pół mojej kawy i połowa cukru. Cukier znalazłam w cukiernicze i nieźle wpieniona, z powrotem wsypałam do swojego opakowania. Kawy oczywiście już się nie dało odzyskać.
Zwróciłam uwagę koledze, który zajmuje się składkowym zamówieniem i tu mnie wmurowano w ziemię.
No przecież skoro trzymam to w ogólnej szafce tzn., że daję pozwolenie na korzystanie i wszyscy mają do tego prawo. Przypomniałam, że umowa obowiązująca od kilkunastu lat jest zupełnie inna. Albo się składamy wszyscy na brązowy cukier, albo wara od mojego.
Obraził się. W myśl zasady: co twoje jest moje, co moje to nie rusz.
Schowałam wszystko do swojej szafki z dokumentami. Jest to bardzo niewygodne i niepraktyczne, bo muszę latać z kubkiem, ale koniec podbierania.
współpracownicza codzienność
1 2 3 4 > ostatnia ›
« poprzednia 1 2 3 4 następna »