Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

luska

Zamieszcza historie od: 8 lutego 2014 - 14:13
Ostatnio: 17 lutego 2024 - 20:27
O sobie:

Zawód...najbardziej znienawidzony przez prawie wszystkich, totalny nierób z pretensjami, czyli nauczyciel
Dlaczego ten?...bo w czwartej klasie obiecałam sobie, że kim jak kim, ale nauczycielem to na pewno nie zostanę.
Zboczenie zawodowe...niestety gadulstwo w mowie i piśmie.
Największy pierwszy sukces...gdy przedszkolak po wydukaniu 6 liter ze zdumieniem powiedział: "plose paniii, a tu pise ''to tata''?!!
Z zamiłowania...choreograf
Wiek...18 + VAT...młoda jestem:) tylko ten vat po kościach łupie i nieco przytłacza
Pasja...książki; inteligentne książki; "Kod da Vinci" jest przewidywalny jak zachód słońca nad równikiem;
Co mnie wk*a?...Ministerstwo Edukacji
czasem rodzice, którzy traktują mnie jak darmową nianię z pensją prezesa kopalni.

  • Historii na głównej: 25 z 31
  • Punktów za historie: 7997
  • Komentarzy: 231
  • Punktów za komentarze: 1481
 
zarchiwizowany

#77603

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Usłyszałam historię i przypomniało mi się pewne wydarzenie... Działo się to w czasach o których już nawet starożytni górale nie pamiętają...
Kolega dostał kategorię "A" i idąc na obowiązkową wtedy, dwuletnią służbę w kamaszach, poprosił (trochę tak w ramach żartu i z przymrużeniem oka)naszą "paczkę" przyjaciół, co by mu pilnowała i dbała o przyszłą matkę jego dzieci, podporę jego lat podeszłych, miłość życia... no jasne, czego się dla swoich nie robi, choćby i żartem.

Gdzieś z miesiąc później widziałam jego narzeczoną na ulicy w towarzystwie chłopaka bardzo podobnego do mojego kolegi. Jasnym było, że to nie on, ale braci miał. Pieruńsko do niego podobnych, więc wniosek sam się wysnuł, trybiki w mózgu dodały dwa do dwóch- wyszło zero, czyli nic. Za parą nie cwałowałam, bo raz- ulica ruchliwa nieco między nami, dwa- braci znałam li tylko z widzenia, pogaduszek żadnych nie zamierzałam podejmować. I właśnie wyglądali jak to zero/nic- ot spokojnie idą chodnikiem obok siebie dwie osoby, w niedalekiej przyszłości związane więzami pokrewieństwa i omawiają jakieś swoje prywatne sprawy. Może plany wyjazdu na przysięgę?

W grudniu spotkaliśmy się wszyscy z kolegą-wojakiem i jego narzeczoną na przysiędze.

W styczniu (mniej więcej miesiąc, może półtora później)jego narzeczona wychodziła za mąż stając się automatycznie ex narzeczoną naszego kumpla, bo nie miała w planach związku poligamicznego.Ex była właśnie na początku drugiego trymestru ciąży a szczęśliwym żonkosiem został, widziany przeze mnie na ulicy, domniemany brat kolegi.

Skubana, chyba tak się stęskniła za naszym kolegą, że znalazła sobie prawie sobowtóra. Nikt się nie zorientował.
Kumpel z rozpaczy wybierał się do zakonu. Kontemplacyjnego najlepiej, jak twierdził.
Przegadaliśmy mu- tego kwiatu to pół światu.
Jest teraz mężem cudownej kobiety i ojcem prawie pełnoletnich dzieci.
Ona? Ma co chciała. Degustatora napojów wyskokowych z zamiłowaniem do boksu. Sparringpartnerem jest oczywiście "szanowna" małżonka.

Tylko do dziś czasem się zastanawiamy, kiedy zaczęła kręcić na dwa fronty, skoro na przysiędze była już w trzecim miesiącu ciąży?

PS.: Ja wiem, że każdy ma prawo się zakochać, odkochać, że serce nie sługa. Czy jednak nie wypadałoby być uczciwym i rozwiązać to jakoś w cywilizowany sposób?
PS.: do wszelkiej maści "sweeet" romantyczek: to nie ja jestem tą cudowną kobietą, z którą ożenił się kumpel; proszę sobie nie tworzyć jakichś romansideł, bo to jakoś ostatnio strasznie modne na wszelkiej maści portalach, forach...

w gronie przyjaciół

Skomentuj (6) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 47 (135)
zarchiwizowany

#67965

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Powiadają, że blondynka to nie kolor włosów ale stan umysłu. Po dzisiejszej nocnej wizycie na SORze mogę dodać jeszcze jedno określenie: moher to nie mający pretensje do całego świata emeryt tylko stan umysłu.

Czekając na wyniki badań członka rodziny i decyzję, czy trzeba na operację, czy też wystarczą chwilowo leki, miałam za towarzystwo na korytarzu trójkę przedstawicieli kwiatu młodzieży, Pi razy drzwi, 18-20 lat.

Czwartym- ofiarą bójki- zajmował się na sali lekarz. Z burzliwie prowadzonych na korytarzu rozmów "Skarbka", jej chłopaka i lekko przypakowanego cwaniaka, który co trzecie słowo wzywał panią lekkich obyczajów, wynikało, że nie tak miało to wyglądać. Bo co to za bójka, jak dwóch kolesi unieruchamia trzeciego a czwarty wali w nos z "pięchy" jak w worek treningowy.

W efekcie poszkodowany miał złamany nos, dość silny krwotok, dostał więc worek z jakimś płynem chłodzącym (żelem?), garść gazy i skierowanie do laryngologa na poniedziałek z informacją, że gdyby znów zaczął się krwotok lub zasłabł to ma przyjechać. Cwaniaczek dostał prawie spazmów, bo jak to, operacji nie zrobią natychmiast? Wszak takie wysokie składki płacą rodzice.

Wychodząc uzgodnili, że wstąpią teraz na pobliską stację paliw czegoś się napić.

Przez 10 minut był spokój po czym wbiegła "Skarbka" z informacją, że poszkodowany ma krwotok a tak w ogóle to co chwilę słabnie, traci przytomność, przewraca się, leży nieprzytomny na fotelu. Pobiegł po niego lekarz ale wrócili już całą hałaśliwą gromadą spokojnym krokiem.

"Skarbek" cały czas zapewniała lekarza, że poszkodowany prawie jej z rąk wypadł jak szli na stację i ogólnie przez ręce leciał. Lekarz próbował coś z tego zrozumieć, bo poszkodowany twierdził, że wcale nie, wszystko doskonale pamięta, a przechylił się raz gwałtownie, bo mu zaczęła lecieć krew z nosa. I tak dziewoja swoje wmawia medykowi i pobitemu, a pobity swoje tłumaczy.

Od nowa dali pobitemu worek z płynem, bo ten poprzedni gdzieś wyrzucił i garść gazy i kazali zostać na wszelki wypadek na obserwację.

W tym samym czasie karetka przywiozła wzorcowego konesera trunków "szato Czar teściowej" i "bordo nuvą Zięciunio", który twierdził, że zasłabł i przy okazji palec sobie obciął.

Z głośnych i powtarzanych co chwilę "pytanio-odpowiedzi" lekarza wynikało, że menelek palce to stracił już bardzo dawno temu, a tak w zasadzie to się nudził i chciał z kimś porozmawiać, słabo mu było od rana i recepty od lekarza nie wykupił to może by tak piękne panie chciały do apteki się udać?

Ciśnienie lekarzowi wzrosło o kilka decybeli i huknął, czego w takim razie oczekuje od nich, bo i tak bezpodstawnie wezwał karetkę, która mogła być potrzebna przy ciężkim wypadku. I jeśli nie ma kto go odebrać to będzie musiał czekać na korytarzu do rana. Reakcja pijaczka: - a panowie to by mnie nie odwieźli? Ciśnienie medykowi jeszcze wzrosło o kilka decybeli.

Dla czekającego powtórnie na pobitego kolegę, cwaniaczka to był młyn na wodę. Zachował się jak typowy moher, który czego nie dosłyszy to dośpiewa.
W ruch poszły kończyny górne i prostytutki z wujami, bo jak to, rodzice płacą takie wysokie składki a te śmierdzące lenie na pogotowiu pytają jego kolegę, czego oczekuje? Taż to jasne, że natychmiastowej operacji! On tam zaraz wejdzie i wytłumaczy tym "wujom"!

Gdy wreszcie zorientował się, że ten bełkocząco- burczący baryton brzmi bardziej jak pięćdziesięcioletni, przepity facet po przejściach a nie jego nastoletni kolega, na chwilę ucichł.
Tyle, że nie byłby sobą, gdyby na podobieństwo moherów, nie wziął w obronę biednego pijaczka.

Co to znaczy, że nie chcą odwieźć faceta do domu?!? W Krakowie to zawsze odwożą i to za darmo! (tu znów nastąpiła cała litania epitetów i westchnień do "matki boski piniężny").

Na szczęście pobity, tym razem prawidłowo trzymający okład na karku i gazę przy nosie, kazał im jechać, bo on zostaje na obserwacji a oni muszą poinformować jego mamusię coby mu piżamkę i kapcie przywiozła.

W ramach komentarza dopiszę tylko, że lekarze uczciwie zrobili pijaczkowi EKG i dopiero kazali się mu wyprowadzić. I tak byli pobłażliwi, bo w tej chwili za bezpodstawne wezwanie karetki jest grzywna.

SOR

Skomentuj Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -14 (40)
zarchiwizowany

#67847

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Zdarzenie sprzed prawie 10 lat a jego bohaterami byli kolega, koleżanka i dyrektorka, czyli jak to dobrze mieć "układy".

Pod koniec roku szkolnego w każdej placówce oświatowej pojawia się potwór o nazwie "przydział etatów" (w tłumaczeniu na zrozumiały dla laika język). Ponieważ od kilkunastu lat zauważalny jest niż demograficzny, w szkołach znikają oddziały, klasy, itp. Oznacza to pojawienie się innego potwora, który w teorii nazywa się reorganizacją pracy szkoły a w praktyce oznacza obcinanie etatów, zwolnienia lub rozwiązanie umowy o pracę na czas nieokreślony i zamianę jej na umowę na czas określony*.

Dotknęło to i mojej szkoły. Mamy dwoje nauczycieli jęz. obcego. Oboje mieli po, bodajże, dwie godziny ponadwymiarowe. W nowym roku szkolnym miało zabraknąć jednego oddziału, więc automatycznie, jeden nauczyciel miałby mniej.

W trakcie spotkania Rady Pedagogicznej, dyrektorka przedstawiła sytuację i poprosiła o opinię zainteresowanych.
Uaktywniła się koleżanka z informacją, że ona ma większe potrzeby, bo ma teraz rodzinę.
Dyrektorka przychyliła się do jej zdania mimo, że kolega zaprotestował, wszak on też ma rodzinę.

Jak wyglądała ich sytuacja?
Kolega ma niepracującą żonę (taki region, że pracy dla kobiety pod czterdziestkę nie znajdzie, nawet praca dla sprzątaczki jest przekazywana z matki na córkę) i troje dzieci z których najstarsze właśnie zaczynało edukację w średniej szkole.
Na pomoc rodziców i teściów nie miał co liczyć, bo jedni starsi i schorowani, mający rolniczą emeryturę i pod opieką niepełnosprawnego syna. Drudzy utrzymywali jeszcze dwoje najmłodszych dzieci, gospodarując na kilku hektarach piasku.

Koleżanka ma jedno małe dziecko i pracującego męża. Do tego w domu mieszka babcia z wysoką emeryturą (jakaś sekretarka w urzędzie?), ojciec- funkcjonariusz na emeryturze, który jeszcze kilkanaście lat prowadził za granicą jakąś firmę remontowo-budowlaną i zgromadził niezły kapitał, do tego mama, która pomagała mężowi i co nieco na koncie uskładała.
Na dokładkę dwie siostry, mieszkające od kilkunastu lat w USA i (jak sama koleżanka nie omieszkała się na forum pochwalić) wysyłające jej nowe firmowe ubrania i buty dla dziecka w takiej ilości, że nie tylko nie musi kupować, ale jeszcze sprzedaje nadwyżki.

Patrząc na takie porównanie dochodów obojga zainteresowanych można byłoby się już postukać w głowę i podumać nad pazernością niektórych ludzi.
Tyle, że to nie wszystkie dochody mającej "większe potrzeby" koleżanki.
Ponieważ mieszka na dużej działce, przebudowała i dostosowała do potrzeb budynki gospodarcze i otworzyła lokal gastronomiczno- hotelarsko- bankietowy. Nie jest co prawda jakiś wielki, ale na imprezy typu: komunia, chrzciny, urodziny, jak znalazł.


Czemu więc dyrektorka, znająca przecież doskonale sytuację obojga, nie przyznała tych dodatkowych godzin koledze?
Tutaj mówimy już o takiej dość dziwnej cesze niektórych ludzi. Lubią otaczać się ludźmi sukcesu, mieć znajomości i układy w kręgach biznesu, władz lokalnych i parlamentarnych, duchowieństwa- ogólnie pojętych "elyt" i "celebrity-vip".


*pracuję w takim systemie już od kilkunastu lat- co roku podpisuję umowę na kolejny rok. Ma to ten plus dla dyrektorki, że nie musi mi zapewnić etatu, tylko co roku może mi redukować godziny lub pożegnać się ze mną bez okresu wypowiedzenia, ponoszenia kosztów odprawy, itp. To jest praca w szkole właśnie, im dalej od Warszawy i centrum, tym mniej przypomina to pracę nauczyciela z historii opisywanych w mediach.

szkoła

Skomentuj (10) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 5 (35)
zarchiwizowany

#67488

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Może nie tak piekielne jak niesprawiedliwe zachowanie stróżów prawa w stosunku do ofiar i potencjalnych ofiar łapanki policyjnej w dwóch odsłonach. W obu przypadkach zdarzenia miały miejsce w tym samym mieście i z udziałem policji w nieoznakowanym radiowozie.

Kilka lat temu koleżanka opowiadała mi, jak została złapana na przechodzeniu przez ulicę poza pasami. Co do mandatu, nie miała żadnych obiekcji- obładowana zakupami nie miała ochoty robić kółeczka przez pasy do samochodu-zasłużyła i dostała.
Tyle, że w momencie, gdy miała wypisywany mandat, w jej "przestępcze" ślady poszła jakaś kobieta- nie zwróciła uwagi na nieoznakowane auto, policja z pojazdu nie wychodziła. Przeczłapała parę metrów przed maską auta i...nic, zero reakcji policjantów mimo, iż jeden z nich odprowadzał wzrokiem przechodzącą kobietę.

Pośmialiśmy się wtedy, że pewnie dzienny limit mandatów wyczerpali lub zarobili dla urzędu wojewódzkiego odpowiednią stawkę, ewentualnie ta druga kobieta była brzydsza/starsza i nie byli zainteresowani jej danymi.

I właśnie wczoraj mnie spotkało coś podobnego. Zatrzymałam się pod sklepem na poszerzonej w tym miejscu ulicy. Żadnych zakazów postoju/parkowania nie ma, od lat parkują tam ludzie robiący ciężkie zakupy. Parę worków cementu, 10 litrów farby, 30 metrów listew narożnych, itp. nie jest ani wygodne, ani łatwe i lekkie do noszenia na dystansie 100 metrów do najbliższego parkingu (jeśli oczywiście ktoś ma szczęście tak blisko zaparkować).

Miejscowa policja nigdy uwagi na to nie zwracała, sama parkując dwa sklepy dalej lub sklep bliżej w celu zakupu pączka na śniadanie lub schabowego na obiad (ale władzy wszystko wolno :).
Co prawda, ostatnio zaczęły dochodzić informacje, że panowie jeżdżący nieoznakowanym radiowozem kilka razy wlepili tam mandaty, ale jakoś każdy wzruszał ze zdziwieniem ramionami.

Miałam w planach zakupy ważące około 15 kg, wolnych miejsc na najbliższym parkingu nie było, to postanowiłam zaparkować na kilka minut. Już w sklepie usłyszałam, że dziś szaleje "sreberko", siejąc mandaty pieszym i rowerzystom za nadepnięcie (dosłownie) kawałkiem stopy/opony na fragment nie swojego chodnika np przy schodzeniu na przejście lub przejechanie rowerem przez ulicę oznaczoną do tego celu pasami ścieżką. O ile wiem, to po "zebrach" nie wolno przejeżdżać, ale jeśli jest wyznaczony odpowiedni tor, to jechać nim można (chyba?).

Wychodzę z ciężarem a panowie już migają niebieskim światełkiem na grillu. Mandat 300 zł za parkowanie samochodu powodujące utrudnienia w ruchu. OK, przytakuję, przyjmuję do wiadomości, że samochody mnie mijając muszą zwolnić (niby 200 m dalej rondo, więc wyjścia nie mają jeśli nie chcą zaryć nosem w wysoką wyspę, ale ja się aż tak dokładnie na przepisach nie znam).

Pan miał najwidoczniej ochotę pogadać, bo mi deklarował ile za taki mandat bym sobie kupiła, jak to ja samolubna, bo sobie robię wygodę a kierowcom nie. Jeśli uważa, że popełniłam wykroczenie to przyjmuję do wiadomości, człowiek uczy się wszak całe życie, a nigdy nie twierdziłam, że jestem alfą i omegą.

Czas mija, pan nic nie spisuje tylko gada, drugi siedzi i gapi się w przednią szybę. W tym czasie minęło nas kilkadziesiąt samochodów w obie strony a w tym przypadku oznacza to, że już wspólnie ze mną policja utrudnia ruch, blokując ulicę na dwa razy dłuższym dystansie. Ja rozumiem, że wykonuje czynności służbowe, ale chyba można to byłoby zrobić kilka razy szybciej, zwłaszcza jeśli winowajca się nie tłumaczy, nie protestuje, nie utrudnia.

Może pan był zaskoczony moim brakiem tłumaczenia, bo ostatecznie mandat wypisał i wspaniałomyślnie obniżył do stu zł, traktując to jako formę pouczenia. Ulżyło mi znacznie. I nic nie mam do tego mandatu. Jeśli tak stanowią przepisy to moja wina, więcej tak nie zaparkuję, zapamiętam.

Nieco przykro mi się zrobiło, gdy w czasie wypisywania mi mandatu zobaczyłam jak przez ulicę, 10 metrów przed maską policyjnego samochodu, a około 20 metrów od przejścia dla pieszych przechodzi pani w średnim wieku. Ze sklepu po jednej stronie ulicy przeszła powoli do sklepu po drugiej stronie. Nie rozpoznała "cywilnego" radiowozu, obrzuciła mnie mało przychylnym wzrokiem myśląc prawdopodobnie, że ucinam sobie pogawędkę ze znajomymi w samochodzie, który zaparkował na poboczu tyłem do kierunku jazdy.

A tu (jak w historii mojej koleżanki) zero reakcji drugiego policjanta. Patrzył przed siebie bez reakcji, jakby pani nie widział. I o ten brak reakcji mam pretensję. Jeśli ja złamałam przepisy, dostałam mandat to dlaczego inna osoba, też ewidentnie je łamiąca, już została "puszczona" luzem? Nawet bez upomnienia słownego?

Czyżby panu chodziło o moje dane? "Zarobił" już dość na mandatach lub wyczerpał limit na ten dzień?

ulica

Skomentuj (3) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -6 (26)
zarchiwizowany

#65734

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
W nawiązaniu do historii 6572, bo na komentarz trochę za długo.

Kilkanaście lat temu miałam podobny przypadek tyle, że mój był bez happy endu.
Uwielbiam bernardyny ze względu na ich "straszne" gabaryty i głos oraz za gołębie serce i opanowanie. Miałam już jednego, a kiedy padł mi ze starości mieszaniec owczarka z ... czymś, postanowiłam kupić do towarzystwa drugiego "BigBena".

Po długich poszukiwaniach (ze względu na moją fanaberię, miał to być bernardyn o umaszczeniu płaszczowym), znalazłam w hodowli psiaka, może nie do końca właściwie umaszczonego, ale za to oryginalnie. Był cały rudy z białym podbrzuszem i czubkiem ogona oraz czarną szczęką. Oryginał jednym słowem.

Psy budziły zachwyt, bo duże, łagodne, chętne do zabawy, uwielbiające dzieci, koty, kurczaki i jeże. Gdy ten młodszy miał około pół roku, dostałam propozycję jego kupna od pana, który często przejeżdżał koło mnie. Pan zajmował się skupem bydła w okolicy i z tego względu jego częste przejazdy pod moim domem oswoiły psiaki, bo wreszcie ktoś obcy miał ochotę się zatrzymać i czas, aby pobawić się z nimi.

I oto pewnego dnia ten młodszy zniknął bez śladu, a starszy zaczął chować się po wszelkich zakamarkach.
Najpierw zaczęliśmy poszukiwania po okolicy, bo to był akurat czas rui u suk i być może młody, głupi popędził przed siebie i zgubił drogę. Ktoś wtedy przekazał informację, że rzeczywiście rano, feralnego dnia widział oba moje pieski na równoległej, lokalnej drodze oraz przy nich samochód pana od skupu. Można się było tylko domyślić, że pewnie udało mu się psa zwabić na platformę, a często próbował robić to koło mojego domu i tyle go widzieliśmy.

Od tamtego momentu pan już nigdy nie przejechał szosą koło mnie, a ponieważ mieliśmy na niego namiary, poszło zgłoszenie do policji. I tyle... pan policjant wziął dane z książeczki, zdjęcie, spisał moje podejrzenia.
Potem dopiero okazało się dlaczego nikt niczego nie ruszył. Tak się złożyło, że syn dalszej sąsiadki mieszkał w tej samej miejscowości, w której znajdowała się ubojnia i gdzie mieszkał jeden ze skupujących.
Informacja się rozeszła i to od tego syna otrzymałam wiadomość, że chyba widział opisywanego przeze mnie psa (przypominam, że był dość oryginalny) na podwórku sąsiada- policjanta z komendy powiatowej.

Informacja przekazana na posterunek i dalej nic.
No to książeczka w rękę i jedziemy do faceta. Tylko jak wejść na podwórko policjanta i nie być oskarżonym o napad? Drzwi domu tworzyła mi kobieta, zapytałam o tego syna sąsiadki, niby szukając jego domu, a przy okazji zlustrowałam podwórko. Jedyne co udało mi się ustalić to, że w stodole stojącej na końcu dużej posesji szczekają co najmniej trzy psy.

Nie było możliwości podejścia tam niezauważenie i sprawdzenia, a na "chama" skończyłoby się to dla mnie rozprawą sądową. Tylko policja może robić rewizję i to z nakazem sądowym. Bez nakazu też pewnie, ale ja nie policja.

Psa nie odzyskaliśmy. Pewnie gdyby nie zgłoszenie na policję, to udałoby się bernardyna zobaczyć na podwórku, zrobić zdjęcie, zadzwonić po świadków, policję. Może coś by się dało w ten sposób zwojować. A tak, policjant- paser, ostrzeżony przez kolegę, spodziewał się wizyty i zamknął psa w budynku stojącym najdalej od bramy, przy okazji zamknął razem jeszcze ze dwa lub więcej kundli, żeby dziwnym nie było, że część biega luzem, a przy okazji mogły również zagłuszyć szczekanie mojego.

Nikogo za rękę nie złapaliśmy, świadkowie też byli mało wiarygodni, bo psa nie znali osobiście, zdjęcia można pomylić, a zadzierać z sąsiadem i na dodatek policjantem?


*dla wyjaśnienia: psiaki zwiały, bo brat nad ranem wyjeżdżał do pracy, otworzył bramę i nie zauważył w ciemności, że psy wybiegły poza posesję, a one akurat poczuły zew natury i pobiegły na sąsiednią ulicę do suki.
Ja wiem, że to nasza wina, iż pies zwiał z podwórka, bo przecież okazja czyni złodzieja, ale żeby policjant wiedząc, nawet po fakcie, że kupił kradzionego psa, nie zareagował odpowiednio? tego kompletnie nie rozumiem.

policja

Skomentuj (3) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 168 (262)
zarchiwizowany

#64834

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
*

Mignęła mi dziś przed oczami notka prasowa o decyzji rządu (ach te wybory lada moment ;)), że przeznaczą pieniądze na odstrzał 300 tys. dzików.

Wiadomo, kto dokona odstrzału- koła łowieckie w skład których wchodzą elity lokalne (głównie). Daj im Boże zdrowie, jak dla mnie to może się sam naczelny łowczy RP osobiście pofatygować, jeszcze mu kawusi zrobię i dopłacę za fatygę.

Ciekawi mnie bardziej sposób spożytkowania funduszy i cała akcja strzelnicza, bo mi się przypomniała historia sprzed kilkunastu lat w związku z którą do dziś sobie pluję w brodę, bo poziom adrenaliny tak mi wyprostował zwoje mózgowe, że nie skojarzyłam faktów i nie okazałam się bardziej piekielna od piekielnych myśliwych.

Nim przejdę do sedna, muszę podać parę informacji.
1. Kilkadziesiąt lat temu panowała moda na lisa w postaci np. kołnierza. Jak dla mnie, niestety się skończyła (mam w nosie wszystkich obrońców zwierząt, "filoekoskórowców", bo nikt nigdy z nich nie spotkał się osobiście z problemem zachwiania równowagi ekosystemu w związku z niekontrolowanym przyrostem jednego gatunku; fajnie się siedzi w mieszkanku w mieście i płacze nad biednym liskiem :/).

2. Lisy niestety oznaczają wściekliznę (miałam okazję przeżyć tzw. kwarantannę w związku z wściekłym lisem na podwórku), czyli są niebezpieczne. Jednocześnie wścieklizna była naturalnym powodem selekcji tych zwierząt, bo bardzo dużo padało.
Pojawił się rządowy program ich leczenia przy pomocy zrzutów specjalnych tabletek (akcja jest powtarzana co kilka lat i wtedy obowiązuje na danym obszarze zakaz wchodzenia do kompleksów leśnych). Efekt jest taki, że lisy, nie mając w naturze wroga (człowiek już ich wszak nie chce), zaczęły się rozmnażać w sposób hurtowy. Nagle zabrakło dla nich pożywienia, obok mnie zniknęły stada bażantów i kuropatw. Zabrakło zajęcy i czajek. W ten sposób lisy stały się u nas plagą, nie dość, że budującą sobie gniazda pod budynkami gospodarczymi i śmierdzącą (można w lesie podejść do nory lisa i sobie sprawdzić organoleptycznie) to jeszcze pożerającą ptactwo domowe i koty.

3. Ponieważ mieszkam w pobliżu małego miasteczka powiatowego, znam przynajmniej z widzenia większość lokalnej elity (no może poza sędzią i prokuratorem). Owi komendanci, lekarze, adwokaci, dyrektorzy i biznesmeni są zrzeszeni w kole łowieckim, które ma swój rewir w mojej miejscowości. Wnoszą oni z tego tytułu jakieś opłaty do kasy gminy. Może coś się w tej chwili zmieniło, ale mogą się poruszać tylko po terenie należącym do samorządu a nie po prywatnych.

Cała piekielna historia i awantura rozegrała się w jesieni. Oto na końcu mojej działki zatrzymały się dwa samochody a po pewnym czasie pieszo dołączyło do nich kilka osób, wychodzących z pobliskiego lasku. Ponieważ nagle zmaterializowały się pod gospodarczym budynkiem dokarmiane regularnie i nieco oswojone kuropatwy a pies zwinął się w kącie, przyjechali myśliwi.

Panowie, plus dwie panie, napoczęli kanapki z wkładką. Czy była też bezbarwna rozweselająca, nie wiem, ale piwo w puszkach w ilościach ogromnych na pewno.

CAŁE! bez wyjątku, ululane towarzystwo postanowiło się nieco rozerwać. Zaczęli zrywać z mojej działki kalafiory (żeby komuś się nie zapytało niepotrzebnie, jak tam wleźli- mówimy o działce rolnej, nieogrodzonej, a nie działce budowlanej).
Kalafiorów posadziłam sobie 10 szt. a te patafiany zawiane potraktowały to jako cel strzelniczy. Jeden mutant rzucał do góry a reszta strzelała.
Nim do nich dobiegłam, warzywa im się skończyły i zrobili sobie kolejne zawody, tym razem w strzelaniu do pustych puszek po piwie napełnionych żwirkiem z pobocza. Gdyby jeszcze strzelali w stronę drogi. Zrobili to w stronę pastwiska.
Jeśli ktoś choć trochę się orientuje w fizyce czy chemii to wie, że aluminium jest bardzo łatwym do rozdzierania materiałem. O ile śrut (nie wiem czym strzelali ale metal był nieziemsko porozrywany) jest mały i krowa nie ma szans go zjeść, to już ostre, pozawijane kawałki aluminium, wielkości 1-2 cm, jak najbardziej.

No to im zrobiłam awanturę, wyzwisk nie pamiętam, bo adrenalina buzowała. Zaczęły się ich groźby. W końcu znany mi z widzenia , chyba najmniej pijany weterynarz, raczył nieco zgasić moczymordy i zaczęły się wyjaśnienia. I tak zaczęliśmy się przerzucać argumentami.

Po pierwsze: oni płacą gminie, więc mogą wejść gdzie chcą; za te ich składki (?) wójt remontuje mi np drogę;

hm... staliśmy na tzw. dziurze, która tylko gdzie nie gdzie miała asfalt; remontowana była kilka lat wcześniej z jakichś tam pieniędzy województwa i gminy; Panowie nie skomentowali. Panie były tak ubzdryngolone, że podpierały samochód, chichocząc jak siusiumajtki.

Po drugie: jedyny wyjątek gdy nie wolno im wejść na prywatną działkę, to gdybym miała 100 h kalafiora;

hm... czyli, że straty poniesione z tytułu łażenia po uprawie małej są procentowo dużo mniejsze a zrywanie kalafiora i robienie sobie z niego lotek strzelniczych mieści się w ramach szeroko pojętego polowania na zwierzynę? Panowie nie skomentowali.

To zaczęłam ja.
Po pierwsze: strzelanie do puszek nad pastwiskiem!
Komentarz panów: jak padnie krowa to wójt zapłaci odszkodowanie!

hm... jak udowodnię, że to po ich puszce? nikt nie robi sekcji zwłok zwierzęcia; badany jest tylko mózg pod kątem choroby BSE; Panowie nie odpowiedzieli.

Po drugie: czemu zamiast płacić wójtowi, nie strzelają do lisów?
Komentarz: bo nikt nie płaci za zabitego lisa, a śrut kosztuje 70 zł i im się nie opłaca.

hm... w takim razie czy ten śrut, którym strzelali do moich niedoszłych mrożonek i zapiekanek kalafiorowych oraz do śmieci podlegających recyklingowi to jakiś bezpłatny w promocji dostali i dlatego im nie szkoda tracić?
Panowie nie skomentowali.

To im życzyłam aby w tempie szybkim wyp*lali z mojego pola i nigdy, przenigdy nie ważyli się zbliżyć do jego granicy w przyszłości.
I tu się uaktywnił, mocno popychany wiatrem halnym, przewodniczący rady miasta.
Tego właśnie do dziś żałuję, że nie wykorzystałam.
Wręczył swoją komórkę i kazał zadzwonić do wójta, żeby ten potwierdził ich prawo do pobytu na mojej działce.
Telefon oddałam z informacją, że przecież nie znam numeru ale po powrocie do domu skontaktuję się z włodarzem.

Gdyby wtedy moje szare komórki nie rwały się do rękoczynów i nie planowały jak kopnąć jednego z drugim w rodowe klejnoty, to wystarczyło zadzwonić na 997 i powiedzieć, że dwie grupy kompletnie pijanych osób jeżdżą samochodami. Ciekawe jaką minę mieliby panowie policjanci m.in. na widok swojego komendanta i zastępcy burmistrza?
Mądry Polak po szkodzie :/

A tak w akompaniamencie wzajemnych złorzeczeń i wyzwisk rozeszliśmy się w przeciwne strony.

Nie wiem, czy myśliwi rzeczywiście nie mają prawa wchodzić na teren prywatnych gospodarstw, ale od tamtej pory NIGDY! żaden myśliwy nie wszedł na teren mojego. Podobną awanturę urządził im mój sąsiad i nasze dwie działki traktowane są przez koło łowieckie jak zadżumione.

*zgodnie z sugestiami, bo się coraz piekielniej na piekielnych robiło, usuwam :)

koło łowieckie

Skomentuj (29) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 85 (395)

1