luska ♀
Zamieszcza historie od: | 8 lutego 2014 - 14:13 |
Ostatnio: | 17 lutego 2024 - 20:27 |
O sobie: |
Zawód...najbardziej znienawidzony przez prawie wszystkich, totalny nierób z pretensjami, czyli nauczyciel |
- Historii na głównej: 25 z 31
- Punktów za historie: 7997
- Komentarzy: 231
- Punktów za komentarze: 1481
Panowie X i Y są kuzynami. Mówiąc dość oględnie, nie przepadają za sobą. Powodem jest kilka hektarów pola, położonego tuż za płotem pana X.
Pan X uważa, że panu Y absolutnie nie należało się w spadku takie dobro.
Powód? Wcale nie to, że został pominięty, bo również odziedziczył identyczny areał. X uważa, że skoro Y nie może zająć się uprawą spadku, powinien oddać go X (za friko najlepiej).
Y mieszka i pracuje kilkadziesiąt kilometrów dalej. 4 ha pola to żaden dochód, a koszty uprawy przekraczają zyski. Pan Y postanowił więc oddać pole w dzierżawę panu Z.
Pan Z miał szczęście, że zdążył skosić zboże, bo oto nagle, przez dwie noce z rzędu, nieznany sprawca podpalał mu ściernisko*.
Szczęściem pan X czuwał te dwie noce z rzędu za płotem i na czas leciał gasić zarzewie większego pożaru. Wiadomo, potworne upały, wszystko wyschnięte na pieprz, do tego kupa słomy i tuż obok zabudowania pana X. Wszystko mogło pójść z dymkiem w kilkanaście minut.
Pan Z wezwał policję, niech sama szuka podpalacza, bo za domysły nikt nie odpowie.
Zapyta ktoś, gdzie tu piekielność, jeśli domniemany piroman palił słomę i przy okazji narażał swój dom?
Agencja Rozwoju i Modernizacji Rolnictwa zabiera dopłaty rolne za palenie ścierniska. Zabuliłby pan Z, bo to on uprawia pole. Panu Y płaci tylko za dzierżawę**.
*Prawdopodobnie podpalacz czekał na skoszenie zboża, bo niemożliwym byłoby jego ugaszenie bez udziału straży i sprzętu do oborywania pola. A domu jednak mu było szkoda.
**Agencja zabiera 3 % dopłat, a jeśli podpalenie się powtórzy, całość w danym roku. I akurat oni nie szukają prawdziwego winnego. W ubiegłym roku, w sąsiedniej gminie, dopłaty stracił sąsiad tego, który podpalał, mimo że ogień z pola podpalacza sam się przeniósł na pole poszkodowanego.
ściernisko
Wizyta w tym konkretnie prywatnym ośrodku kardiologii zabiegowej wymaga wcześniejszej rejestracji. Wyznaczają ci datę i godzinę. Oczywiście lepiej przyjechać nieco wcześniej, aby pan z rejestracji dokonał pomiaru ciśnienia i wypełnioną wstępnie kartę zaniósł do gabinetu.
Sama długość wizyty u lekarza jest zależna od etapu leczenia. Może trwać 5 minut, jak i 15. Wszystko w atmosferze spokoju, miłej rozmowy, itp.
Z tego powodu często się zdarza, że można wskoczyć w takie okienko i szybciej mieć wizytę.
Ponieważ jest to ośrodek zabiegowy, pan z rejestracji (tak, tam też oszczędzają na personelu) w określonych godzinach i dniach wykonuje np. echo serca, itp.
I pewnego dnia trafiłam tam na awanturującą się kobietę i jej męża. Pani krzyczała z pokoju zabiegowego, że ona chce już natychmiast badania, a pan z rejestracji zdążył przyjąć trzech pacjentów i już kolejnego wpisuje. Mąż groził, że ich nogi ostatni raz w tym przybytku stały.
Pan uspokajał, tłumaczył, że musi zarejestrować planowych pacjentów, w tym na zabieg koronarografii. Rozjuszyło to babę jeszcze bardziej, bo ona tu siedzi od pół godziny.
Chyba rejestratorowi ciśnienie wreszcie podskoczyło, bo zapytał, na którą godzinę pani ma wizytę umówioną.
"A co to pana obchodzi?! Mam, na którą mam, a pana obowiązkiem jest mnie zbadać, a nie przyjmować pacjentów!”.
Mąż zagroził złożeniem skargi i wreszcie poszli do lekarza.
Pytałam potem doktora o wrzeszczącą babę. A jakże, skargę złożyła. Skarga została przyjęta i konsekwencje wobec rejestratora miały zostać wyciągnięte. Po czym nastąpiło znaczące mrugnięcie okiem.
Prawda była taka, że kobieta wymyśliła sobie wizytę o półtorej godziny wcześniej, bo chyba jej tak pasowało.
Cóż, w tym przypadku nie można się dziwić, że rejestrator przyjmował planowych pacjentów, a kobieta musiała czekać na badanie.
słuzba_zdrowia
Po co jest praktyczna nauka zawodu (w niektórych specjalizacjach nazywana stażem), rozumie każdy średnio rozgarnięty homo sapiens.
Tym bardziej z tego sprawę powinien zdawać sobie "sapiens studentus" lub "sapiens absolwentus".
Młody lekarz/student medycyny opowiada swoją historię z ordynatorem kardiologii. Wielce rozbawiony młodzieniec raczył towarzyszy biesiady informacją, jak to wraz z kolegami zaskoczył ordynatora swoim zapałem do studiowania jakże zawiłych technik ratowania ludzkich serc.
Adepci nauk medycznych zgłosili się na oddział dwunastego dnia miesiąca z pytaniem, czy SP Ordynator przyjmie ich na staż od dziewiątego.
A i owszem, ordynator zgodę wyraził, tyle że kazał przyjść z tym pytaniem za miesiąc.
Niestety, młodzieńcom nie chodziło o 9 dzień kolejnego miesiąca, tylko o ten, który już minął, wprawiając ordynatora w osłupienie.
Ciężko mi sobie wyobrazić, aby mój samochód naprawiał mechanik, który uczył się zawodu z książek, bo mu się nie chciało chodzić na praktyki. Włosy ścinała mi fryzjerka, która widziała to tylko na YouTube, bo opuszczała połowę zajęć praktycznych.
Kto w takim razie będzie miał okazję leczyć moje lub moich najbliższych serce? Miałam możliwość spotkać na żywo przedstawiciela homo-konowałów, dla których najważniejsza będzie kasa, a nie ludzkie zdrowie.
Chroń nas Boże przed takimi "medykami" i każdym innym mechanikiem/nauczycielem/rolnikiem/kierowcą/dentystą/piekarzem/inżynierem/(wpisz dowolny zawód), który olewa to, co najważniejsze w nauce zawodu.
kawiarnia
Współpracuję z dwoma restauracjami, wykonując im dekoracje okolicznościowe. I to od ich właścicieli, pracowników i z własnych potyczek z klientem mam te doświadczenia.
Ogólnie "syf, kiła i 4 metry błota", chamstwo, złośliwość, bójki połączone z wizytą karetki i policji oraz kradzieże. Jeśli takie obrazki widać np. po weselu, na 90% balowało miasto.
Jeśli w łazienkach prawie nie widać bytności tłumu ludzi i odchodów na suficie, podłogi nie ozdabiają "pawie", obsługa słyszy "proszę, dziękuję", na 90% baluje wieś.
Najciekawsze przypadki "kultury" miejskiej:
- spalone obrusy i podpalone stoły;
- rozbite świeczniki i wazony;
- pozrywane karnisze;
- pety w dekoracjach, stojących tuż obok popielniczek;
- pawie i pijacy drzemiący w pawiach;
- odchody i podpaski... W zasadzie to trudno powiedzieć gdzie ich nie było;
- kradzieże...wszystkiego co się da; sztucznych bukietów, naczyń, jedzenia, napojów, dekoracji;
Co do tych kradzieży.
Rodzice i rodzeństwo młodych ładowało do reklamówek w czasie wesela ze stołów talerze z jedzeniem. Po co? A "kij ich wie". I tak musieli potem zapłacić za dodatkowe porcje. Problem dla obsługi był taki, że co chwilę musieli dorabiać nowe przystawki.
Impreza skończyła się tym, że z magazynu napojów i z chłodni klienci zaczęli wynosić wszystko co było mimo, iż nie były to produkty za które zapłacili, tylko przeznaczone na inną imprezę.
Do tego, razem z kwiatami zniknęły wazony i dodatki dekoracyjne. I nie było to pierwsze wesele "miejskie" na którym niepilnowani klienci wynoszą własność lokalu.
Inna impreza gości z miasta skończyła się regularną bitwą, wizytą policji i zabraniem skatowanego delikwenta przez pogotowie.
Wesela "wiejskie" można w tej chwili poznać po bardzo wysokiej kulturze gości. Zwroty grzecznościowe to norma, śmieci na swoim miejscu, brak konfliktów, pijanych leżących w wymiocinach pod stołem. Lokal po takiej imprezie wygląda jak prywatny dom po większej bibce. Nawet balony zostają nietknięte, co wydaje się niemożliwością. Są wieszane specjalnie dla dzieci.
lokal
Przyjęcie weselne klienci zaplanowali z wyznaczeniem miejsc dla gości. Młodzi z rodzicami ustalali ile osób przy jakim stoliku i w którym miejscu, a następnie sami rozstawiali winietki. Obsługa nigdy się do tego nie wtrąca i nie chce ze względu na wcześniejsze przypadki i problemy.
Klienci zaplanowali dla dzieci oddzielny stół na 10 osób. Niby wszystko jasne, winietki widoczne, numery stołów również, tablica przy wejściu do restauracji z numerami i nazwiskami wystawiona.
Po weselu matka młodej stwierdziła, że nie zapłaci za całość, bo dla niej i kilku osób z jej rodziny zabrakło miejsca.
Pewnie niektórzy już się domyślają, co było nie tak. Dzieci nie chciały siedzieć przy oddzielnym stole (jak mówiła znajoma, niektóre były bardzo malutkie) i powędrowały do rodziców. Tym sposobem, mimo widocznych winietek i przypisanych miejsc dla gości, dla kilkunastu osób nagle nie było miejsca przy wyznaczonych stołach.
Czy nie można byłoby wcześniej zapytać swoich gości, gdy potwierdzali przybycie z dziećmi, czy chcą dla tych szkrabów oddzielne miejsca? Oszczędziłoby to masę zamieszania i pretensji bez powodu do właścicieli lokalu.
restauracja
Znajomy [X] kilka lat temu zajmował się uprawą warzyw z rodziny kapustnych. Z masową uprawą wiąże się konieczność stosowania dość dużej ilości pestycydów, bo wszelkiej maści gąsienice, żuczki, chrabąszcze, motyle pojawiają się w ilościach hurtowych.
Pole kalafiora znajdowało się kilka kilometrów od domu X.
Ponieważ w uprawie pojawiła się groźna śmietka (swoją drogą całkiem sympatyczne nazwy ma większość robali), X zastosował dość silny pestycyd, mający około tygodniowy okres karencji. Kalafior był na tyle mały, że jego zbiór mógł jeszcze poczekać.
Kolejnego dnia X pojechał zobaczyć, czy trucizna zaczęła działać i nie zastał w polu kalafiora. W ciągu nocy ktoś wyciął hektar prawie w pień, bo część roślin nie miała jeszcze róż.
Złodziej nie wyciął tego dla siebie. Nawet przy połowie wielkości róż kalafiora największy żarłok tego nie zje i nie upcha po rodzinie. Z bardzo dużym prawdopodobieństwem kalafior zajechał na okoliczne targowiska i niczego nieświadomi ludzie, zamiast kupować zdrowe warzywo, kupili nafaszerowany trucizną kalafior. Pewnie był tańszy niż w sklepie, a sama pamiętam ceny kapustnych sprzed kilku lat - 4 zł za małą główkę brokułu.
Jedyne, czego jest pewien X to, że kalafior nie trafił do mrożonek. W tym akurat czasie zakład przetwórczy jeszcze nie zajmował się skupem kapustnych (wiązało się to bowiem z jakimś przestawianiem maszyn i taśm, a w tym momencie zakład przerabiał marchew). Do tego zakład pracuje nad swoją marką i każdą partię warzyw, zwłaszcza tych bez kontraktacji najpierw wyrywkowo kontroluje w laboratorium.
uprawa przemysłowa
Jeśli na dodatek jest się jedną z kilkudziesięciu osób, które za rok ukończą wyjątkowo popularną w ostatnich latach lokalną szkołę gatronomiczno-kelnersko-hotelarską i w perspektywie ma się wizję dołączenia do kilku setek już bezrobotnych absolwentów tejże "uczelni", to się chwyta każdej sposobności, żeby na przeładowanym rynku pracy, zaprezentować się ewentualnemu przyszłemu pracodawcy z jak najlepszej strony.
Doskonałą okazją do tego są praktyki. Nie dość, że wypełniam zalecenia szkoły, to zdobywam doświadczenie i mogę pokazać się z jak najlepszej strony właścicielowi restauracji. I w tym momencie obecni kandydaci do pracy dają plamę.
Znajoma restauratorka przyjęła na praktykę dwójkę kelnerów. W ciągu określonego czasu mają mieć "wypracowaną" jakąś tam liczbę godzin. Problem w tym, że ten czas się właśnie kończy, a praktykanci nie mają nawet połowy obecności.
Kobieta jest wyrozumiała i ugodowa. Wie, że młodzi chcą wykorzystać okazję i pomóc w domu przy plewieniu malin/zbieraniu truskawek (takie u nas zagłębie owocowe).
Ustaliła więc, że zamiast przez dwa tygodnie po 2 godziny, praktykanci pojawią się kilka razy ale na dłuższy czas.
Pojawili się raz na 4 godziny, a dziś tylko jeden - pewnie na dłużej, bo sam musi przygotować salę na bardzo duży bankiet, a jak widziałam, snuje się w żółwim tempie.
Właścicielka zagroziła, że jeśli nie nadrobią w weekend, nie podpisze zaświadczenia i nie wystawi oceny.
Naburmuszona mina ucznia mówiła sama za siebie. Zaś komentarze jakie poleciały w eter, kiedy dzwonił do nieobecnego "towarzysza niedoli", aby go poinformować o decyzji właścicielki pochlebne nie były.
Swoją postawą wysłali jednoznaczny komunikat: jestem kombinatorem i leniem. O pracy w tym lokalu mogą zapomnieć mimo, że wcześniej byli tym zainteresowani.
Zarobić mogli trochę ponad minimalną krajową plus napiwki, wyżywienie. Do tego dość elastyczny czas pracy. Jeśli ma się osiemnaście lat, nie ma rodziny na utrzymaniu, za to mieszka w domu rodziców, to jest to najlepsza okazja do rozpoczęcia stopniowego usamodzielniania lub nawet podreperowania domowego budżetu.
"Najzabawniejsze" w tym jest to, że właśnie właścicielka będzie szukać nowego kelnera na stałą umowę o pracę i kilku kelnerów tzw. "wolnych strzelców" na większe weekendowe imprezy.
O tym, że jeden z pracowników odchodzi ze względów rodzinnych, praktykanci doskonale wiedzieli, bo wypytywali go o warunki pracy.
Jaki więc problem, mając taką okazję, nie pokazać się z dobrej strony pracodawcy?
Nie zrozumiem takiego podejścia do pracy i obowiązków.
restauracja
Mamusia przyjechała do lokalu ze swoim "komunistą" wynająć salę. W czasie ustalania, z właścicielką restauracji, menu i liczby osób, pada pytanie o ilość i wiek dzieci zaproszonych na komunijny obiad. W tym akurat lokalu właścicielka zastosowała taki cennik, że dzieci do lat trzech wchodzą bezpłatnie, a dla tych do dziesięciu- przyjęcie komunijne kosztuje połowę.
Mamusia zaczęła więc głośno wymieniać imiona zaproszonych dzieci, podając ich wiek. W swoim zaaferowaniu doszła w ten sposób do swojej starszej córki i wypaliła: "X jeszcze nie ma 10 lat to też będzie połowa".
I wtedy jej latorośl, nieco zdziwiona, "zastrzeliła" rodzicielkę okrzykiem: "Mamo, ale przecież X właśnie skończyła 11 lat i 2 miesiące".
przyjęcie komunijne
Zmarły był człowiekiem w średnim wieku, jeszcze pracującym. Ogólnie człowiek szanowany, uczynny, lubiany (co potwierdziła liczba żałobników uczestniczących w uroczystościach pogrzebowych). Śmierć przyszła nagle, w nocy. Zasnął i już się nie obudził.
Czekając na "przyjazd" ciała do kościoła, rozmawiam z kuzynką zmarłego. I w trakcie tej rozmowy pada z jej ust mniej więcej takie stwierdzenie:
- Jakaś ta śmierć taka nieładna.
.... WTF?!?...
- Tak umrzeć jak Bartoszewski! Do ostatniego dnia pracował. W telewizji był, a potem go do szpitala zabrali i tam umarł. To jest dopiero zasłużona i ładna śmierć.
A ta jakaś taka byle jaka. Chyba nie zasłużył, bo umrzeć w domu i to we śnie...
Argumenty, że przecież pracował do ostatniej chwili, bo akurat wziął sobie urlop i chciał trochę wyremontować dom, jakoś nie trafiły. Zawsze mi się wydawało, że każdy chciałby mieć tak lekką i spokojną śmierć. Jeśli już mówimy o zasłużonej, to chyba wartością nie jest popularność i ilość pojawień się w TV i radio.
Nie, bo ta taka jakaś byle jaka, nie wiadomo co, nieładna...
pogrzeb
Mój brat, prawie 20 lat temu, jako świeżo upieczony kierowca, zarobił mandat a ojciec, jako właściciel auta, stracił wysokie zniżki w OC. Brat miał pecha, bo trafił na cwanego faceta i z poszkodowanego stał się sprawcą.
Żeby nie było dopytywań: brat jechał z rodzicami, kierowca drugiego samochodu z żoną.
Stłuczka, a w zasadzie to mocne otarcie aut, miało miejsce zimą, na zakręcie mocno zaśnieżonej, mało uczęszczanej ulicy, na której samochody wyjeździły 3 głębokie i zmrożone koleiny. Służby drogowe oczywiście tradycyjnie były zaskoczone intensywnością opadów, stąd katastrofalne warunki drogowe.
Aby dwa samochody mogły się minąć, oba musiały powoli "wyskoczyć" z "wspólnej" koleiny. Brat to zrobił, bardziej w bok już nie mógł zjechać, bo akurat w tym miejscu jego zewnętrzne koło zachodziło na pobocze i groziło to zsunięciem się samochodu do rowu. Oznaczało to, że samochód z przeciwka, jadąc środkową koleiną, był dość znacznie poza osią środkową jezdni.
Niestety drugi kierowca postanowił jechać wspólną koleiną i w efekcie oba samochody mocno się otarły.
Sprawca wcale się nie wypierał, że to nie jego wina. Prosił, aby nie wzywać policji, bo straci wysokie zniżki. Jutro przywozi pieniądze za naprawę. Możliwe też, że facet był na podwójnym gazie, bo słynął z niewylewania za kołnierz, choć alkoholu ojciec od niego nie wyczuł.
I to był błąd mojego ojca. Zgodził się na taką wersję. Facet to znajomy z gatunku "wiem kto to jest i gdzie mieszka", a nie znajomy na zasadzie "wpadnij w sobotę na grilla".
Kiedy dwa dni po stłuczce faceta nie było, ojciec wybrał się do niego. Sprawca przepraszał, jeszcze nie wybrał pieniędzy z wypłaty, jutro pożyczy i odda.
Tyle, że cztery dni po zdarzeniu brat dostał mandat jako sprawca kolizji. Nie pomogły zeznania rodziców, bo kierowca też miał świadka. Policja zaś była na miejscu zdarzenia (dwa dni po!), pomierzyła i wyszło, że to brat zjechał na przeciwny pas.
Pytaliśmy znajomego, który mieszka w tym miejscu. Potwierdził wizytę policji tyle, że wtedy po koleinach nie było już śladu. Nie dość, że rozmiękły, to jeszcze zdążyły pługi przejść tędy dwa razy.
Sprawca to dobry kolega ówczesnego komendanta posterunku, niejedną butelkę razem spacyfikowali, więc sobie poradzili z problemem.
Jednego nas ta sytuacja nauczyła, albo wzywamy policję bezapelacyjnie, albo sprawca pisze oświadczenie na miejscu.
Osobiście miałam przypadek z innym rozwiązaniem sprawy. Sprawca na wieść, kto jest moim mechanikiem, wyprosił jazdę do niego i sam się dogadał z fachowcem co do pokrycia kosztów naprawy mojego auta.
ulica
‹ pierwsza < 1 2 3 > ostatnia ›