Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

luska

Zamieszcza historie od: 8 lutego 2014 - 14:13
Ostatnio: 17 lutego 2024 - 20:27
O sobie:

Zawód...najbardziej znienawidzony przez prawie wszystkich, totalny nierób z pretensjami, czyli nauczyciel
Dlaczego ten?...bo w czwartej klasie obiecałam sobie, że kim jak kim, ale nauczycielem to na pewno nie zostanę.
Zboczenie zawodowe...niestety gadulstwo w mowie i piśmie.
Największy pierwszy sukces...gdy przedszkolak po wydukaniu 6 liter ze zdumieniem powiedział: "plose paniii, a tu pise ''to tata''?!!
Z zamiłowania...choreograf
Wiek...18 + VAT...młoda jestem:) tylko ten vat po kościach łupie i nieco przytłacza
Pasja...książki; inteligentne książki; "Kod da Vinci" jest przewidywalny jak zachód słońca nad równikiem;
Co mnie wk*a?...Ministerstwo Edukacji
czasem rodzice, którzy traktują mnie jak darmową nianię z pensją prezesa kopalni.

  • Historii na głównej: 25 z 31
  • Punktów za historie: 7997
  • Komentarzy: 231
  • Punktów za komentarze: 1481
 

#67953

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Tu na razie jest ściernisko, ale będzie pogorzelisko...

Panowie X i Y są kuzynami. Mówiąc dość oględnie, nie przepadają za sobą. Powodem jest kilka hektarów pola, położonego tuż za płotem pana X.

Pan X uważa, że panu Y absolutnie nie należało się w spadku takie dobro.

Powód? Wcale nie to, że został pominięty, bo również odziedziczył identyczny areał. X uważa, że skoro Y nie może zająć się uprawą spadku, powinien oddać go X (za friko najlepiej).

Y mieszka i pracuje kilkadziesiąt kilometrów dalej. 4 ha pola to żaden dochód, a koszty uprawy przekraczają zyski. Pan Y postanowił więc oddać pole w dzierżawę panu Z.

Pan Z miał szczęście, że zdążył skosić zboże, bo oto nagle, przez dwie noce z rzędu, nieznany sprawca podpalał mu ściernisko*.

Szczęściem pan X czuwał te dwie noce z rzędu za płotem i na czas leciał gasić zarzewie większego pożaru. Wiadomo, potworne upały, wszystko wyschnięte na pieprz, do tego kupa słomy i tuż obok zabudowania pana X. Wszystko mogło pójść z dymkiem w kilkanaście minut.

Pan Z wezwał policję, niech sama szuka podpalacza, bo za domysły nikt nie odpowie.

Zapyta ktoś, gdzie tu piekielność, jeśli domniemany piroman palił słomę i przy okazji narażał swój dom?

Agencja Rozwoju i Modernizacji Rolnictwa zabiera dopłaty rolne za palenie ścierniska. Zabuliłby pan Z, bo to on uprawia pole. Panu Y płaci tylko za dzierżawę**.

*Prawdopodobnie podpalacz czekał na skoszenie zboża, bo niemożliwym byłoby jego ugaszenie bez udziału straży i sprzętu do oborywania pola. A domu jednak mu było szkoda.

**Agencja zabiera 3 % dopłat, a jeśli podpalenie się powtórzy, całość w danym roku. I akurat oni nie szukają prawdziwego winnego. W ubiegłym roku, w sąsiedniej gminie, dopłaty stracił sąsiad tego, który podpalał, mimo że ogień z pola podpalacza sam się przeniósł na pole poszkodowanego.

ściernisko

Skomentuj (9) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 145 (237)

#82443

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Prywatna kontra publiczna służba zdrowia. Co może być piekielne? Pacjent najprawdopodobniej.

Wizyta w tym konkretnie prywatnym ośrodku kardiologii zabiegowej wymaga wcześniejszej rejestracji. Wyznaczają ci datę i godzinę. Oczywiście lepiej przyjechać nieco wcześniej, aby pan z rejestracji dokonał pomiaru ciśnienia i wypełnioną wstępnie kartę zaniósł do gabinetu.

Sama długość wizyty u lekarza jest zależna od etapu leczenia. Może trwać 5 minut, jak i 15. Wszystko w atmosferze spokoju, miłej rozmowy, itp.

Z tego powodu często się zdarza, że można wskoczyć w takie okienko i szybciej mieć wizytę.

Ponieważ jest to ośrodek zabiegowy, pan z rejestracji (tak, tam też oszczędzają na personelu) w określonych godzinach i dniach wykonuje np. echo serca, itp.

I pewnego dnia trafiłam tam na awanturującą się kobietę i jej męża. Pani krzyczała z pokoju zabiegowego, że ona chce już natychmiast badania, a pan z rejestracji zdążył przyjąć trzech pacjentów i już kolejnego wpisuje. Mąż groził, że ich nogi ostatni raz w tym przybytku stały.

Pan uspokajał, tłumaczył, że musi zarejestrować planowych pacjentów, w tym na zabieg koronarografii. Rozjuszyło to babę jeszcze bardziej, bo ona tu siedzi od pół godziny.

Chyba rejestratorowi ciśnienie wreszcie podskoczyło, bo zapytał, na którą godzinę pani ma wizytę umówioną.

"A co to pana obchodzi?! Mam, na którą mam, a pana obowiązkiem jest mnie zbadać, a nie przyjmować pacjentów!”.

Mąż zagroził złożeniem skargi i wreszcie poszli do lekarza.

Pytałam potem doktora o wrzeszczącą babę. A jakże, skargę złożyła. Skarga została przyjęta i konsekwencje wobec rejestratora miały zostać wyciągnięte. Po czym nastąpiło znaczące mrugnięcie okiem.

Prawda była taka, że kobieta wymyśliła sobie wizytę o półtorej godziny wcześniej, bo chyba jej tak pasowało.

Cóż, w tym przypadku nie można się dziwić, że rejestrator przyjmował planowych pacjentów, a kobieta musiała czekać na badanie.

słuzba_zdrowia

Skomentuj (9) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 110 (134)
zarchiwizowany

#77603

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Usłyszałam historię i przypomniało mi się pewne wydarzenie... Działo się to w czasach o których już nawet starożytni górale nie pamiętają...
Kolega dostał kategorię "A" i idąc na obowiązkową wtedy, dwuletnią służbę w kamaszach, poprosił (trochę tak w ramach żartu i z przymrużeniem oka)naszą "paczkę" przyjaciół, co by mu pilnowała i dbała o przyszłą matkę jego dzieci, podporę jego lat podeszłych, miłość życia... no jasne, czego się dla swoich nie robi, choćby i żartem.

Gdzieś z miesiąc później widziałam jego narzeczoną na ulicy w towarzystwie chłopaka bardzo podobnego do mojego kolegi. Jasnym było, że to nie on, ale braci miał. Pieruńsko do niego podobnych, więc wniosek sam się wysnuł, trybiki w mózgu dodały dwa do dwóch- wyszło zero, czyli nic. Za parą nie cwałowałam, bo raz- ulica ruchliwa nieco między nami, dwa- braci znałam li tylko z widzenia, pogaduszek żadnych nie zamierzałam podejmować. I właśnie wyglądali jak to zero/nic- ot spokojnie idą chodnikiem obok siebie dwie osoby, w niedalekiej przyszłości związane więzami pokrewieństwa i omawiają jakieś swoje prywatne sprawy. Może plany wyjazdu na przysięgę?

W grudniu spotkaliśmy się wszyscy z kolegą-wojakiem i jego narzeczoną na przysiędze.

W styczniu (mniej więcej miesiąc, może półtora później)jego narzeczona wychodziła za mąż stając się automatycznie ex narzeczoną naszego kumpla, bo nie miała w planach związku poligamicznego.Ex była właśnie na początku drugiego trymestru ciąży a szczęśliwym żonkosiem został, widziany przeze mnie na ulicy, domniemany brat kolegi.

Skubana, chyba tak się stęskniła za naszym kolegą, że znalazła sobie prawie sobowtóra. Nikt się nie zorientował.
Kumpel z rozpaczy wybierał się do zakonu. Kontemplacyjnego najlepiej, jak twierdził.
Przegadaliśmy mu- tego kwiatu to pół światu.
Jest teraz mężem cudownej kobiety i ojcem prawie pełnoletnich dzieci.
Ona? Ma co chciała. Degustatora napojów wyskokowych z zamiłowaniem do boksu. Sparringpartnerem jest oczywiście "szanowna" małżonka.

Tylko do dziś czasem się zastanawiamy, kiedy zaczęła kręcić na dwa fronty, skoro na przysiędze była już w trzecim miesiącu ciąży?

PS.: Ja wiem, że każdy ma prawo się zakochać, odkochać, że serce nie sługa. Czy jednak nie wypadałoby być uczciwym i rozwiązać to jakoś w cywilizowany sposób?
PS.: do wszelkiej maści "sweeet" romantyczek: to nie ja jestem tą cudowną kobietą, z którą ożenił się kumpel; proszę sobie nie tworzyć jakichś romansideł, bo to jakoś ostatnio strasznie modne na wszelkiej maści portalach, forach...

w gronie przyjaciół

Skomentuj (6) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 47 (135)

#73657

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Byłam dziś świadkiem "ciekawej" rozmowy i przyznam, że coraz bardziej zaczynam wątpić w ludzką inteligencję.
Po co jest praktyczna nauka zawodu (w niektórych specjalizacjach nazywana stażem), rozumie każdy średnio rozgarnięty homo sapiens.

Tym bardziej z tego sprawę powinien zdawać sobie "sapiens studentus" lub "sapiens absolwentus".

Młody lekarz/student medycyny opowiada swoją historię z ordynatorem kardiologii. Wielce rozbawiony młodzieniec raczył towarzyszy biesiady informacją, jak to wraz z kolegami zaskoczył ordynatora swoim zapałem do studiowania jakże zawiłych technik ratowania ludzkich serc.

Adepci nauk medycznych zgłosili się na oddział dwunastego dnia miesiąca z pytaniem, czy SP Ordynator przyjmie ich na staż od dziewiątego.
A i owszem, ordynator zgodę wyraził, tyle że kazał przyjść z tym pytaniem za miesiąc.

Niestety, młodzieńcom nie chodziło o 9 dzień kolejnego miesiąca, tylko o ten, który już minął, wprawiając ordynatora w osłupienie.

Ciężko mi sobie wyobrazić, aby mój samochód naprawiał mechanik, który uczył się zawodu z książek, bo mu się nie chciało chodzić na praktyki. Włosy ścinała mi fryzjerka, która widziała to tylko na YouTube, bo opuszczała połowę zajęć praktycznych.

Kto w takim razie będzie miał okazję leczyć moje lub moich najbliższych serce? Miałam możliwość spotkać na żywo przedstawiciela homo-konowałów, dla których najważniejsza będzie kasa, a nie ludzkie zdrowie.

Chroń nas Boże przed takimi "medykami" i każdym innym mechanikiem/nauczycielem/rolnikiem/kierowcą/dentystą/piekarzem/inżynierem/(wpisz dowolny zawód), który olewa to, co najważniejsze w nauce zawodu.

kawiarnia

Skomentuj (12) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 204 (254)

#72944

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Tak a propos historii Dronka, niewątpliwie piekielnej. Przyczepię się do tego generalizowania, bo nie rozumiem, skąd autor/autorka wie, że to wieś przyjechała i wieś demoluje. Mam kompletnie inne doświadczenia.

Współpracuję z dwoma restauracjami, wykonując im dekoracje okolicznościowe. I to od ich właścicieli, pracowników i z własnych potyczek z klientem mam te doświadczenia.

Ogólnie "syf, kiła i 4 metry błota", chamstwo, złośliwość, bójki połączone z wizytą karetki i policji oraz kradzieże. Jeśli takie obrazki widać np. po weselu, na 90% balowało miasto.
Jeśli w łazienkach prawie nie widać bytności tłumu ludzi i odchodów na suficie, podłogi nie ozdabiają "pawie", obsługa słyszy "proszę, dziękuję", na 90% baluje wieś.

Najciekawsze przypadki "kultury" miejskiej:
- spalone obrusy i podpalone stoły;
- rozbite świeczniki i wazony;
- pozrywane karnisze;
- pety w dekoracjach, stojących tuż obok popielniczek;
- pawie i pijacy drzemiący w pawiach;
- odchody i podpaski... W zasadzie to trudno powiedzieć gdzie ich nie było;
- kradzieże...wszystkiego co się da; sztucznych bukietów, naczyń, jedzenia, napojów, dekoracji;

Co do tych kradzieży.
Rodzice i rodzeństwo młodych ładowało do reklamówek w czasie wesela ze stołów talerze z jedzeniem. Po co? A "kij ich wie". I tak musieli potem zapłacić za dodatkowe porcje. Problem dla obsługi był taki, że co chwilę musieli dorabiać nowe przystawki.

Impreza skończyła się tym, że z magazynu napojów i z chłodni klienci zaczęli wynosić wszystko co było mimo, iż nie były to produkty za które zapłacili, tylko przeznaczone na inną imprezę.
Do tego, razem z kwiatami zniknęły wazony i dodatki dekoracyjne. I nie było to pierwsze wesele "miejskie" na którym niepilnowani klienci wynoszą własność lokalu.
Inna impreza gości z miasta skończyła się regularną bitwą, wizytą policji i zabraniem skatowanego delikwenta przez pogotowie.

Wesela "wiejskie" można w tej chwili poznać po bardzo wysokiej kulturze gości. Zwroty grzecznościowe to norma, śmieci na swoim miejscu, brak konfliktów, pijanych leżących w wymiocinach pod stołem. Lokal po takiej imprezie wygląda jak prywatny dom po większej bibce. Nawet balony zostają nietknięte, co wydaje się niemożliwością. Są wieszane specjalnie dla dzieci.

lokal

Skomentuj (14) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 207 (271)

#69393

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Sezon weselny się powoli kończy, a moja znajoma właścicielka restauracji uraczyła mnie świeżą historią z klientką.

Przyjęcie weselne klienci zaplanowali z wyznaczeniem miejsc dla gości. Młodzi z rodzicami ustalali ile osób przy jakim stoliku i w którym miejscu, a następnie sami rozstawiali winietki. Obsługa nigdy się do tego nie wtrąca i nie chce ze względu na wcześniejsze przypadki i problemy.

Klienci zaplanowali dla dzieci oddzielny stół na 10 osób. Niby wszystko jasne, winietki widoczne, numery stołów również, tablica przy wejściu do restauracji z numerami i nazwiskami wystawiona.

Po weselu matka młodej stwierdziła, że nie zapłaci za całość, bo dla niej i kilku osób z jej rodziny zabrakło miejsca.

Pewnie niektórzy już się domyślają, co było nie tak. Dzieci nie chciały siedzieć przy oddzielnym stole (jak mówiła znajoma, niektóre były bardzo malutkie) i powędrowały do rodziców. Tym sposobem, mimo widocznych winietek i przypisanych miejsc dla gości, dla kilkunastu osób nagle nie było miejsca przy wyznaczonych stołach.

Czy nie można byłoby wcześniej zapytać swoich gości, gdy potwierdzali przybycie z dziećmi, czy chcą dla tych szkrabów oddzielne miejsca? Oszczędziłoby to masę zamieszania i pretensji bez powodu do właścicieli lokalu.

restauracja

Skomentuj (11) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 255 (353)

#67858

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Spotkałam dziś znajomego. Ponieważ w dłuuuugiej kolejce do lekarza czas się ciągnął jak asfalt w upale, parę tematów do rozmowy nam się przewinęło.

Znajomy [X] kilka lat temu zajmował się uprawą warzyw z rodziny kapustnych. Z masową uprawą wiąże się konieczność stosowania dość dużej ilości pestycydów, bo wszelkiej maści gąsienice, żuczki, chrabąszcze, motyle pojawiają się w ilościach hurtowych.

Pole kalafiora znajdowało się kilka kilometrów od domu X.
Ponieważ w uprawie pojawiła się groźna śmietka (swoją drogą całkiem sympatyczne nazwy ma większość robali), X zastosował dość silny pestycyd, mający około tygodniowy okres karencji. Kalafior był na tyle mały, że jego zbiór mógł jeszcze poczekać.

Kolejnego dnia X pojechał zobaczyć, czy trucizna zaczęła działać i nie zastał w polu kalafiora. W ciągu nocy ktoś wyciął hektar prawie w pień, bo część roślin nie miała jeszcze róż.

Złodziej nie wyciął tego dla siebie. Nawet przy połowie wielkości róż kalafiora największy żarłok tego nie zje i nie upcha po rodzinie. Z bardzo dużym prawdopodobieństwem kalafior zajechał na okoliczne targowiska i niczego nieświadomi ludzie, zamiast kupować zdrowe warzywo, kupili nafaszerowany trucizną kalafior. Pewnie był tańszy niż w sklepie, a sama pamiętam ceny kapustnych sprzed kilku lat - 4 zł za małą główkę brokułu.

Jedyne, czego jest pewien X to, że kalafior nie trafił do mrożonek. W tym akurat czasie zakład przetwórczy jeszcze nie zajmował się skupem kapustnych (wiązało się to bowiem z jakimś przestawianiem maszyn i taśm, a w tym momencie zakład przerabiał marchew). Do tego zakład pracuje nad swoją marką i każdą partię warzyw, zwłaszcza tych bez kontraktacji najpierw wyrywkowo kontroluje w laboratorium.

uprawa przemysłowa

Skomentuj (18) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 463 (495)
zarchiwizowany

#67965

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Powiadają, że blondynka to nie kolor włosów ale stan umysłu. Po dzisiejszej nocnej wizycie na SORze mogę dodać jeszcze jedno określenie: moher to nie mający pretensje do całego świata emeryt tylko stan umysłu.

Czekając na wyniki badań członka rodziny i decyzję, czy trzeba na operację, czy też wystarczą chwilowo leki, miałam za towarzystwo na korytarzu trójkę przedstawicieli kwiatu młodzieży, Pi razy drzwi, 18-20 lat.

Czwartym- ofiarą bójki- zajmował się na sali lekarz. Z burzliwie prowadzonych na korytarzu rozmów "Skarbka", jej chłopaka i lekko przypakowanego cwaniaka, który co trzecie słowo wzywał panią lekkich obyczajów, wynikało, że nie tak miało to wyglądać. Bo co to za bójka, jak dwóch kolesi unieruchamia trzeciego a czwarty wali w nos z "pięchy" jak w worek treningowy.

W efekcie poszkodowany miał złamany nos, dość silny krwotok, dostał więc worek z jakimś płynem chłodzącym (żelem?), garść gazy i skierowanie do laryngologa na poniedziałek z informacją, że gdyby znów zaczął się krwotok lub zasłabł to ma przyjechać. Cwaniaczek dostał prawie spazmów, bo jak to, operacji nie zrobią natychmiast? Wszak takie wysokie składki płacą rodzice.

Wychodząc uzgodnili, że wstąpią teraz na pobliską stację paliw czegoś się napić.

Przez 10 minut był spokój po czym wbiegła "Skarbka" z informacją, że poszkodowany ma krwotok a tak w ogóle to co chwilę słabnie, traci przytomność, przewraca się, leży nieprzytomny na fotelu. Pobiegł po niego lekarz ale wrócili już całą hałaśliwą gromadą spokojnym krokiem.

"Skarbek" cały czas zapewniała lekarza, że poszkodowany prawie jej z rąk wypadł jak szli na stację i ogólnie przez ręce leciał. Lekarz próbował coś z tego zrozumieć, bo poszkodowany twierdził, że wcale nie, wszystko doskonale pamięta, a przechylił się raz gwałtownie, bo mu zaczęła lecieć krew z nosa. I tak dziewoja swoje wmawia medykowi i pobitemu, a pobity swoje tłumaczy.

Od nowa dali pobitemu worek z płynem, bo ten poprzedni gdzieś wyrzucił i garść gazy i kazali zostać na wszelki wypadek na obserwację.

W tym samym czasie karetka przywiozła wzorcowego konesera trunków "szato Czar teściowej" i "bordo nuvą Zięciunio", który twierdził, że zasłabł i przy okazji palec sobie obciął.

Z głośnych i powtarzanych co chwilę "pytanio-odpowiedzi" lekarza wynikało, że menelek palce to stracił już bardzo dawno temu, a tak w zasadzie to się nudził i chciał z kimś porozmawiać, słabo mu było od rana i recepty od lekarza nie wykupił to może by tak piękne panie chciały do apteki się udać?

Ciśnienie lekarzowi wzrosło o kilka decybeli i huknął, czego w takim razie oczekuje od nich, bo i tak bezpodstawnie wezwał karetkę, która mogła być potrzebna przy ciężkim wypadku. I jeśli nie ma kto go odebrać to będzie musiał czekać na korytarzu do rana. Reakcja pijaczka: - a panowie to by mnie nie odwieźli? Ciśnienie medykowi jeszcze wzrosło o kilka decybeli.

Dla czekającego powtórnie na pobitego kolegę, cwaniaczka to był młyn na wodę. Zachował się jak typowy moher, który czego nie dosłyszy to dośpiewa.
W ruch poszły kończyny górne i prostytutki z wujami, bo jak to, rodzice płacą takie wysokie składki a te śmierdzące lenie na pogotowiu pytają jego kolegę, czego oczekuje? Taż to jasne, że natychmiastowej operacji! On tam zaraz wejdzie i wytłumaczy tym "wujom"!

Gdy wreszcie zorientował się, że ten bełkocząco- burczący baryton brzmi bardziej jak pięćdziesięcioletni, przepity facet po przejściach a nie jego nastoletni kolega, na chwilę ucichł.
Tyle, że nie byłby sobą, gdyby na podobieństwo moherów, nie wziął w obronę biednego pijaczka.

Co to znaczy, że nie chcą odwieźć faceta do domu?!? W Krakowie to zawsze odwożą i to za darmo! (tu znów nastąpiła cała litania epitetów i westchnień do "matki boski piniężny").

Na szczęście pobity, tym razem prawidłowo trzymający okład na karku i gazę przy nosie, kazał im jechać, bo on zostaje na obserwacji a oni muszą poinformować jego mamusię coby mu piżamkę i kapcie przywiozła.

W ramach komentarza dopiszę tylko, że lekarze uczciwie zrobili pijaczkowi EKG i dopiero kazali się mu wyprowadzić. I tak byli pobłażliwi, bo w tej chwili za bezpodstawne wezwanie karetki jest grzywna.

SOR

Skomentuj Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -14 (40)
zarchiwizowany

#67847

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Zdarzenie sprzed prawie 10 lat a jego bohaterami byli kolega, koleżanka i dyrektorka, czyli jak to dobrze mieć "układy".

Pod koniec roku szkolnego w każdej placówce oświatowej pojawia się potwór o nazwie "przydział etatów" (w tłumaczeniu na zrozumiały dla laika język). Ponieważ od kilkunastu lat zauważalny jest niż demograficzny, w szkołach znikają oddziały, klasy, itp. Oznacza to pojawienie się innego potwora, który w teorii nazywa się reorganizacją pracy szkoły a w praktyce oznacza obcinanie etatów, zwolnienia lub rozwiązanie umowy o pracę na czas nieokreślony i zamianę jej na umowę na czas określony*.

Dotknęło to i mojej szkoły. Mamy dwoje nauczycieli jęz. obcego. Oboje mieli po, bodajże, dwie godziny ponadwymiarowe. W nowym roku szkolnym miało zabraknąć jednego oddziału, więc automatycznie, jeden nauczyciel miałby mniej.

W trakcie spotkania Rady Pedagogicznej, dyrektorka przedstawiła sytuację i poprosiła o opinię zainteresowanych.
Uaktywniła się koleżanka z informacją, że ona ma większe potrzeby, bo ma teraz rodzinę.
Dyrektorka przychyliła się do jej zdania mimo, że kolega zaprotestował, wszak on też ma rodzinę.

Jak wyglądała ich sytuacja?
Kolega ma niepracującą żonę (taki region, że pracy dla kobiety pod czterdziestkę nie znajdzie, nawet praca dla sprzątaczki jest przekazywana z matki na córkę) i troje dzieci z których najstarsze właśnie zaczynało edukację w średniej szkole.
Na pomoc rodziców i teściów nie miał co liczyć, bo jedni starsi i schorowani, mający rolniczą emeryturę i pod opieką niepełnosprawnego syna. Drudzy utrzymywali jeszcze dwoje najmłodszych dzieci, gospodarując na kilku hektarach piasku.

Koleżanka ma jedno małe dziecko i pracującego męża. Do tego w domu mieszka babcia z wysoką emeryturą (jakaś sekretarka w urzędzie?), ojciec- funkcjonariusz na emeryturze, który jeszcze kilkanaście lat prowadził za granicą jakąś firmę remontowo-budowlaną i zgromadził niezły kapitał, do tego mama, która pomagała mężowi i co nieco na koncie uskładała.
Na dokładkę dwie siostry, mieszkające od kilkunastu lat w USA i (jak sama koleżanka nie omieszkała się na forum pochwalić) wysyłające jej nowe firmowe ubrania i buty dla dziecka w takiej ilości, że nie tylko nie musi kupować, ale jeszcze sprzedaje nadwyżki.

Patrząc na takie porównanie dochodów obojga zainteresowanych można byłoby się już postukać w głowę i podumać nad pazernością niektórych ludzi.
Tyle, że to nie wszystkie dochody mającej "większe potrzeby" koleżanki.
Ponieważ mieszka na dużej działce, przebudowała i dostosowała do potrzeb budynki gospodarcze i otworzyła lokal gastronomiczno- hotelarsko- bankietowy. Nie jest co prawda jakiś wielki, ale na imprezy typu: komunia, chrzciny, urodziny, jak znalazł.


Czemu więc dyrektorka, znająca przecież doskonale sytuację obojga, nie przyznała tych dodatkowych godzin koledze?
Tutaj mówimy już o takiej dość dziwnej cesze niektórych ludzi. Lubią otaczać się ludźmi sukcesu, mieć znajomości i układy w kręgach biznesu, władz lokalnych i parlamentarnych, duchowieństwa- ogólnie pojętych "elyt" i "celebrity-vip".


*pracuję w takim systemie już od kilkunastu lat- co roku podpisuję umowę na kolejny rok. Ma to ten plus dla dyrektorki, że nie musi mi zapewnić etatu, tylko co roku może mi redukować godziny lub pożegnać się ze mną bez okresu wypowiedzenia, ponoszenia kosztów odprawy, itp. To jest praca w szkole właśnie, im dalej od Warszawy i centrum, tym mniej przypomina to pracę nauczyciela z historii opisywanych w mediach.

szkoła

Skomentuj (10) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 5 (35)
zarchiwizowany

#67488

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Może nie tak piekielne jak niesprawiedliwe zachowanie stróżów prawa w stosunku do ofiar i potencjalnych ofiar łapanki policyjnej w dwóch odsłonach. W obu przypadkach zdarzenia miały miejsce w tym samym mieście i z udziałem policji w nieoznakowanym radiowozie.

Kilka lat temu koleżanka opowiadała mi, jak została złapana na przechodzeniu przez ulicę poza pasami. Co do mandatu, nie miała żadnych obiekcji- obładowana zakupami nie miała ochoty robić kółeczka przez pasy do samochodu-zasłużyła i dostała.
Tyle, że w momencie, gdy miała wypisywany mandat, w jej "przestępcze" ślady poszła jakaś kobieta- nie zwróciła uwagi na nieoznakowane auto, policja z pojazdu nie wychodziła. Przeczłapała parę metrów przed maską auta i...nic, zero reakcji policjantów mimo, iż jeden z nich odprowadzał wzrokiem przechodzącą kobietę.

Pośmialiśmy się wtedy, że pewnie dzienny limit mandatów wyczerpali lub zarobili dla urzędu wojewódzkiego odpowiednią stawkę, ewentualnie ta druga kobieta była brzydsza/starsza i nie byli zainteresowani jej danymi.

I właśnie wczoraj mnie spotkało coś podobnego. Zatrzymałam się pod sklepem na poszerzonej w tym miejscu ulicy. Żadnych zakazów postoju/parkowania nie ma, od lat parkują tam ludzie robiący ciężkie zakupy. Parę worków cementu, 10 litrów farby, 30 metrów listew narożnych, itp. nie jest ani wygodne, ani łatwe i lekkie do noszenia na dystansie 100 metrów do najbliższego parkingu (jeśli oczywiście ktoś ma szczęście tak blisko zaparkować).

Miejscowa policja nigdy uwagi na to nie zwracała, sama parkując dwa sklepy dalej lub sklep bliżej w celu zakupu pączka na śniadanie lub schabowego na obiad (ale władzy wszystko wolno :).
Co prawda, ostatnio zaczęły dochodzić informacje, że panowie jeżdżący nieoznakowanym radiowozem kilka razy wlepili tam mandaty, ale jakoś każdy wzruszał ze zdziwieniem ramionami.

Miałam w planach zakupy ważące około 15 kg, wolnych miejsc na najbliższym parkingu nie było, to postanowiłam zaparkować na kilka minut. Już w sklepie usłyszałam, że dziś szaleje "sreberko", siejąc mandaty pieszym i rowerzystom za nadepnięcie (dosłownie) kawałkiem stopy/opony na fragment nie swojego chodnika np przy schodzeniu na przejście lub przejechanie rowerem przez ulicę oznaczoną do tego celu pasami ścieżką. O ile wiem, to po "zebrach" nie wolno przejeżdżać, ale jeśli jest wyznaczony odpowiedni tor, to jechać nim można (chyba?).

Wychodzę z ciężarem a panowie już migają niebieskim światełkiem na grillu. Mandat 300 zł za parkowanie samochodu powodujące utrudnienia w ruchu. OK, przytakuję, przyjmuję do wiadomości, że samochody mnie mijając muszą zwolnić (niby 200 m dalej rondo, więc wyjścia nie mają jeśli nie chcą zaryć nosem w wysoką wyspę, ale ja się aż tak dokładnie na przepisach nie znam).

Pan miał najwidoczniej ochotę pogadać, bo mi deklarował ile za taki mandat bym sobie kupiła, jak to ja samolubna, bo sobie robię wygodę a kierowcom nie. Jeśli uważa, że popełniłam wykroczenie to przyjmuję do wiadomości, człowiek uczy się wszak całe życie, a nigdy nie twierdziłam, że jestem alfą i omegą.

Czas mija, pan nic nie spisuje tylko gada, drugi siedzi i gapi się w przednią szybę. W tym czasie minęło nas kilkadziesiąt samochodów w obie strony a w tym przypadku oznacza to, że już wspólnie ze mną policja utrudnia ruch, blokując ulicę na dwa razy dłuższym dystansie. Ja rozumiem, że wykonuje czynności służbowe, ale chyba można to byłoby zrobić kilka razy szybciej, zwłaszcza jeśli winowajca się nie tłumaczy, nie protestuje, nie utrudnia.

Może pan był zaskoczony moim brakiem tłumaczenia, bo ostatecznie mandat wypisał i wspaniałomyślnie obniżył do stu zł, traktując to jako formę pouczenia. Ulżyło mi znacznie. I nic nie mam do tego mandatu. Jeśli tak stanowią przepisy to moja wina, więcej tak nie zaparkuję, zapamiętam.

Nieco przykro mi się zrobiło, gdy w czasie wypisywania mi mandatu zobaczyłam jak przez ulicę, 10 metrów przed maską policyjnego samochodu, a około 20 metrów od przejścia dla pieszych przechodzi pani w średnim wieku. Ze sklepu po jednej stronie ulicy przeszła powoli do sklepu po drugiej stronie. Nie rozpoznała "cywilnego" radiowozu, obrzuciła mnie mało przychylnym wzrokiem myśląc prawdopodobnie, że ucinam sobie pogawędkę ze znajomymi w samochodzie, który zaparkował na poboczu tyłem do kierunku jazdy.

A tu (jak w historii mojej koleżanki) zero reakcji drugiego policjanta. Patrzył przed siebie bez reakcji, jakby pani nie widział. I o ten brak reakcji mam pretensję. Jeśli ja złamałam przepisy, dostałam mandat to dlaczego inna osoba, też ewidentnie je łamiąca, już została "puszczona" luzem? Nawet bez upomnienia słownego?

Czyżby panu chodziło o moje dane? "Zarobił" już dość na mandatach lub wyczerpał limit na ten dzień?

ulica

Skomentuj (3) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -6 (26)