Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

magnetia

Zamieszcza historie od: 6 czerwca 2011 - 19:53
Ostatnio: 12 grudnia 2022 - 20:15
  • Historii na głównej: 8 z 15
  • Punktów za historie: 1939
  • Komentarzy: 184
  • Punktów za komentarze: 963
 

#89455

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia o nieskończonej głupocie albo bezczelności? Trudno powiedzieć.

Pracuję w pewnym wydawnictwie jako redaktorka. No i mam pod opieką takie czasopismo, bardzo niszowe, jak w sumie prawie wszystko, co wydajemy. Redaktorem technicznym jestem ja, ale czasopismo ma też redakcję merytoryczno-organizacyjną. Wczoraj napisał do mnie jeden z jej członków z dziwnym problemem: mianowicie ktoś atakuje go mailami o błędzie na stronie internetowej czasopisma.

Okazuje się, że pewna Pani skarży się, że jej opublikowany w internecie tekst został zacytowany w naszym czasopiśmie, ale z niepoprawnym linkiem do niego. Wchodzę na podstronę ze wskazanym przez nią artykułem, w którym podobno cytujemy jej tekst. Czy rzeczywiście przeoczyłabym w korekcie, że dajemy jakiś uszkodzone łącze do bibliografii? Dziwne, zawsze to dokładnie sprawdzam, ale wszystko jest wszak możliwe...

I tu pierwsze zaskoczenie - pechowy artykuł jest z 2012 roku i klnę pod nosem, że ludzie chyba nie mają co robić, skoro obchodzi ich niszowy artykuł mający 10 lat, którego już pewnie pies z kulawą nogą nie czyta. Sprawa jest zatem prosta - po 10 latach linki mają prawo się zdezaktualizować. Papierowej wersji czasopisma oczywiście się nie poprawi, a stronę by można, ale też się nie robi takich rzeczy. Cytowanie ma zostać takie, jakie je zrobili autorzy artykułu 10 lat temu - na to się powołują i tak ma zostać. Jeżeli oryginalny link umarł, ale dany tekst wciąż istnieje gdzieś w sieci, to już sprytny czytelnik sam może sobie znaleźć, jednak nie ma gwarancji, że znalazł dokładnie to samo. Trzeba to wytłumaczyć namolnej babce i tyle.

Kliknęłam jednak jeszcze z ciekawości w link, który ta Pani podała jako rzekomo poprawny do wstawienia. Pod linkiem był artykuł, powiedzmy, Anny Kowalskiej, ale w naszej bibliografii artykuł o identycznym tytule, ale Marii Nowak. Czyżby więc redaktorka, która robiła czasopismo 10 lat temu, zawaliła i nie zauważyła błędu w cytowaniu? Wrzucam dla pewności w Google hasło "Maria Nowak (tytuł tekstu)" i okazuje się, że nasza redaktorka nie była jednak ślepa, bo artykuł Marii Nowak jak najbardziej istnieje i ukazał się w 2008 roku na pewnym portalu informacyjnym.

Namolna baba zawraca więc gitarę, a nie dość, że nie rozumie idei robienia bibliografii, to jeszcze nie widzi, że to wcale nie chodzi o jej tekst, który notabene opublikowała na jakiejś biedastronie, która w porównaniu z artykułem na dość znanym portalu informacyjnym wypada nijako. Niektórzy to mają ego, sądząc, że wszyscy będą cytować ich tekst, ba - robić poprawki w czasopismach sprzed 10 lat specjalnie dla nich. Tytuł jak tytuł, nie ona jedna mogła na taki wpaść, ale zaraz, chwilunia... przecież to jest ten sam tekst! Kubek w kubek.

A źródła cytatu i informacji o prawdziwym autorze na biedastronie brak. Data wydania ewidentnie późniejsza. Czyli pani Kowalska bezczelnie zajumała tekst z ogólnopolskiego portalu i mało tego - jeszcze miała czelność awanturować się o rzekomo błędne cytowanie. No to po prostu jakby skopiować czyjś obraz, podpisać swoim nazwiskiem i potem pójść do galerii sztuki z awanturą, że galeria źle podpisała swój eksponat... Cała redakcja u nas z tego leje teraz :)

Mogłabym sprawę olać, bo pewnie nie pierwszy i nie ostatni przypadek kradzieży treści w internecie. Sądziłam, że jeśli napiszę do wspomnianego portalu informacyjnego, to nawet się tym nie przejmą. Wydaje mi się, że strony tego typu po prostu kradną treści (okazało się, że wszystkie artykuły na tej stronie są podpisane przez Annę Kowalską i wszystkie najwyraźniej kradzione), a ponieważ potrzebują wypozycjonować się w Google, to wysyłają maile do wszystkich, którzy cytowali oryginalne teksty, i próbują nakłonić ich, żeby podlinkowali ich fejkowy portal. Na ile się orientuję, to dzięki takim linkom można poprawić pozycjonowanie strony, prawda? Jak można być jednak tak durnym, żeby myśleć, że nikt nie zauważy różnicy?

Koniec końców napisałam do wspomnianego portalu informacyjnego, że kradną im teksty. Odpisali, że przekazali informację swojej kancelarii. Jaki będzie tego skutek - nie wiem, ale może przynajmniej pani Kowalska przestanie mi redakcję czasopisma prześladować :)

Pozdrowienia dla wszystkich redaktorów :)

wydawnictwo czasopismo

Skomentuj (7) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 157 (159)

#88742

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Ręce mi dziś opadły i mam dosyć. Może ktoś mi doradzi, co z tym zrobić, chociaż mam wrażenie, że czeka mnie zmiana pracy.

Pracuję sobie w małym biurze (ok. 10 osób). Problemem jest jedna koleżanka, która ogólnie ma ciężki charakter i lubi mieć rację, i lubi, żeby rzeczy były po jej myśli (na przykład wszyscy chcą za dodatkowe fundusze kupić x, ale ona nie chce x, więc to jasne, że nie będzie x, bo będzie to po prostu blokować).

Cieszy się też pewnymi przywilejami związanymi z charakterem naszej pracy, o których my (inne osoby na tym samym stanowisku) możemy pomarzyć. Chodzą plotki, że ma po prostu plecy, ale sądzę, że w dużej mierze chodzi o jej charakter. Jest to osoba, z którą trudno dyskutować i która nie daje sobie w kaszę pluć. Szefowa niestety siedzi z nią w jednym pokoju, więc nie dziwi, że razem się trzymają. Szefowa, tak się złożyło, podziela poglądy polityczne i religijne tej koleżanki, a z drugiej strony trochę chyba nie radzi sobie z jej charakterem (ta osoba potrafi wprost kwestionować polecenia służbowe).

I o poglądach politycznych i religijnych właśnie będzie. Tak się złożyło, że te dwie osoby (koleżanka i szefowa) są z jednego obozu polityczno-światopoglądowego - nazwijmy go x, a ja i druga koleżanka wyznajemy inne wartości - powiedzmy y. Dwie inne osoby w biurze są raczej po stronie x, ale zachowują się w porządku.

O czym więc będzie? Czy problemem jest to, że nie zgadzamy się w pewnych kwestiach? Absolutnie nie! Ja jestem osobą, która raczej stroni od polityki. Na ostatniej imprezie powiedziałam, że albo zostanę anarchistką, albo co, ale ogólnie moje poglądy polityczne można by nazwać... hmm antypolitycyzmem? Ogólnie jestem zniechęcona poziomem sceny politycznej w Polsce i nie mam złudzeń co do tego, że w tym wszystkim dawno nie chodzi o dobro obywateli. Dużo znajomych przyznało, że czuje się podobnie...

Ale do rzeczy: problemem jest to, że moim zdaniem MIEJSCE PRACY TO NIE MIEJSCE DO DYSKUSJI ŚWIATOPOGLĄDOWYCH. Tymczasem czuję się szczuta dyskusjami politycznymi na każdym kroku. Pal sześć, że ktoś tam dyskutuje w swoim gronie (przy czym specjalnie drze się na pół biura, tak żeby wszyscy słyszeli), po prostu nie reagujemy. Ostatnio pałka się przegięła. A mianowicie: mieliśmy wspólny czat na pewnym komunikatorze. Miał on służyć poprawieniu obiegu informacji, bo po prostu trudno było wysyłać 10 smsów z informacją typu "pracuję jutro zdalnie". Było też oczywiste, że będzie tam offtopic w stylu: "zobaczcie, co zrobił mój kot", bo w końcu czemu nie, small talk jest ok.

Tymczasem bardzo szybko czat został zalany newsami i memami politycznymi - oczywiście krytykującymi y. Autorem oczywiście wspomniana koleżanka, ale inni (w tym szefowa) wtórowali. Oczywiście, mogłabym się dać wciągnąć w wojenkę, ale co by to dało? Tylko psułabym sobie nerwy, bo też wiecie jak jest. Np. koleżanka pokazuje zdjęcia osób, które źle się zachowywały podczas pewnego marszu związanego z y. Ja pewnie bez problemu znalazłabym zdjęcia uczestników marszów x, którzy zachowywali się nieodpowiednio, i co by to dało? To po prostu dowód na to, jak po obu stronach barykady uprawia się propagandę.

Po prostu więc olewałam te posty, ale problemem było to, że czat jednocześnie nadal pełnił funkcje organizacyjne: jeśli bym się z niego wypisała lub wyciszyła powiadomienia, straciłabym dostęp do meritum. Wpadłam więc na prosty pomysł: założę czat, który będzie służył tylko do informacji pracowych. Oddzielimy pogaduchy o polityce i kotach od informacji służbowych. Super, nie? Ano nie.

Przez dobre kilkanaście wiadomości musiałam koleżance udowadniać, że nie jestem wielbłądem. Nasłuchałam się argumentów w stylu "po co mnożyć byty ponad potrzebę" oraz "teraz będzie mi się mylić" (przy czym starałam się, by nazwy czatów nie były podobne). Szefowa, kiedy zaprosiłam wszystkich do czatu i wyjaśniłam, do czego ma służyć, krótko przyznała "ok, spoko", ale potem nie zamierzała uciszyć koleżanki z jej pretensjami. Stanęło na tym, że koleżanka nie będzie używać nowego czatu, bo nie. I wszystko psu na budę.

Podsumowując. Uważam, że zrobiono nam dziś wielką krzywdę, mianowicie podzielono społeczeństwo na pół i zmusza się wszystkich, żeby opowiedzieli się po jednej ze stron. Koleżanka z pracy jest jednak dla mnie tylko koleżanką z pracy i jej poglądy polityczne, tak jakby... nie interesują mnie? Tymczasem są mi wciskane na siłę.

Nie wiem już, jak się bronić, może napisać do odpowiedniego organu zajmującego się dyskryminacją w naszej firmie (jesteśmy częścią większej struktury)? Mam jednak wrażenie, że to niewiele da, bo faktycznie ta osoba nie obraża mnie lub nie używa wulgaryzmów, ale czym jest ciągłe szczypanie przesyłaniem newsów, które mają wam udowodnić, że nie macie racji? Coś jakby członek waszej rodziny był lekarzem, a wasz współpracownik zalewałby was newsami o tym, że jakiś lekarz przyjmował pijany, a inny brał w łapę... To byłoby ok?

Celowo nie piszę, kto tu reprezentuje jaką opcję. Pewnie każdy wstawi sobie pod x i y co innego. Takie osoby jak wspomniana koleżanka są po obu stronach sceny politycznej. Przykre, że musimy funkcjonować w takich realiach.

Kto sieje wiatr, zbierze burzę. Źle to wróży temu krajowi. Z tą refleksją was zostawię. Nie bądźcie tacy dla ludzi ze swojego otoczenia.

EDIT
Dziękuję za rozsądne komentarze z radami. Stan na dziś: postanowiłyśmy się z drugą koleżanką wypisać się ze spamowego czatu. Głupio trochę, ale skoro konfliktowa koleżanka wypisała się z mojego... Reakcja szefowej (którą musiałam poprosić o rozmowę, bo sama nie zamierzała zabrać głosu): róbcie sobie czaty, jakie chcecie, tylko że to bardzo to utrudnia komunikację - czyli zbagatelizowanie sprawy + sugestia, że to ja utrudniam i robię problemy.

Koleżanka, która podziela moje poglądy, pracuje dłużej ode mnie i opowiedziała mi, że problem istnieje od dawna. Kiedyś rozkład pokojów był inny i musiała siedzieć z agresywną koleżanką biurko w biurko. Całymi dniami musiała słuchać o polityce i nic, naprawdę nic nie pomagało ;)

Skomentuj (15) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 135 (179)

#87313

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Wrzucę, bo mam wrażenie, że problem narasta i warto go nagłośnić. Chodzi o fejkowe sklepy internetowe, zwłaszcza handlujące odzieżą i obuwiem.

Kiedyś szukałam sukienki na wesele, przejrzałam też internet, no i zaczęło się: w Google Adds zwaliło się na mnie pełno reklam wystrzałowych i nietuzinkowych sukienek. Powiem szczerze, że w pierwszej chwili (jedna sukienka była naprawdę zachwycająca) rozważałam zakup, ale odstraszyło mnie to, że wysyłka miała być z zagranicy, a także dość wysoka cena. Potem poczytałam opinie o sklepie i cały czar prysł - strony z opiniami były pełne niezadowolonych klientów, którzy otrzymali towar niskiej jakości i nie mogli się skontaktować ze sklepem.

Od tego czasu, ilekroć szukam w internecie jakiegoś ciuszka, moje reklamy spersonalizowane są zalewane ofertami takich sklepów - ostatnio Coloryee i Airydress. Mają pewne cechy wspólne:

- ubrania najczęściej są w istocie niezwykłe, nietuzinkowe, przez co bardzo kuszą (ach te bluzy z motywami gór i lasu, kupowałabym jak Reksio szynkę... tylko kobieta to zrozumie :P);
- strona na język polski jest tłumaczona przez translator (żadna poważna marka tak nie zrobi);
- nie ma systemu ocen produktów lub czasami jest, ale ocen jest bardzo mało;
- ceny czasami są bardzo niskie, choć nie zawsze;
- nie ma podanego adresu do kontaktu albo jest, ale np. w Azji - w praktyce pisz na Berdyczów;
- częstym chwytem marketingowym jest gigantyczna promocja, która kończy się za kilka-kilkanaście godzin (żebyś przypadkiem, internauto, nie namyślał się za długo).

Możliwe, że dla starego wyjadacza internetów coś takiego śmierdzi kitem na kilometr, ale np. moja mama i ciocia, obie w sile wieku i rzadko korzystające z internetu, prawie się nabrały. Poza tym te strony są robione w miarę profesjonalnie i na pierwszy rzut oka nie różnią się tak bardzo od zwykłych sklepów.

Długą LISTĘ FEJKOWYCH SKLEPÓW można znaleźć tutaj:

https://www.legalniewsieci.pl/aktualnosci/podejrzane-sklepy-internetowe

Można też wpisać w Google nazwę sklepu z dopiskiem "opinie".

I na koniec ciekawostka. Najczęstszym problemem, który zgłaszają oszukani klienci, jest niska jakość towaru - nie wygląda on jak na zdjęciach. Jeśli naprawdę podoba nam się jakiś ciuszek, warto pod tym kątem przeszukać Aliexpress. Ja już dwa razy znalazłam to samo ubranie na Ali, ale w niższej cenie i albo opatrzone przez uczciwego chińskiego sprzedawcę zdjęciami "real photo", bez retuszu, albo takich zdjęć dostarczali kupujący (na Ali jest system ocen i można dodać zdjęcia). Zwykle odechciewa się kupować.

Przestrzeżcie swoje mamy i babcie.

sklepy_internetowe oszustwo

Skomentuj (9) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 151 (159)

#81915

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Pracuję w saloniku prasowym. W przeciągu tygodnia trafiły się nam dwie awantury (raz trafiło na zły humor szefowej, więc akcja konkretna :D). Poszło o Newsweeka.

Za pierwszym razem oberwało nam się za to, że Newsweek stoi na eksponowanym miejscu i czemu sprzedajemy tę gadzinówkę.

Za drugim razem za to, że stoi na zbyt mało eksponowanym miejscu, a na przodzie "W sieci" itp.

Może postawimy tam krzyżówki? ;)

sklepy prasa

Skomentuj (11) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 141 (183)

#81279

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Co jakiś czas przeglądam ogłoszenia o pracę i kiedy trafi się coś ciekawego, opowiadam. Przez ostatni miesiąc nie robiłam tego systematycznie z powodu innych obowiązków i okazało się, że przegapiłam świetną ofertę bardzo pasującą do moich kwalifikacji. W dodatku w znanej firmie, o której każdy słyszał. Na portalu ogłoszeniowym wisiała już ponad miesiąc, ale była tak zachęcająca, że z nadzieją sprawdziłam zakładkę "Kariera" na stronie firmy, a tam... jest! Wisi! Z dopiskiem "Wszystkie ogłoszenia na naszej stronie są aktualne".

Zatarłam ręce, zrobiłam małą powtórkę do testu kompetencji. Narozkminiałam się zdrowo nad tym, co mnie na nim czeka, skoro nikt przez miesiąc nie jest w stanie go zdać? Ale może a nuż test łatwy, tylko płaca nieatrakcyjna albo co innego? Co się nastresowałam, to moje.

Zwolniłam się z obecnej pracy, żeby zmieścić się w ustalonych w ogłoszeniu godzinach. Obryta, zwarta i gotowa stawiłam się napisać test. I wiecie co? Portier popatrzył na mnie jak na zielonego kota, bo ogłoszenie podobno było aktualne 2 miesiące temu.

Także ten... dobrze, że daleko nie miałam. Ciekawe ilu było takich jak ja - oferta dość atrakcyjna, informacja na stronie wypisana wołami. Jeśli oni mają taki sam zapłon przy wypłacaniu pensji, jak przy aktualizowaniu swojej strony, to może ja dziękuję :)

praca

Skomentuj (8) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 142 (174)
zarchiwizowany

#80764

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Ostatnio marka Żywiec zaprojektowała sobie promujące picie wody etykietki z napisami w stylu: "do pracy", "na wycieczkę", "na spacer".

Dziś w naszym kiosku:
- Dzień dobry, poproszę wodę niegazowaną.
- Proszę bardzo, można brać.

(Tu klientka podnosi jedną butelkę i ogląda)

- Eee, takiej do szkoły to ja nie chcę...

(Odwraca się na pięcie i wychodzi).

Reklama dźwignią handlu.

sklepy

Skomentuj Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -10 (26)

#77524

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Cóż, chyba wsadzę kij w mrowisko i pewnie dostanę mnóstwo minusów, trudno. O wielbicielach szybkich maszyn. Przepraszam, że długo, ale chcę dobrze wyjaśnić, o co mi chodzi.

Niestety od kilku lat mieszkam w mieszkaniu w centrum dużego miasta, a obok bloku mam jedną z głównych dróg. Jest to szeroka trasa, 2 pasy + buspas w każdą stronę, niezła nawierzchnia, bezpośrednie połączenie z drogami wylotowymi z miasta. Można się rozpędzić.

W ciągu dnia ruch jest duży i jest głośno, to fakt. Każdy w moim bloku ma szczelne plastikowe okna, bo bez tego ani rusz. Zimą można je zamknąć, tłumią prawie cały hałas, słychać tylko jednostajny szum jadących aut. Słychać też karetki, są bardzo głośne, ale one w końcu ratują ludzkie życie, tiry niewiele więcej do ogółu dokładają. Trochę gorzej, kiedy jest lato i chcemy okno otworzyć. Wtedy szum aut jest głośniejszy, sygnały karetek bardziej dokuczliwe, ale w dzień wszystko jest ok.

Gorzej jest nocą, kiedy chciałoby się spać. Taki hałas jak w dzień przy otwartym oknie nie dawałby zasnąć, ale nocą ruch jest nieznaczny, kierowcy karetek wyłączają sygnał dźwiękowy, skoro nie jest potrzebny (chwała im za to!), a tiry mają zakaz wjazdu. Wszystko byłoby ok, dałoby się wytrzymać, ale problem jest jeden. Motocykliści oraz zapewne również inni wielbiciele maszyn szybkich i głośnych.

Naprawdę nic nie mam do ludzi, którzy motocyklem po prostu kulturalnie jadą. Można mieć w maszynie dobry tłumik, przestrzegać ograniczeń prędkości, łagodnie ruszyć na światłach i przejechać przemieszczając się najnormalniej z A do B. Najęłam mieszkanie koło ruchliwej trasy, wiedziałam, że tą trasą się jeździ i na co się piszę. Ale do czego zmierzam: oprócz normalnych użytkowników drogi jest jeszcze pewna grupa fanów sportów motorowych, których maszyny są bardzo głośne. I naprawdę nie mam na myśli tego, że słychać silnik, tak po prostu.

Mam na myśli maszyny, które wydają z siebie RYK. Naprawdę głośny, potworny RYK, który jest doskonale słyszalny przy oknach zamkniętych, a przy otwartych powoduje, że człowiek zapomina, o czym myślał w danej chwili, o obudzeniu w nocy nie wspomnę, przeciętny kot chowa się pod kanapę, szyby w meblościankach drżą, a komary przystają w locie zdezorientowane (rzadko wpadają do nas na piąte piętro, ale nie zdziwiłabym się, gdyby pospadałyby z sufitu*). Taka sytuacja, jak sądzę, nie jest wynikiem normalnego użytkowania jednośladu, ale zbyt gwałtownej jazdy i niewłaściwego tłumika. Tacy kierowcy ostro ruszają ze świateł i agresywnie przyspieszają, generując ogromny hałas. Podobno częstym zjawiskiem są też nielegalne wyścigi (w istocie te pojazdy często poruszają się w grupach, ale nie tylko).

Latem o spaniu przy otwartych oknach wręcz nie ma mowy. Może są ludzie, którzy mają twardy sen i dają radę, ale my ze współlokatorką - nie dajemy. Do wyboru: bezsenność z powodu hałasu lub z powodu gorąca i duchoty. A to jest blok, jest na tyle gorąco, że zdarzało mi się zasłabnąć po wstaniu z łóżka. W tym roku prawdopodobnie zmienię mieszkanie przed latem, będzie to jeden z koronnych powodów ku temu (szkoda, bo mieszkanie poza tym fajne).

A co przyspieszyło napisanie tej historii? Dziś w nocy (a jest jeszcze zimno i okna były zamknięte) nagle ze snu czy półsnu wyrwał mnie głośny dźwięk. Miał dużo decybeli i na tyle nietypową tonację, że mój śpiący mózg spłatał mi figla interpretując to jako nieznany, niebezpieczny odgłos. Przez sekundę czy dwie byłam (w półśnie) przekonana, że w blok zaraz uderzy jakiś pocisk lub spadający samolot. Obudziłam się z walącym jak młot sercem, które nie chciało się uspokoić kilkanaście minut**. Fajnie, nie? Obudziła się też współlokatorka. Co to do diabła było, jak szybko jechało i co miało podrasowane?

Powiecie pewnie: wynajęła mieszkanie przy drodze i narzeka, każdy ma prawo jechać ulicą, każdy ma prawo mieć hobby. No właśnie - ma prawo jechać, a nie przelatywać z RYKIEM głośniejszym wielokrotnie od wszystkich innych pojazdów.

ZANIM ZMINUSUJECIE, odpowiedzcie sobie najpierw na pytanie: czy jeśli wy mieszkacie przy drodze (każdy przy jakiejś mieszka), a moją pasją jest jazda na rowerze połączona z jednoczesnym graniem na werblu albo jodłowaniem, to czy mam prawo w godzinach ciszy nocnej, w upalną noc jechać koło wszego domu i drzeć japę? Przecież jest droga, a to moja pasja. No, jak tam odpowiedź?

KILKA WAŻNYCH UWAG:

- przypomnę, że mówimy o centrum miasta, gdzie wokół wspomnianej trasy są normalne, regularne osiedla i to bloków. To oznacza, że taki ancymon na motorze na każde przejechane sto metrów mija setki mieszkań, więc setki (jak nie tysiące) ludzi nie mogą spać. To uświadamia, jak porażający jest ich egoizm. O tym, że szybka, agresywna jazda w centrum miasta stanowi zagrożenie, nie będę wspominać, to osobny temat;

- dookoła miasta są autostrady i obwodnice, dlaczego nie mogą swojej pasji rozwijać tam? Jeśli kogoś stać na ścigacza, powinno być stać także na opłaty drogowe;

- nie mówcie, że mamy sobie wstawić stopery do uszu i przestać chrzanić. Przypomnę, że stopery tłumią też odgłos budzika, a do pracy wstawać trzeba. Co prawda przez jakiś czas mi się nawet udawało (stopery piankowe w nocy wysuwają się z uszu i rano nie tłumią już tak dobrze - budzik niby słychać), ale do czasu. A mam pracę, gdzie za zaspanie mogę wylecieć na zbity pysk. Czemu pół miasta ma się dostosowywać do kilku pacanów?

- dlaczego skoro można zabronić wjazdu tirom, a nawet karetki potrafią się dostosować (z ich strony to chyba czysta uprzejmość), nic się nie da zrobić z motocyklami? Niweczą starania innych użytkowników dróg.

I na koniec link potwierdzający, że nie tylko ja dostrzegam problem (artykuł dotyczy mojej okolicy): http://motocykle.onet.pl/glosne-motocykle-zagluszaja-cisze-nocna/d78lyk

* Z tymi komarami to oczywiście mały żarcik i przenośnia, ale taki opis ma na celu uświadomienie wam, co to za RYK.
** To oczywiście częściowo wina tego, że mi się przyśnił spadający samolot (naprawdę latają tędy dość nisko w kierunku lotniska, za dużo widać oglądam wiadomości), ale jest to chyba typowa reakcja na nagłe wybudzenie przez głośny hałas.

miasto hałas motocykliści cisza nocna

Skomentuj (35) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 240 (292)

#75072

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Wyciąganie pieniędzy z ludzi za pomocą płatnych smsów weszło na nowy poziom - chyba ostateczny. Niedawno dostałam coś takiego:

Nie odzywasz sie magnetio [tutaj moje prawdziwe imię zamiast nicku] a ja jestem skłonny dac Ci wszystko, co mam. DOM, PIENIADZE- to sie nie liczy, kiedy chodzi o milosc. Dasz mi szanse? /3zl.eu

Pisownia oryginalna. Pytanie pierwsze: gdzie ja, do ciężkiej, dałam swój telefon i imię, że trafiły do takiego biznesu? Pytanie drugie: czy jest na świecie ktoś, kto się na takie smsy nabiera?

P.S. Pod podanym adresem można znaleźć regulamin usługi. Jest to coś w rodzaju chatu http://e-reg.eu/anons2.html Sms kosztuje 3 zł, a w niektórych wariantach nawet 25 zł.

smsy oszuści

Skomentuj (18) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 151 (167)

#64869

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Epopeja kolejowa, rozdział 3546.

Kolej, jaka jest, każdy widzi. A że jestem, można powiedzieć, stałym klientem Intercity (kilka razy do roku podróżuję Z Krakowa do Bydgoszczy i z powrotem), to już widziałam niejedno. Przetrwałam różnorakie opóźnienia i awarie, brak ogrzewania zimą i włączone ogrzewanie latem, brudne i zepsute toalety, strajk kolejarzy, wzywanie policji z powodu kłótni konduktora z pasażerem i związany z tym dwugodzinny postój itd., itp.

Jednak kiedy wracałam do Krakowa w ostatniego Sylwestra, kolej przeszła samą siebie. Do opisania wszystkiego skłoniła mnie właśnie odebrana od listonosza odpowiedź na reklamację, która, szczerze mówiąc, niezbyt mnie satysfakcjonuje. Zastanawiam się, co o tym myślicie i czy walczylibyście dalej o jakąś większą rekompensatę i jak.

Wszystko zaczęło oczywiście na dworcu w Bydgoszczy. Miałam bilet na świetne, wyjątkowo szybkie połączenie do Krakowa z przesiadką w Warszawie. Kiedy dodarłam na peron, zdziwiłam się dość mocno, bo zamiast zwykłego składu z wagonami przedziałowymi podstawiono elegancki, pachnący nowością szynobus made by Pesa. Jedna z toalet (co charakterystyczne) nieczynna, ale nic to. Czysto, ciepło, jasno, miejscówka jest - jedziemy!

Sadzam cztery litery i zabieram się do czytania. I wszystko idzie aż za pięknie, gdy nagle pociąg staje na małej stacyjce i... gasną światła. Myślę: nic to, zaraz będzie jasno (było jakoś po 7 rano), jedźmy, bo mi przesiadkę w Warszawie diabli wezmą. Tymczasem stoimy... i stoimy. Elektryczność wyraźnie nie działa, albo nie działa częściowo, bo zapalają się i gasną mniejsze elementy (wyświetlacze cyfrowe i światełka przy drzwiach). Zaczyna się robić zimno, bo ogrzewania też widać padło. Obsługa biega w tę i z powrotem. Po jakimś czasie wreszcie zapala się światło i ruszamy. Obsługa podaje komunikat, że mamy z powodu awarii 40 minut opóźnienia i proszą o zgłaszanie, gdzie kto się przesiada.

Ponieważ, jak mówiłam, jestem raczej kolejowym weteranem, nie przeraziłam się za bardzo. Wykonałam kilka telefonów do brata przed komputerem, żeby ustalić, czym pojadę dalej do Krakowa, jeśli przesiadka mi ucieknie. Jak zapewne wiecie, na trasie Warszawa-Kraków śmiga od niedawna radośnie Pendolino. Odkąd jest, sypią się skargi na to, że zmniejszyła się ilość normalnych połączeń na rzecz drogiego Pendolino. Coś w tym musi być, bo w ciągu następnych kilku godzin jechały do Krakowa dwa dumne Pendolino oraz jeden pociąg TLK przez Kielce. Kto podróżuje na trasie Warszawa-Kraków, wie, że połączenie przez Kielce jest zupełnie nieopłacalne, bo trwa ok. 5h zamiast ok. 3h.

Dowiedziawszy się się, jak połączenia stoją, zaklęłam pod nosem i zaczęłam kombinować. No przecież najbliższy pociąg to Pendolino, może więc jeszcze ta podróż nie jest stracona?* Konduktor też kumał czaczę (pozdrowienia zresztą dla obsługi tego pociągu, bardzo ogarnięci i uprzejmi) i dzwonił się dowiadywać, czy ja i inni jadący do Krakowa możemy jechać Pendolino, ale otrzymał odpowiedź odmowną. Niezrażona postanowiłam dowiadywać się jeszcze w kasach, bo wiadomo - wersja może po drodze ulec zmianie. Poza tym byłam ciekawa, jakim prawem odmawiają nam przesiadki na Pendolino i gdzie jest taki zapis w regulaminie. Możecie powiedzieć, że to bezczelne żądać przejażdżki Pendolino za trzy dychy xD, że to byłoby za dobrze, ale skoro mieliśmy teoretycznie do tego prawo...

Wysiadka na dworcu Warszawa Zachodnia i tu ciekawostka. Na peronie konduktora zagadnęli jacyś studenci i usłyszałam, ni mniej, ni więcej: "Proszę Panów, jak jedziecie do Krakowa, to uważajcie, oni ten skład na pewno trochę oczyszczą i puszczą dalej w trasę do Krakowa". Tymczasem pofatygowałam się do kas, bo konieczne jest w takich wypadkach opisanie biletu. Panie w kasach powtórzyły śpiewkę o niemożności przesiadki na Pendolino, a powodem miała być... a jakże, awaria. Podobno padł system rezerwacji, więc nie mogły nam wystawić miejscówki**. W przypadku normalnego ekspresu wsadzili by nas tam i tak, każdy usiadłby gdzie wolne albo stał, ale przeca hołota na stojąco na korytarzu nie pojedzie pięknym Pendolino, oj nie. Pozostało więc jedynie beznadziejne połączenie przez Kielce. Zrezygnowana kazałam sobie ostemplować ten bilet i powlokłam się na peron.

Przydługa ta historia, ale weźcie teraz głęboki oddech. Trzymajcie się kapeluszy, bo jazda dopiero się zaczyna.

Kiedy podstawiono pociąg do Krakowa... zgadliście? Tak, to był ten sam skład z Pesy. Intercity wysłało w trasę po raz drugi TEN SAM SKŁAD, O KTÓRYM WIADOMO BYŁO, ŻE JEST NIE DO KOŃCA SPRAWNY. Jest na to co najmniej kilka dowodów:

- takie składy nie jeżdżą często na tej trasie,
- ta sama zepsuta toaleta,
- słowa konduktora na peronie (zresztą jeden z ekipy wiozącej nas do Krk potwierdził, że wiedzieli o awarii).

Na widok grata z Pesy para poszła mi uszami, ale co zrobić. Byłam głodna, zmęczona (planowo powinnam już dojeżdżać do Krk), nic innego nie jechało. Wsiadam i jedziemy. Na kolejnych stacjach pociąg zapełnia się i ludzie stoją wszędzie. Szynobus ma dwa kible, z czego jeden zepsuty. Nie ma lekko, ale bywało gorzej. Byle tylko jechał, byle tylko koła się kręciły...

I znów zgadliście. Poczułam się jak w dniu świra. Pociąg staje na małej stacyjce, światła gasną (tym razem zgasło wszystko - nie działały wyświetlacze, drzwi, ogrzewanie - nic). Sterczymy pośrodku niczego (stacja nie wygląda na czynną i używaną), dwóch bezradnych konduktorów wydzwania do centrali. Siedziałam z przodu, więc słyszałam, jak orzekli, że pociąg nie pojedzie dalej i trzeba czekać na jakiś zastępczy środek transportu.

Tymczasem tłum w środku zaczął się niepokoić i zaczęły się dziać rzeczy nieciekawe. Wiecie ile osób wejdzie do zatłoczonego szynobusa? Też nie wiem, ale pewnie co najmniej 100-150. Zdecydowanie za dużo, by dwóch konduktorów mogło ten chaos opanować. Niektórzy, widząc nazwę stacji (Łęczyca), dowiedzieli się online, że do Krakowa już niedaleko i zaczęli dzwonić po bliskich, by załatwili transport. I chcą wyjść. Łups, drzwi nie działają. Komuś udaje się otworzyć jedne. Łups, nie z tej strony - wychodzą na torowisko, nie na peron. Konduktor się drze: "Nie na tory!", ktoś się drze: "Ludzie, tu Pendolino jeździ, nie na tory!" i to dopiero powstrzymuje tłum :)

W końcu zapada decyzja, że będzie przejeżdżał jakiś ekspres i zabierze nas do Krakowa. Trzeba wysiąść, udaje się otworzyć jedne drzwi na peron. Słyszę piski - okazuje się, że przecież schodki pomagające wysiąść są na prąd i nie wysuwają się, a na starej stacyjce peron niziutki. Czeka nas więc skok ponad metr w dół (z bagażami w rękach), dzięki Bogu, że jechali głównie studenci, a więc osoby młode. Kilka starszych musieli chyba wynieść na rękach, bo nie wiem, jak wysiadły.

Jeszcze gorzej w drugą stronę - wgramolić się do wysokiego pociągu tłumowi ludzi z torbami też łatwo nie jest, zwłaszcza że rozbiegają się bez kontroli i wsiadają jak popadnie, również od strony torowiska. Może wydaje się mało piekielne, ale znacie psychologię tłumu. Wszyscy skakali pospiesznie na ten peron, a potem ładowali się chaotycznie do podstawionego pociągu. Moim zdaniem cud, że nikt sobie czegoś nie zrobił, nie wpadł pod pociąg. W końcu w mało komfortowych warunkach (bo zawartość dwóch składów skiszona do jednego) docieramy do Krakowa - w moim przypadku w sumie 6 h później, niż to było planowane.

Podsumowując:
- Intercity świadomie puściło w trasę niesprawny skład,
- nie można było się przesiąść na Pendolino z powodu awarii systemu,
- brak kontroli nad tłumem i chaos podczas przesiadki,
- moja podróż wydłużona z 6 do 12 h.

Kilka dni później zaniosłam do biura obsługi Intercity reklamację. Czego byście żądali na moim miejscu? Zawnioskowałam o zwrot pełnej kwoty za bilet, naiwnie licząc, że może jeszcze dorzucą coś w bonach, zniżki jakieś. Wiecie, co przeczytałam w odpowiedzi? Że przecież umożliwiono mi dalszą podróż, więc czego chcę? Z powodu opóźnienia wynoszącego ponad 60 min. przysługuje mi zwrot 50% ceny biletu. Może i tak, może i jest to zgodne z regulaminem, ale uważam, że za takie warunki podróży nie powinna im się należeć ani złotówka.

Przypomnę, że to nie było zwykłe spóźnienie spowodowane jedną awarią, bo to można zrozumieć - maszyny czasem się psują. Ale podstawiono ten pociąg po raz drugi i to właśnie mam pretensje. Wychodzi na to, że mogą bezkarnie podstawiać zepsute pociągi i zarabiać na tym pieniądze.

Co myślicie - czy ja jestem zbyt roszczeniowa? A jeśli nie, co jeszcze można zrobić?

*Dla tych, co nie znają kolejowych zasad, przypomnę, że jeśli tracimy połączenie z winy przewoźnika, to przysługuje nam przejazd najbliższym środkiem transportu w ramach naszego biletu. Kiedyś już udało mi się z tego prawa skorzystać, dzięki czemu przejechałam się eleganckim ekspresem na moim bilecie Tanich Lini Kolejowych.
**Tak też uargumentowano to w odpowiedzi na reklamację.

Intercity

Skomentuj (24) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 284 (386)
zarchiwizowany

#58078

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Dziś taka refleksja na temat poruszany już wielokrotnie: trzeba uważać, komu dajemy pieniądze na ulicy. Nie zawsze to są osoby biedne.

Pracuję w saloniku prasowym, w którym mamy również kolekturę Lotto. Prawie codziennie w godzinach popołudniowych wielokrotnie odwiedza nas pewna Pani, ok. 50 lat. Pani ubrana niezbyt gustownie, lecz czysto. Nie przepadamy za nią, bo czasami dziwnie się zachowuje i nie jest miła dla innych klientów, ale nie to jest prawdziwym powodem.

Pani ta jest namiętną fanką zdrapek Lotto i kupuje ich dość dużo. Nie byłoby w tym nic dziwnego ani gorszącego gdyby nie to, że Pani kupuje je za pieniądze wyżebrane od przechodniów w okolicy. Wiemy, że przeważnie prosi o pieniądze na jedzenie, a potem przychodzi do nas (i nie tylko do nas, odwiedza też inne kolektury) po zdrapki. Dość często wygrywa kwoty rzędu 50-100 zł.

Do napisania tej historii skłoniła mnie wczorajsza sytuacja. Wczoraj Pani postanowiła jak zwykle obrać sobie jedną ze zdrapek po 2 zł i kupować losy z niej kolejno poczynając od najwyższych numerów. Traf chciał, że tego dnia ta zdrapka nie cieszyła się zainteresowaniem i poza bohaterką historii dwa losy kupił tylko jeden klient. Za ostatnim razem kupiła losy z numerami ok. 60, a paczka liczy 100 zdrapek. Czyli klientka sama niemalże wykupiła ok. 40 losów. Część z nich zawierała wygrane na małe kwoty (2-4 zł), które od razu były wymieniane na kolejne losy, ale i tak szacuję, że Pani wydała na losy ok. 50 zł, czyli niemal tyle, ile wynosi moja dniówka za 8 godzin ciężkiego zasuwania.

Nie wiemy, jaka jest życiowa historia tej Pani, osobiście staram się nie oceniać, choć przypuszczamy, że może być po prostu uzależniona od hazardu. Niestety to nie alkohol, gdzie można powiesić kartkę "nietrzeźwym nie sprzedajemy" i już. Tak naprawdę nie ma paragrafu, który pozwoliłby nam nie sprzedawać jej zdrapek, zresztą czasem Pani ta potrafi być nieprzyjemna lub nawet nieco agresywna. Teoretycznie nie łamie prawa, ale pozostaje niesmak i refleksja, że przecież nie wydając pieniędzy na zdrapki, mogłaby całkiem godnie żyć, bo przecież "zarabia" tyle ile ja (bez premii i dodatków nie byłoby lekko, ale wynajmuję pokój i utrzymuję się sama). Dlatego uważajcie, komu dajecie pieniądze.

Skomentuj (42) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 74 (232)