Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

magnetia

Zamieszcza historie od: 6 czerwca 2011 - 19:53
Ostatnio: 12 grudnia 2022 - 20:15
  • Historii na głównej: 8 z 15
  • Punktów za historie: 1939
  • Komentarzy: 184
  • Punktów za komentarze: 963
 

#82345

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
Są jeszcze takie placówki Poczty Polskiej, w których nie ma numerków, tylko "kto z Państwa ostatni". Dotyczy to głównie małych placówek. Ja niestety musiałam kilka lat temu odstać swoje w takiej właśnie kolejce, bo poczta była za mała jak na ilość mieszkańców, z dwóch okienek czynne tylko jedno, a przede mną mnóstwo starszych osób, które (z całym szacunkiem) wykonują wszystkie czynności dużo wolniej.

Stoję już dobrych 40 minut. Duchota jak cholera, miejsca mało, wszyscy czekają w środku, bo zima. Nie wiem ile osób jest przede mną, trzymam się tylko matki z wózkiem, o której wiem, że jestem za nią.
Wiem, że wystarczyłoby w momencie wejścia policzyć ile jest osób, ale ciągle ktoś wchodził i wychodził tylko "o coś zapytać", a to ktoś ewidentnie rezygnował, burdel jakich mało. A biedna pani w okienku dwoi się i troi, by jak najszybciej rozluźnić kolejkę.

W międzyczasie ktoś powiedział do tej Pani przede mną, że ją przepuści, bo on jest następny, to niech wejdzie przed nim. Kobieta podziękowała i podeszła do okienka. Kiedy pracowniczka poczty szukała jej awizowanej paczki, zapytałam zdezorientowana:

"Przepraszam bardzo, za kim Pani stała?".

I się zaczęło. Kilka osób jak jeden mąż zaczęło się na mnie wydzierać, że jestem nieludzka, że nie chcę ustąpić matce z dzieckiem (hipokryzja pełną gębą, nikt jej od co najmniej 40 minut nie ustąpił), jeden facet nawet do mnie podszedł i pyta czy mam z tym problem, że ta kobieta jest przede mną. Zaczął się taki hałas w tym małym pomieszczeniu, że aż pracowniczka poczty przestała szukać i próbowała uciszyć wszystkich.

Nie takie rzeczy już w swoim życiu musiałam wytrzymywać, taki hejt ze strony kilku osób to pikuś. Nie odezwałam się, bo nie zamierzałam podnosić sobie ciśnienia. Poniżej mojej godności jest odpowiadać wyzwiskami na wyzwiska w moją stronę. Leciały gówniary, panny lekkich obyczajów itp. Stoję więc sobie i czekam na dobry moment, aby jeszcze raz zapytać:

"Przepraszam nie dosłyszałam, taki się hałas zrobił, za kim Pani stała?"

Kobieta wskazała na Pana kilka metrów dalej. Ja natomiast powiedziałam do niego, jakby nigdy nic: "czyli teraz jestem za Panem". Koleś skinął głową. Wszyscy ucichli. Widziałam tylko mord w oczach niektórych, którzy stracili powód, by się pokłócić i wylać swoją złość na mnie.


My Polacy uwielbiamy szukać powodów do kłótni.


O nakazie sprzątania po psie następnym razem.

Skomentuj (7) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 152 (204)

#11733

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Dawno, dawno temu, za wrednej komuny, miałem sąsiada piętro niżej. Pod ksywą WMW (wszystko mu wolno). Jak puszczał telewizor, to tak, że piętro wyżej własnych myśli się nie słyszało.
Na wszelkie uwagi mówił, że od 6 do 22 mu wolno.
O, żesz ty. Moja mama (wtedy byłem w kawalerskim stanie) i mój, już, ale wtedy nie, śp. dziadek mieli dość. Normalnie nie szło wytrzymać. Prośby i groźby nie pomagały, bo klient z dołu działał na zasadzie "wolnoć Tomku, w swoim domku".

Kilka razy mówiłem mamie, że mu mordę obiję, gdy trzeba będzie. Mama zawsze się sprzeciwiała (mój ojciec zmarł, gdy miałem kilka lat). Ale widzę, dziadek ma dość, mama ma dość. W końcu nie wytrzymałem i mówię:
- Ja tego ch*ja ustawię, nawet go nie dotknę, ale zrozumie. Pozwólcie mi!
Zakazywali mi tego długo, ale i potem granica 22 godziny przestała się liczyć.
W końcu dziadek i mama mówią:
- Masz wolną rękę, tylko nie wolno ci go uderzyć.
To chciałem usłyszeć.

Więc udałem się do kumpla, co grał jakiegoś rocka czy inne i się pytam: pożycz mi z tej twojej orkiestry Altusy (dla nie wtajemniczonych na owe czasy potężne głośniki) i ten twój wzmacniacz. Na jeden dzień.
Drugi dzień zużyłem na przygotowanie nagrań.
Na trzeci dzień poradziłem mamie, aby odwiedziła swoją siostrę we Wrocku, a dziadkowi, aby odwiedził mojego wujka w Nowej Rudzie. Wiedzieli, że coś kombinuję, ale nie wiedzieli, co. Wysłuchali rady.
A ja wtedy na taśmie magnetofonowej, 240 minut, nagrałem First Randez-Vous Jean Michel Jarre'a. Na okrętkę.
Ktokolwiek to słyszał, wie, że tam jest bardzo fajny kawałek niskotonowy. Wzmacniacz na full. Equalizer tony niskie do oporu w górę. I 8 Altusów po 300 wat każdy.
Mury tańcowały, żyrandole po suficie chodziły. Ja odpaliłem i sobie poszedłem na piwo do kumpla. Po 4 godzinach wróciłem, przewinąłem taśmę i dawaj od nowa, Polsko Ludowa. Po kolejnych 4 godzinach sąsiad czekał na mnie, że on sobie nie życzy. A teraz ja: wolno mi, skoro panu wolno. Przewinąłem kolejny raz i kolejna porcja.
Za następnym podejściem gość mówi, że on nie będzie puszczał głośno telewizora, byle bym przestał.
Zgodziłem się, ale ostrzegłem, że jak się powtórzy, to nie będzie 8, ale 16 Altusów i nie po 300 wat, ale po 600, a wtedy nawet kanapa mu się wyprowadzi z mieszkania.
Hmm. Może czasami tak trzeba?
Cudownym trafem jedna demonstracja wystarczyła.

paskudny sąsiad

Skomentuj (35) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 921 (1021)

#40100

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia ta, nie tyle piekielna, co śmieszna (w każdym razie wywołująca u mnie do tej pory rumieniec wstydu) miała miejsce kilka lat temu, kiedy byłam jeszcze młodą, pełną zapału aplikantką sądową. W czasie kilkutygodniowych praktyk w różnych wydziałach sądów w mojej miejscowości najczęściej posyłana byłam na rozprawy w charakterze protokolanta. Ot tania siła robocza, odciążająca panie z sekretariatu.

Na rozprawie, jak to na rozprawie świadkowie opowiadają, ja zapisuję. Zdarzenie miało miejsce w wydziale cywilnym, gdzie sędzia, może z lenistwa, może z bezgranicznego zaufania w moje możliwości zaniechał dyktowania wypowiedzi stron, w nadziei że zdążę zapisać wszystko co do joty.

Trwa więc rozprawa – konflikt pomiędzy współwłaścicielami jakiejś działki, z której jeden z nich został zwyczajnie przez drugiego wyrzucony, czynność w niektórych kręgach, zwłaszcza wśród starszego pokolenia nazywana niekiedy wyrugowaniem. Moje palce śmigają po klawiaturze z prędkością Warp 9, kiedy pada następujące zdanie pana powoda:

"No i pozwany mnie najzwyczajniej w świecie WYRUGOWAŁ. Zrobił to tak szybko, że się nawet nie zorientowałem, boli mnie to do dziś."

Do tej pory nie wiem jak to możliwe, że genialna aplikantka sądowa napisała słowo WYRUGAŁ, zamiast WYRUGOWAŁ, które to słowo komputer sądowy w sposób niezauważalny i nader dyskretny, gdyż zorientowali się dopiero w II instancji, zmienił po swojemu zastępując jedną literkę „g” w napisanym przeze mnie słowie na „ch”.
W rezultacie zdanie w protokole rozprawy, w aktach sądowych, gdzie do dziś widnieje moje nazwisko wysłanych potem do Sądu Okręgowego i Bóg wie gdzie jeszcze brzmiało:

"No i pozwany mnie najzwyczajniej w świecie WYRU*AŁ. Zrobił to tak szybko, że się nawet nie zorientowałem, boli mnie to do dziś."

Ciekawe, że zorientowali się dopiero po roku.

sąd

Skomentuj (22) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 892 (970)

#18291

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia ze służbą zdrowia w tle, tym razem jednak dość zabawna.
Mieszkam w typowym małym miasteczku, w którym wszyscy się znają. Mój lekarz rodzinny jest bardzo dobrym specjalistą, niestety zachorował na raka krtani i musiał przejść operację, przez którą mówi dość niewyraźnie. Stali pacjenci, tak jak ja, nie mają jednak problemów ze zrozumieniem, o co mu chodzi. Aby było jaśniej, dodam, że główny problem Pan Doktor ma z literką "k", która u niego brzmi jak takie "harczące" h. I tak zamiast, na przykład "kot", Doktorek mówi "hrrrot".

Sytuacja właściwa:
Siedzę sobie w gabinecie, już po badaniu, czas na wypisanie recepty. Tu pojawia się problem. Małe miasteczko, Pan Doktor (D) chce upewnić się czy lek w aptece obecnie jest. Dzwoni więc do naszej Pani Farmaceutki (F) i po wymianie uprzejmości zaczyna dyktować jej nazwę leku. Pierwsza litera - oczywiście "k". Wyglądało to mniej więcej tak:

D: no to dyhtuje. Hrrr...
F: H?
D: nie, Hrrr!
F: czyli H?

tu Pan Doktor się zdenerwował i krzyczy
D: nieee! Hrrrrr, jak Hurwa!!

przychodnia :)

Skomentuj (11) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 879 (939)

#25268

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia ta wydarzyła się w listopadzie ubiegłego roku, ale na początek może wstęp. Uczęszczam do technikum fryzjerskiego. W ramach praktyk szkoła załatwiła nam wizyty w domu spokojnej starości, co było całkowicie nietrafionym pomysłem, ponieważ niczego się tam nie nauczyliśmy, musieliśmy obcinać wszystkich jak najkrócej, lub po prostu ostrzyc maszynką na kilka milimetrów, by włosy się nie plątały podczas leżenia i aby łatwiej je było pielęgnować, chociaż zazwyczaj już nie było czego pielęgnować...
Każdy z naszej grupy ma stamtąd złe wspomnienia i to nie przez pensjonariuszy, lecz ich opiekunki(większość była naprawdę w porządku, ale były niestety wyjątki)...

Było to jakoś na początku naszych praktyk w domu spokojnej starości. Zjawiliśmy się dość sporą grupą, optymistycznie nastawieni bo każdy chciał się czegoś nauczyć, poćwiczyć. Zostaliśmy przydzieleni do odpowiednich pokoi. Mojej koleżance "trafiła się" Pani z włosami do ramion. Ja byłam obok niej i obcinałam maszynką jakiegoś Pana. Koleżanka powiedziała Pani, że umyje jej włosy, a później wymodeluje. Zadanie do trudnych nie należy, starsza pani zadowolona, mówi, że teraz to będzie ładnie wyglądać, ale niestety nie mogło być tak pięknie. Wszystko słyszała pielęgniarka, która akurat kręciła się w pobliżu. Jej tekstu nigdy nie zapomnę, a mianowicie:
- Po co modelować umarlaka? Weź nożyczki i obetnij jej tylko włosy.

Dodam, że ta starsza Pani była świadoma, rozumiała co powiedziała pielęgniarka. Miała łzy w oczach...
Mi i koleżance odebrało na chwilę mowę, posłałam tylko pielęgniarce nienawistne spojrzenie, i powiedziałam, że my już się Panią zajmiemy. Pomyślałam, że najlepiej będzie jak najszybciej pozbyć się pielęgniarki i zająć się tą biedną staruszką. Skończyłam obcinać Pana i pomogłam koleżance w myciu i modelowaniu. Przez cały czas starałyśmy się jakoś zagadać Panią, opowiedziała nam o swoich wnukach, o śmierci męża, była naprawdę miłą staruszką. Na koniec dała nam kilka cukierków.

Długo jeszcze wspominałam ten przykry incydent. Jak można być tak płytkim umysłowo, żeby myśleć, że jeśli komuś zostało mało życia to można go traktować jak człowieka drugiej kategorii, gorszego. Powinno się przecież zapewnić takiej osobie jak najlepsze ostatnie dni i okazać wyrozumiałość.

Dom spokojnej starości

Skomentuj (12) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 758 (798)

#86796

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia o piekielnej dziewczynie, która napędziła strachu wielu osobom (w tym mnie). Pracowałam kiedyś w firmie wystawiającej się na targach branżowych, ale w dziale z tym niezwiązanym. W dziale „targowym” pracowała zaś Monika. Monika była kobietą po trzydziestce, naturalną blondynką, hojnie obdarzoną przez naturę a do tego dziewczyną miłą i pozbawioną asertywności, co często się na niej mściło, przede wszystkim pod postacią flirtujących z nią panów. Monika miała chłopaka/narzeczonego TT, który ją czasem z pracy odbierał, więc wszyscy go mniej więcej kojarzyliśmy.

Ze względu na zawirowania personalne w firmie na jedne targi musiałam pojechać razem z Moniką. Pojechałyśmy moim samochodem, osobno jechali koledzy z banerami i resztą wyposażenia stoiska. Podczas podróży Monika była bardzo rozmowna, opowiadała o TT, jak to on ją kontroluje, jaki jest przewrażliwiony, z nikim nie pozwala jej się spotykać, odbiera ją z pracy, by po drodze z nikim się nie spotkała itd. Słuchałam cierpliwie, nie żebym była psychologiem, poradziłam jej żeby przemyślała, czy chce być z takim facetem, skoro jej źle. Podczas targów Monika chętnie przyjmowała wszelkie zaproszenia na kawę od przedstawicieli innych firm, ogólnie na naszym stoisku rzadko ją widywałam. Nocą także udała się na miasto, w towarzystwie zapoznanych podczas targów panów. Nic mi do tego, ale zaczęłam rozumieć obiekcje TT.

Gdy wracałyśmy do domu, Monika uprosiła, wręcz wybłagała, żebym ją podwiozła do jej domu. Nie mieszkała z TT, ale bała się awantury z jego strony z powodu późniejszej godziny powrotu. Zgodziłam się, bo było już ciemno i nie chciałam, żeby coś się Monice przytrafiło. Wysadziłam ją pod domem, pomachałam do TT i wróciłam do siebie.

Kilka dni później Monika pojawiła się w pracy w mocnym makijażu i dużych, ciemnych okularach. Powiedziała, że podjęła decyzję o rozstaniu, czego TT dobrze nie przyjął. Skończyło się na szamotaninie, czego skutkiem były ślady na twarzy Moniki. Wyglądało to na uderzenie i podrapanie. Poradziliśmy jej trzymać się od TT z daleka, zgłosić napaść na policję i tyle. Niedługo potem zmieniłam pracę, Moniki więcej nie widziałam. Ot, biurowa znajomość.

Dwa lata później otrzymałam wezwanie na policję. Żadnego wyjaśnienia, w jakiej sprawie, tylko termin: mam się zgłosić i koniec. Przez telefon także niczego się nie dowiedziałam. Zrobiłam rachunek sumienia za dziesięć lat wstecz, sprawdziłam lokalizację owego posterunku i co widzę? Obok stoi szpital, w którym niedawno leczyłam pięcioletniego syna. Syn trafił do szpitala dwa razy w ciągu tygodnia z kontuzjami (raz to było zwichnięcie łokcia, raz skręcona kostka). Dziecko nad wyraz żywe, kontuzje na placu zabaw się zdarzają. Pierwsza myśl: szpital zgłosił na policję maltretowanie dziecka.

Wzięłam wolny dzień w pracy (posterunek policji był dosyć daleko od mojego miejsca zamieszkania), zabrałam dokumentację medyczną i z duszą na ramieniu pojechałam na posterunek. Na miejscu kraty, przydzielenie mi osoby towarzyszącej, czułam się jak morderca. Usiadłam za biurkiem gotowa tłumaczyć się z każdego zadrapania na ciele dziecka i wywiązał się następujący dialog.

Policjant (P): Czy zna pani Monikę X?
Ja (po dłuższej chwili potrzebnej na odnalezienie w pamięci biurowej znajomości): Pracowałyśmy razem dwa lata temu. A co się stało?
P: Monika X złożyła zawiadomienie o popełnieniu przestępstwa przez jej męża. Chodzi o pobicie, znęcanie się, maltretowanie, przemoc fizyczną i psychiczną. Co pani wie w tej sprawie?
Ja: W sumie to nic nie wiem. Nie wiedziałam, że Monika wyszła za mąż.

Nastała dłuższa chwila ciszy. Policjant patrzy na mnie, ja na niego. Pomyślałam, że Monika wyszła za mąż za TT i prosi, bym opowiedziała o okolicznościach ich rozstania. Chociaż wiem, że moje słowa nie miały znaczenia, bo świadkiem napaści nie byłam a jedynie widziałam poszkodowaną Monikę, postanowiłam podzielić się tą historią z policjantem.

Opowiedziałam historię, policjant spisał, dał mi do podpisu. A tam… inne dane męża Moniki. Nie był to TT a zupełnie inny facet. Patrzę na ten protokół, patrzę na policjanta i zaczynam się nieporadnie tłumaczyć, że ja myślałam o kimś innym. Fakt, że policjant ani razu nie podał żadnych danych owego męża. Policjant skonsternowany, wykreślił wszystkie moje zeznania. Wpisał, że nic nie wiem, nie widziałam Moniki od dwóch lat, jej męża nigdy nie widziałam. I to podpisałam.

Po wszystkim policjant powiedział, że jestem już dwudziestą osobą, którą przesłuchują w tej sprawie i żaden ze świadków niczego nie wie. Wyszło na to, że Monika podała jako świadków ponad setkę osób. Przepisała swoją książkę adresową czy co? Przez takie Moniki policja nie zajmuje się ważniejszymi sprawami, ja straciłam dzień i przeżyłam spory stres. Lokalizacja posterunku oczywiście wynikała z miejsca zamieszkania Moniki. Pytanie: co Monika chciała osiągnąć?

Skomentuj (10) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 131 (145)

#76284

przez ~Apollo13 ·
| Do ulubionych
Historia o bracie, któremu mama oszczędzała na Mercedesa, którego rozbił, przypomniała mi pewną historię. Imiona zmyślone, bo prawdziwych nawet nie pamiętam, podobnie jak wszystkich szczegółów historii.

Kiedyś w okresie między świętami Bożego Narodzenia a Sylwestrem spotkałem się z trzema znajomymi, którzy są kuzynami. W pewnym momencie jeden z nich zaczął temat incydentu, jaki miał miejsce podczas ich rodzinnego spotkania przy świątecznym stole. Widząc moje zaciekawione spojrzenie nakreślili mi sytuację.

Mają oni w rodzinie Michałka. Michałek to typowy leser, do nauki nie miał chęci, ledwo skończył zawodówkę, przy czym nie ma nawet z tego żadnego kwitka, bo mimo namowy ze strony najbliższych, nie chciało mu się iść na egzamin zawodowy bo "a po co mi to??". Każdą pracę szybciej kończy niż zaczyna, bo a to za ciężko, a to zły dojazd, a to kierownik nie miły, a to po prostu go wywalą bo się opieprzał. Mają też oni w rodzinie Ciocię, mamę Michałka, wpatrzoną w niego jak w obrazek, mającą go za ósmy cud świata. Mają również Tomka. Tomek żaden geniusz, ale inteligentny, uczył się zawsze dobrze, skończył studia, zna w dobrym stopniu angielski i niemiecki. Tomek zaraz po studiach dostał pracę w firmie transportowej, jako pracownik biurowy. Ogarnia tam jakieś sprawy papierkowe, wykonuje telefony i pisze meile, często właśnie po angielsku lub niemiecku. Kiedy Ciocia dowiedziała się o tym podbiła do Tomka przy okazji jakiegoś tam spotkania rodzinnego, i podpytuje jak tam się mu pracuje, jak szef, jak warunki. Tomek ogólnie chwalił sobie tą pracę. Ciocia w pewnym momencie do niego:

- Noo, to może Michałkowi był tam pracę u was załatwił?
Tomek trochę zmieszany
- No ale Michał przecież na osobówki nawet nie ma prawa jazdy (o tym dlaczego w dalszej części opowieści), a co dopiero na ciężarówki. Z resztą u nas przyjmują z doświadczeniem tylko...
- No gdzie tam Michał na jakiegoś tam pff.. kierowcę! (podobno powiedziała to ze straszną pogardą i oburzeniem) Do biura!

Tomek nie chciał pewnie awantury, więc nie wspomniał nawet o braku wykształcenia, kompetencji i znajomości języków obcych Michała. Powiedział tylko:
- Nie, nikogo nie szukają u nas
- No ale skąd wiesz? No zapytaj szefa. Powiedz, że dobry chłopak, że dobry pracownik z niego będzie. (akurat)
- Ale ciociu, szef jakby mógł to by najchętniej jeszcze kogoś z nas się pozbył. Na prawdę nikogo nie szuka. Chyba, że ktoś by się zwolnił, ale na razie się nie zapowiada.
- No ale skąd wiesz? No zapytaj! No porozmawiaj!
- Dobrze, zapytam- powiedział na odczepnego

Przy okazji wspominanego wcześniej spotkania świątecznego temat powrócił.
- I jak Tomciu, rozmawiałeś z szefem?
- Tak ciociu. Niestety, tak jak mówiłem, nie szuka nikogo nowego.
- No ale może za słabo rozmawiałeś. Weź powiedz, że niech na razie by przy Tobie siedział i się uczył, on bystry jest, raz dwa się nauczy!
Tomek odpierał te ataki, a ciocia nie odpuszczała. W końcu odezwał się sam Michałek
- Zostaw mamo! Nie widzisz, że nie chce pomóc? Pewnie! Jemu się pofarciło, ale żeby komuś pomóc teraz, to nie! Co go obchodzi, że ktoś szczęścia nie ma!
W tym momencie w Tomku, który na ogół jest podobno bardzo grzeczny i nikt w rodzinie nie słyszał jego krzyku, coś pękło.
- K***a! Ty nie masz szczęścia! Ty masz idioto sto razy więcej szczęścia jak rozumu! W wieku 22 lat miałeś 100 tysięcy na koncie, praktycznie za nic! I gdzie to masz? Prze****eś! Szczęścia nie ma! Byś nie miał szczęścia to byś teraz nie siedział z nami tylko w więzieniu!
Otóż Michałek mając 22 lata odziedziczył po zmarłym dziadku dom wraz z działką ( w razie pytań- podobno nie był z dziadkiem zżyty, po prostu był jego jedynym wnukiem z jedynego dziecka, i postanowił przekazać to jemu).
Nieruchomość sama w sobie nic ciekawego, stara, drewniana chałupa, nawet bez łazienki i toalety, położona w małej wiosce na uboczu, do tego kilka starych budynków gospodarczych. Fart Michałka polegał jednak na tym, że po drugiej stronie drogi mieszkał rolnik z dużym gospodarstwem, bogaty facet. Akurat żenił mu się syn i sama działka po dziadku stanowiła dla nich nie lada chrapkę- młodzi pobudowaliby się tam, byliby "na swoim", a jednak jakby wnuczki trzeba było babci do pilnowania podrzucić, to tylko przez drogę przejść ;) W związku z tym zapłacili 100 tysi, gdzie ktoś "z zewnątrz" dałby znacznie mniej. Jakiś wujek, który pomagał im przy sprawach formalnych, podpowiedział Michałkowi (moim zdaniem dobry) plan zainwestowania tej sumy- dobrać kredyt, kupić mieszkanie w okolicznym mieście, gdzie jest sporo studentów, wynająć je, a najemca niech spłaca kredyt. Za X lat miałby spłacone mieszkanie i mógłby albo sam sobie tam zamieszkać, albo wynajmować dalej i mieć z tego solidne kieszonkowe. On jednak widział to wszystko inaczej.

Otóż kupił sobie wypasione BMW. Przy zakupie nie kierował się przebiegiem, pochodzeniem, stanem, tylko tym, żeby miała ładne "alusy" i odpowiednio mocny silnik. Pojechał po pierwszy lepszy egzemplarz, który spodobał mu się na allegro, nie szukając nawet w internecie informacji na temat danego modelu i silnika, kosztów eksploatacji, ewentualnych wad itp. Nie wziął nawet ze sobą kogoś kto ma jako takie pojęcie o autach. Skutkiem tego oczywiście po jakimś czasie zabulił kilka tysięcy za jakąś naprawę. Przy okazji okazało się, że auto jest po poważnej naprawie blacharskiej. Oprócz auta Michał kupił sobie również markowe ciuchy no i strugał cwaniaka przed znajomymi. Następnie popełnił kolejny błąd- wciągnął się w grę na automatach. Zapytany później o to twierdził, że wyszedł "na zero", może na niewielki minus, ale jak wiadomo, każdy tak mówi :)

Radość Michała i życie ponad stan nie potrwały jednak zbyt długo. Chcąc popisać się przed równie mądrymi koleżkami, przewiózł ich brawurowo swoją furą. W jeden z zakrętów wszedł za szybko, stracił panowanie, odbił się od samochodu jadącego z naprzeciwka i BMW skończyło na przydrożnym drzewie, czy jakimś słupie. Na domiar złego okazało się, że Michałek kierował po alkoholu. Szczęście jednak nadal mu dopisywało, gdyż ani jemu, ani jego pasażerom, ani nikomu z tego drugiego auta nic poważnego się nie stało. Mimo wszystko, zaczął się problem od strony prawnej. Na duch trzeba było dobrego adwokata, żeby się jakoś z tego wywinąć, tym bardziej, że miał już konflikt z prawem w przeszłości. Z tym że adwokat kosztuje, a jak się okazało konto Michała było już prawie puste(!). Co tu robić? Jedynym co mu zostało był wrak BM-ki. Wystawił go na sprzedaż i niedługo na podwórko zajechał jakiś handlarz. Najwidoczniej wyczuł, że Michałowi spieszy się ze sprzedażą, gdyż strasznie zaniżył cenę. Michał próbował się targować, lecz w pewnym momencie dał się złapać na sztuczkę starsza od węgla- handlarz wyciągnął gotówkę, pomachał mu banknotami przed oczami i powiedział "To jak, dobijamy targu? Bo jak nie to lecę dalej. Mam na dzisiaj jeszcze jeden temat nagrany." No i po chwili Michałek patrzył jak pozostałości po dorobku życia jego dziadka odjeżdżają na lawecie. Pieniądze rozeszły się raz dwa na kary, adwokata itp. i Michał znowu był gołodupcem siedzącym na utrzymaniu mamy, czy też rodziców (o jego ojcu nic nie słyszałem).

Wracając do świątecznego spotkania- po tych słowach Michałek zachował się oczywiście bardzo dorośle- rzucił krótkie "spier***aj!" i z fochem wyszedł z imprezy bez słowa pożegnania. Ciocia zaczęła robić Tomkowi awanturę, że "jak on tak mógł?!", lecz zanim wystartowała reszta rodziny ją usadziła, rozwijając słowa Tomka. Koniec końców ciotka resztę spotkania siedziała i płakała wysłuchując porad od całej rodziny, aby w końcu przejrzała na oczy i potrząsnęła solidnie Michałkiem , gdyż jak tak dalej pójdzie, to nie skończy on dobrze.

spotkanie rodzinne

Skomentuj (16) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 417 (439)

#19088

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Wynajmowałam pokój u starszej pani w mieszkaniu w bloku.
Zapragnęłam razu pewnego zmienić fundusz emerytalny. W tym celu spotkałam się z przedstawicielem funduszu docelowego. Nie mogłam go zaprosić do domu, ponieważ miałam zakaz sprowadzania gości, więc spotkaliśmy się w kawiarni pod blokiem. Pan był bardzo miły i rozmowny, więc nie obeszło się bez wesołych pogawędek o życiu, okraszonych śmichami chichami. Tak się stało, że sąsiadka z mieszkania obok nas widziała w tej kawiarni. Ale nic to, przecież co jej do tego.

Pewnego razu starsza pani na tydzień wyjechała, a ja zostałam sama w jej domu. Ww. sąsiadka przychodziła trzy razy dziennie doglądać kota i psa właścicielki mieszkania.

I wtedy właśnie przyszedł do mnie list z mojego poprzedniego funduszu, że rezygnacja jest źle wypełniona w związku z czym nie zaakceptowali jej. Dzwonię więc do pana przedstawiciela nowego funduszu i mówię jaka jest sytuacja. Przedstawiciel przyjechał na drugi dzień, by poprawić rezygnację i wysłać ją ponownie. Umówiłam się z nim, że będzie czekał pod blokiem, a ja zejdę i tam wypełnimy. Przyszedł akurat, kiedy krótko mówiąc, byłam w negliżu, bo się kąpałam, więc troszkę zajęło mi ubranie się. P. nie chciał czekać, więc wszedł do bloku korzystając z okazji, że ktoś mu otworzył drzwi. Nie wiedziałam o tym, byłam przekonana, że czeka pod blokiem, wyszłam więc na klatkę, patrzę, a on już stoi pod drzwiami mieszkania. Sąsiadka akurat gdzieś wychodziła i musiała nas zobaczyć. Co prawda nie wpuściłam go do mieszkania, zakaz to zakaz i on to zrozumiał. Ale to nic.

Na drugi dzień dowiedziałam się, że spotykam się ze starszym o 20 lat facetem i już wszyscy dobrze wiedzą jaki charakter ma moja praca... Na nic zdały się tłumaczenia, że to był pan od funduszu i ja pracuję w sklepie. Wmówiono mi, że to pewnie jeden z moich klientów - sponsorów i korzystałam z tego, że miałam wolne mieszkanie. Sprawa nie została rozwiązana aż do mojej wyprowadzki, bo szczerze nie miałam już siły się tłumaczyć. Wszyscy z piętra, łącznie z panią, u której wynajmowałam pokój dziwnie się na mnie patrzyli. Pozdrawiam wścibską sąsiadkę.

blok

Skomentuj (7) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 418 (470)

#27054

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Pamiętam pewną przygodę ze studiów... do dzisiaj wywołuje uśmiech an mojej twarzy.

Uwielbiam egzotyczne zwierzęta. W tym czasie hodowałem kameleona. Wiadomo zmienia barwy, wiesza się za ogon, łapie much na duży język... Było to w czasie, kiedy studiowałem we Wrocławiu, miałem wynajęte mieszkanie z 3 kolegami z LO. Właścicielka nie mieszkała z nami, wpadała raz na miesiąc, żeby sprawdzić czy nic nie zniszczyliśmy. Kobieta ta sprzeciwiała się trzymaniu jakichkolwiek zwierząt i pająków. Bała się ich panicznie, a fireman hodował kameleona po cichu, chowając do piwnicy na kilka minut terrarium (czas wizyty).

Tak więc semestr minął bez problemu, w połowie drugiego wyciągnąłem zwierzaka (nie pamiętam już po co) postawiłem na chwilę na biurku. Zadzwonił domofon, właścicielka z niespodziewaną wizytą. Chwytam terrarium i pędzę do piwnicy. Terrarium było puste, w tym wszystkim zapomniałem, że Żywiec (tak, nazwałem go na cześć mojego ulubionego wtedy napoju i bynajmniej nie chodziło o wodę) został na biurku. Rozmawiam z właścicielką, gdy nagle długi język mojego zwierzaka wylądował prosto na ogromnym pieprzyku na twarzy właścicielki.

Plusem historii jest to, że udało nam się znaleźć tańsze mieszkanie.

Skomentuj (18) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1124 (1182)

#66381

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historie sądowe... od drugiej strony.

Z szeroko pojętym wymiarem sprawiedliwości związana jestem od prawie 10 lat, czyli od początku studiów. W tym czasie przeszłam praktycznie przez wszystkie wydziały sądów, na różnych szczeblach kariery od sekretarki, przez aplikantkę, po orzecznika. Nie
jedną piekielność widziałam, czy to ze strony "petentów", czy pracowników oraz wszechobecnego "systemu".
Opowieściami mogłabym zapełnić książkę, dlatego w razie waszego pozytywnego odbioru chętnie będę zamieszczać je tematycznie, bez nazwisk i zbyt wielu szczegółów.

Na pierwszy ogień idą: POZWY O SZKODY MORALNE,
(cokolwiek miałoby to znaczyć).

Może się łudzę, ale dla mnie kwestia zadośćuczynienia wiąże się z istnieniem realnej szkody, zwykle tej związanej z ciężkimi przeżyciami i pewną psychiczną traumą. Dla odmiany odszkodowanie stanowi nieco inną kategorię roszczenia, obejmującą najczęściej wymierne koszty powstałych szkód takie jak rachunki lekarskie, specjalistyczny sprzęt medyczny itp. Nie brakuje jednak ludzi, którzy cynicznie usiłują wykorzystać aparat państwowy by zarobić, bazując na tym nieostrym określeniu. Osobiście drażni mnie nadużywanie przez ludzi zwracających się do sądu sformułowania "straty moralne", podczas gdy za tymi prawdziwymi roszczeniami stoją drastyczne skutki wypadków komunikacyjnych, błędów lekarskich, pomyłek wymiaru sprawiedliwości lub lata brutalnego znęcania się - ludzkie tragedie.

A oto pięć topowych wątpliwych spraw o szkody moralne, z którymi zetknęłam się w trakcie wykonywania mojej pracy.
Oceńcie sami stopień piekielności:

1. Pani zrobiła sobie tipsy za oszałamiającą kwotę 200 zł. Pamiętam do dzisiaj zdjęcie różowych, kilkucentymetrowych szponów z przyklejanymi perełkami, brokatem i kształtem srebrnego jednorożca. Pani się zachwycała, ale jej facet już nie. Szczęśliwa para rozstała się po dość intensywnej kłótni, której przebieg został przez panią odtworzony na potrzeby pozwu
w piśmie procesowym, gdzie pozwała właścicielkę salonu na kwotę 10.000 zł za cyt. "traumę spowodowaną rozpadem wieloletniego związku w wyniku niewłaściwie przeprowadzonej OPERACJI upiększania paznokci". Tak, Pani posłużyła się słowem OPERACJA.
Sprawa skończyła się, zanim się zaczęła - nie chciało się powódce uiścić opłaty od pozwu.

2. Podobna historia - zakup pierścionka zaręczynowego, który nie spodobał się wybrance. Niedoszła narzeczona powiedziała bardzo dobitnie "NIE" w nieco dramatycznych okolicznościach, wyrzucając pierścionek do rzeki. Wobec powyższego, odrzucony chłopak domagał się zadośćuczynienia od jubilera w kwocie równej wartości pierścionka. Podstawa - w zasadzie żadnej.
Pan wiedział, że chce zwrotu pieniędzy, ale nie bardzo wiedział jak ubrać to w słowa. Ostatecznie stwierdził, że jego cierpienie to wina ekspedientki, która mu poradziła zakup tego, a nie innego pierścionka. Tu, co ciekawe doszło do ugody pomiędzy stronami.

3. Cała seria - pozwy osób osadzonych w zakładach karnych. I to jakie, jak coś robić to z rozmachem - od 50.000 zł do nawet 1 mln złotych. Przyczyny są różnorakie (za mała powierzchnia na osadzonego, za słaba opieka zdrowotna, grzyb na ścianie, brak wegetariańskiego menu, zapach papierosów itp). Niektórzy chyba mylą pobyt w więzieniu z wakacjami. Piszą bo się nudzą, bo może uda się coś ugrać, bo może Trybunał w Strasburgu coś poradzi, bo kumplowi z celi obok coś kiedyś dali.
W rzeczywistości 90% takich pozwów jest odrzucana z przyczyn formalnych, znaczna część jest oddalana, a te zwycięskie obejmują znacznie mniejsze kwoty niż te żądane i oparte są często na nieco odrealnionym orzecznictwie sądownictwa europejskiego, gdzie każdy więzień powinien mieć swojego Xboxa w celi z widokiem na morze. Sorry, wyłazi ze mnie cynik, ale ilość tych pozwów jest zastraszająca i nic tak nie psuje humoru, jak osoba skazana za znęcanie się nad rodziną, narzekająca że jest źle traktowana.

4. Młody chłopak uzależniony od dopalaczy zatruł się kupionym w aptece preparatem na kaszel. Pewnie znacie te przypadki, gdy leki bez recepty mają wywołać odpowiedni stan odurzenia. On zażył w tym celu całe opakowanie. Po płukaniu żołądka, matka chłopaka pozwała aptekę o sprzedaż jej synkowi tego leku. Stratę wyceniła na bardzo konkretną kilkutysięczną kwotę, argumentując, że to cena nowego samochodu dla syna, który cyt. "powinien chyba coś z tego mieć".

5. Mój faworyt. Byłam przy sprawie karnej, cywilną znam tylko z opowieści. Jakieś 5 lat temu Pani zatrzymała się swoim samochodem osobowym na poboczu, by po chwili jej samochód został dosłownie zgnieciony przez masywną ciężarówkę, kierowaną przez Pana, który za kierownicą zasnął. Poszkodowana ledwo to przeżyła, prawie rok przechodziła rehabilitację, nie wsiadała już do samochodu. Słowem trauma na całe życie. Stawiała się jednak na sprawę karną, bez żadnej postawy roszczeniowej, cicha, spokojna, z gigantycznymi bliznami na twarzy. Nie domagała się surowego ukarania sprawcy.
Sprawa karna zakończyła się uznaniem jednoznacznej winy kierującego ciężarówką i karą obejmującą także zadośćuczynienie dla pokrzywdzonej.

Dwa lata później poszkodowana została pozwana przez kierowcę ciężarówki o kwotę prawie 100.000 zł za straty moralne. Pan bowiem uznał, że wypadek bardzo niekorzystnie wpłynął na jego życie - stracił pracę i prawo jazdy, zostawiła go żona, nie mówiąc już o stresującej sprawie karnej oraz niezbędnych wydatkach jakie poniósł w związku z tym zdarzeniem. Jak to sobie Pan wszystko podsumował wyszło mu więcej niż miał zapłacić pokrzywdzonej w ramach wyroku karnego. I koronny argument- "gdyby nie zatrzymała się na poboczu to bym na nią nie wpadł" i mój ulubiony cytat przekazany mi po rozprawie przez koleżankę, protokołującą rozprawę "ta Pani to chociaż sobie życie ułożyła, a ja tyle straciłem, że wolałbym być chyba na jej miejscu".

Jeśli chcecie, inną serię sądowych opowieści chętnie je opiszę.

sąd

Skomentuj (81) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1160 (1242)