Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

malami1001

Zamieszcza historie od: 12 sierpnia 2012 - 20:26
Ostatnio: 21 lipca 2020 - 15:06
  • Historii na głównej: 5 z 8
  • Punktów za historie: 1083
  • Komentarzy: 191
  • Punktów za komentarze: 1396
 

#83981

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jestem jak mi się wydaje odpowiedzialnym opiekunem psa. Od samego początku był wychowywany tak, aby nie sprawiać bliźnim czy to ludzkim, czy zwierzęcym niepotrzebnych kłopotów. I tak zarówno dzieci jak i dorośli są dla niego przezroczyści, nie goni ptaków, kotów, ma "dar" rozpoznawania, który pies ma ochotę na zabawę, a który jej nie ma nawet na pobieżne obwąchanie.

Poza tym trzymam się żelaznych zasad, że w parku spuszczam go tylko w miejscu gdzie nie ma ludzi bądź pora jest taka, że co najwyżej wiewiórkę lub innego psiarza uświadczysz i zawsze biega w kagańcu, a bez kagańca jest zawsze na smyczy. Od biegania bez psich akcesoriów są pola. Nie mam problemów z jego odwołaniem, w skrajnych sytuacjach, kiedy zabawa z innym psem jest bardziej atrakcyjna niż ja z kawałkiem parówki przybiega na gwizdek. To są dla mnie absolutne podstawy tego, aby spacer z psem był bezpieczny zarówno dla mnie jak i dla innych ale też i dla samego psa. Ale są debile, którzy najwyraźniej tych podstaw kompletnie nie rozumieją bądź uważają za bezużyteczną fanaberię. I przez takich debili, a konkretnie debilkę od wczoraj jestem posiadaczką gazu łzawiącego. A dlaczego? Już spieszę z odpowiedzią.

Wyszłam sobie wczoraj jak co dzień na poranny spacer. Rano zawsze chodzimy tymi samymi parkowymi alejkami, pies tradycyjnie na smyczy. W oddali widzę znajome sylwetki starszego pana z owczarkiem puszczonym luzem, który mimo, że mojego psa zawsze obszczeka nigdy się nie oddala od opiekuna oraz debilki, zwanej dalej D z psem sięgającym mi do pasa, również biegającym luzem. Pies ten często miał ochotę podbiec do mojego ale D zawsze jakoś udało się go odwołać. Ale nie wczoraj.

Wczoraj pies podbiegł na jakieś 50m, stanął i zaczął się badawczo przyglądać. Więc ja stanęłam między psami i czekam aż D swojego psa odwoła. Pies ma D gdzieś i powolnym ruchem zbliża się do nas. Widzę, że to nie jest przyjazna postawa, D łaskawie też zauważyła i zaczyna zmierzać w naszą stronę (stała jakieś 100m od nas). Podchodzi, woła, mój już zestresowany zaczyna powarkiwać, a pies D cały czas powoli idzie. Zatrzymuje się jakieś 2m przede mną, wtedy podchodzi D i radośnie stwierdza, że ojej, teraz to ona się go boi złapać (WTF?!) A pies jak na komendę rzuca się na mojego! Ja luzuję mojemu psu smycz (musi się jakoś bronić), drę się żeby debilka złapała swojego psa, bo za chwilę ja dostanę paszczą w nogę (przypominam pies sięga mi do pasa, mój pies do połowy uda), pies D w coraz większym amoku dosłownie szarpie mojego za szyję.

W pewnym momencie udało jej się go złapać za szelki i odciągnąć. Ja oglądam swojego czy nie ma obrażeń, ale wygląda, że wszystko jest ok. Ciśnienie miałam chyba zawałowe, drę się do D, że jak nie ma nad własnym psem żadnej kontroli, to niech trzyma go na smyczy i w kagańcu, zwłaszcza jeśli się sama boi własnego psa, biorę swojego i szybkim krokiem odchodzimy. Odeszliśmy jakieś 30m, a ja za plecami słyszę, że jak ją widzę z psem to sobie mam chodzić innymi alejkami! Odwróciłam się tylko i ryknęłam, że będę chodzić gdzie mi się podoba, bo w tym mieście pies ma być albo na smyczy, albo w kagańcu, a ja mam prawo nosić gaz.

Do domu wracałam na sztywnych nogach, nie mogłam się uspokoić. Po pracy faktycznie kupiłam gaz i w takich sytuacjach nie będę się wahała go użyć. Zwłaszcza, że dzisiaj idąc znów rano na spacer z psem słyszałam z oddali "Atos, wracaj tutaj!" czyli debilka nie wyciągnęła żadnej lekcji i agresywny pies dalej radośnie biega luzem! Zadzwoniłam więc na SM, żeby w takich i w takich godzinach porannych wysłali kilka razy patrol, bo z pewnością złapią co najmniej dwa mandaty (pan z owczarkiem i ona). Ja nie zamierzam ze strachem chodzić na spacery, bo w takich sytuacjach nie dość, że co oczywiste mogę mieć pokiereszowanego psa, to jeszcze sama oberwać rykoszetem. No i zawsze to może spotkać dajmy na to babcię z wnuczkiem, którzy w niedzielny poranek idą sobie na spacerek, a nigdy nie wiemy czy takie dziecko nie będzie chciało ratować swojego psiaka z opresji.

P.S. Razem z gazem kupiłam specjalne chusteczki, którymi przemywa się oczy potraktowane gazem. Wręczę durnemu właścicielowi agresywnego psa, żeby ulżył swojemu psu po tym jak już oddalę się na bezpieczną odległość.

pies park

Skomentuj (7) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 134 (152)

#83893

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Będzie o sąsiadach. A konkretnie o jednej.

Jakiś czas temu kupiłam własne mieszkanie, lokalizacja super, w zasadzie w parku, mój pies jest z tego powodu przeszczęśliwy. I właśnie na jednym ze spacerów z psem poznałam dziewczynę, która mieszka w tym samym bloku dwie klatki obok. Od słowa do słowa i zeszło na temat jej sąsiadki z klatki, którą jednak zna całe osiedle. A skąd ją zna?

Ano starsza pani z uwielbieniem wieczorami i po nocach wygrzebuje ze śmietnika resztki jedzenia i karmi nimi gołębie. Ktoś spyta co za problem. Ano problem jest taki, że to nie jest garstka gołębi - tych gołębi są setki! Kiedy jest "pora karmienia" nie da się normalnie przejść chodnikiem, bo pani jedzenie przygotowuje w przyklatkowym ogródku, więc te gołębie z całego osiedla okupują chodnik, drzewa nad chodnikiem, siedzą na parapetach okien, na zadaszeniu klatki.

Idąc wtedy do pracy w wyjściowych ciuchach trzeba iść naokoło bloku, bo można dostać bombą w postaci ptasiej kupy. Nawet jak nie ma pory karmienia obok klatki trzeba przebiegać, bo można i tak dostać kupą, gdyż te gołębie całymi dniami czekają na drzewach na jedzenie. Samochody na parkingu pod blokiem są wiecznie zasrane. Chodnik również, co więcej latem nie można przejść obok tej klatki, gdyż z tego ogródeczka zwyczajnie śmierdzi ptasimi odchodami co najmniej jakby ktoś z rok nie sprzątał w kurniku.

Karmienie ptaków odbywa się codziennie, w okresie zimowym nawet dwa razy dziennie. Ale to jest tyle co widzę ja. Dziewczyna ma gorzej gdyż mieszka nad tą panią. Pani sobie wymyśliła osobliwy sposób wietrzenia mieszkania, ponieważ jeśli gdzieś wychodzi zostawia drzwi otwarte na oścież. Smród jest wtedy nie do wytrzymania. Podobno w całym mieszkaniu na sznurkach porozwieszane są jakieś szmaty, ogólnie stan lokalu to obraz nędzy i rozpaczy, no i ten smród. Smród, który niesie się po klatce nawet przy zamkniętych drzwiach.

Inna sąsiadka ostrzegła dziewczynę, żeby uważała, bo poprzedni lokatorzy skarżyli się na włażące do mieszkania robaki. Mieszkańcy oczywiście byli w Spółdzielni z prośbą o pomoc, ale Spółdzielnia pomóc nie może, gdyż starsza Pani jest właścicielką tego lokalu i regularnie opłaca czynsz - temat zatem jest dla nich zamknięty. No i tak ten kto może omija klatkę szerokim łukiem, a mieszkańcy klatki muszę wąchać smrody, obawiać się robactwa, bo nie ma bata na takiego lokatora.

sąsiedzi gołębie blok

Skomentuj (27) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 98 (114)

#83789

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Pracuję w korporacji. Obecnie międzynarodowej, jednak z bardzo polskimi korzeniami. Moja firma zaskoczyła mnie już niejednym absurdem, jednak to czego się dziś dowiedziałam zasługuje na opisanie tutaj :)

Nasza organizacja podzielona jest na piony. Pracownicy każdego niemal pionu porozrzucani są po całej Polsce. W lokalizacji, w której ja stacjonuję pracują ludzie z 4 pionów. Mijamy się na korytarzu, czasami utnie się jakąś pogawędkę w kuchni i dziś właśnie w ramach opowiadań jak poszczególne piony organizują sobie spotkania wigilijne usłyszałam, że:

a) w jednym z pionów generalnie spotkania wigilijne organizują we własnym zakresie, firma niczego nie stawia (tak jak w moim pionie), jednak co roku na takie spotkanie przybywa główny dyrektor z Warszawy. Rok temu przyjechał, złożył wszystkim życzenia i z żalem stwierdził, że po Nowym Roku nie spotkają się w tym samym składzie, po czym kilku osobom wręczył wypowiedzenia. Taki świąteczny bonus.

b) w innym pionie zdarzyło się tak, że dwie osoby pracują w mojej lokalizacji, a reszta w Gdańsku. Te dwie dziewczyny jeżdżą na różnego rodzaju delegacje czy szkolenia właśnie do Gdańska. Bywają tam dość często, zdarza się, że nawet 2 razy w miesiącu po kilka dni. Od kilku lat spotkania wigilijne za pieniądze firmowe, gdzie podawane są ciepłe dania, zakąski, napoje organizowane są w Gdańsku. Niby nic dziwnego skoro tylko one pracują w innym miejscu, prawda? No niby nie, ale dziewczyny nie są zapraszane na spotkanie do Gdańska tylko organizowana jest telekonferencja, na której obie patrzą jak koledzy zajadają się pierogami i dzielą opłatkiem :) Na organizację cateringu pieniądze są ale na bilet na pociąg dla dwóch osób już nie. Jak milutko i świątecznie.

korporacja

Skomentuj (3) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 150 (168)
zarchiwizowany

#80810

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Moja siostra prowadzi firmę. W firmie pracuje chłopak, który generalnie zajmuje się projektami zatem nie musi siedzieć na miejscu, może pracować z domu bądź dowolnego miejsca na świecie. Rozliczany jest z wykonanego projektu, więc może sobie pracować i przebywać gdzie chce byle projekt był oddany na czas. Chłopak z tego korzysta i zatrudnił się na stałe w niemieckiej firmie mającej filię we Wrocławiu. Zdarzyło się, że był potrzebny w siedzibie głównej w Niemczech, wyjazd miał trwać maksymalnie 3 dni. Jednak jak to czasem bywa okazało się, że będzie potrzebny na dłużej. Zakwaterowany został w hotelu jakiś kilometr od miejsca pracy, więc wracał z niej zazwyczaj piechotą. Tak się akurat złożyło, że na obrzeżach miejscowości, w której przebywa jest obóz dla uchodźców. Wracał sobie więc pewnego późnego wieczoru do hotelu kiedy zaczepiła go grupka ciemnoskórych jegomości. Coś do niego krzyczeli w swoim języku, chłopak nie bardzo rozumiał, usiłował się ulotnić jednak panowie nie dawali za wygraną i zaczęli go szarpać. Chłopak próbował się bronić i odepchnął jednego z napastników. Nagle pojawił się patrol niemieckiej policji. Jeden z policjantów zaczął wypytywać chłopaka co się dzieje, a ten zgodnie z prawdą powiedział, że został napadnięty przez owych agresywnych panów i zupełnie nie wie o co im chodzi, gdyż ich nie rozumie. Zrozumienia nie znalazł również u policjantów gdyż otrzymał upomnienie o zakłócanie porządku publicznego, a w tym czasie panowie agresorzy zostali puszczeni wolno.

Następnego dnia w pracy chłopak zapytał kolegów dlaczego został tak potraktowany. Usłyszał, że policja w tym mieście nie jest dla mieszkańców i nie ich ma chronić, tylko uchodźców. Generalnie ze spokojnego niegdyś miasteczka zrobił się istny sajgon, gdyż jeszcze nie tak dawno mieszkańcy nie musieli zamykać domów czy mieszkań, wszyscy wszystkich znali, wszyscy czuli się bezpiecznie. Teraz dzieci są wożone samochodami do szkoły, nikt nie odważy się wysłać dziecka nawet autobusem, nie mówiąc już o pieszej wędrówce. Wszyscy są również świadomi tego, że na władze miasta nie mają co liczyć, zwyczajnie każdy się pilnuje i niepotrzebnie nie włóczy po mieście. Chłopaka natomiast do końca pobytu taksówka zamówiona przez firmę przywoziła do pracy i z pracy odwoziła do hotelu.

Chłopak zapytał również swoich niemieckich współpracowników dlaczego zatem każdy z nich głosował na panią Merkel, skoro to dzięki niej we własnym mieście czują się jak intruzi. W odpowiedzi usłyszał, że skoro narobiła bajzlu teraz ma go posprzątać. Czy tylko mnie się wydaje, że z tych "porządków" z takim podejściem władz nic nie będzie?

Edit: dla zainteresowanych miasteczko, w którym to miało miejsce to Wengen (nie mylić ze szwajcarskim Wengen)

uchodźcy Niemcy policja

Skomentuj (33) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 18 (118)

#79862

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Miał być komentarz do http://piekielni.pl/79844 ale postanowiłam dodać swoją historię, gdyż nie tylko w PKP działy (i zapewne dzieją) się takie historie.

Na początku swojej kariery zawodowej pracowałam w wojsku. Koledzy opowiedzieli mi pewną historię. Otóż w sąsiedniej Jednostce Wojskowej w pewnej sekcji pracowało 3 panów, mundurowych, oficerów. Jak wiadomo wojskowi mundurowi (przynajmniej wtedy) za chorobowe dostawali 100% pensji (później był chyba okres, że dostawali mniej jak cywile, teraz zdaje się znów dostają 100%).

I tak panowie wpadli na iście piekielny plan, otóż w sekcji dostępny był zawsze tylko jeden pan. Gdzie reszta? Na zwolnieniu chorobowym. Pomijam fakt, że samo to, że panowie brali 100% pensji fundowanej przez podatników za siedzenie w domu jest piekielne, to ich zachowanie miało jeszcze inne konsekwencje. Jakie? Nie dało się załatwić żadnej sprawy.

Dzwoni kolega raz, sprawę załatwia Mietek*. Mietek każe dzwonić za tydzień. Kolega dzwoni za tydzień odbiera Stasiek. Stasiek nic nie wie, bo Mietek nic nie przekazał, a jest na chorobowym. Ile? Ano 2 tygodnie. Po chwili pertraktacji sprawą zgadza się zając Stasiek, kolega ma dzwonić za kilka dni. Kolega dzwoni ale Staśka nie ma. Nie ma też Mietka ale za to jest Zdzisiek. Gdzie pozostali? Na chorobowym. Ile? W sumie nie wiadomo. Oczywiście Zdzisiek też nic nie wie, bo kolega nie przekazał. Zdzisiek obiecuje sprawę załatwić, dzwonić za kilka dni.

Kolega już przeczulony dzwoni za dwa dni, a tu znów odbiera Mietek. Gdzie Stasiek i Zdzisiek? Ano na chorobowym, ale Mietek już się bierze za załatwianie sprawy ale to potrwa. Dzwonić za kilka dni. Kolega wkurzony dzwoni już codziennie. Tak, tak, już za chwilę sprawa będzie załatwiona. Po kilku dniach nie odbiera już Mietek ale Zdzisiek. Zdzisiek nic nie wie, bo kolega nie przekazał, a ten jest .... na chorobowym. Podobnie jak Stasiek. Kolega udaje się do swojego przełożonego, gdyż jako sierżant nie bardzo mógł opieprzyć oficera. Przełożony kolegi dzwoni do przełożonego trzech panów, że tak być nie może. Co słyszy? Śmiech. Trzeba korzystać z życia(!).

A sprawa? On zobowiązuje się, że Zdzisiek do końca tygodnia sprawę załatwi, dzwonić w poniedziałek. Kolega dzwoni w poniedziałek, a telefon odbiera ... Stasiek. Stasiek nic nie wie, bo kolega nie przekazał. I tym oto sposobem sprawa została załatwiona po 4 miesiącach. A o co chodziło? Od ksero kilku storn jakiejś księgi z magazynu i przesłanie jej na adres naszej Jednostki. Tak się koledzy i koleżanki korzysta z życia.

* Imiona zmienione

wojsko zwolnienie chorobowe oszustwo

Skomentuj (5) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 117 (139)

#79295

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Przeczytałam dziś artykuł, w którym pewien pan socjolog twierdzi, że klasa średnia demonizuje i stygmatyzuje ludzi biednych, że ich sytuacja życiowa nie wynika z lenistwa, cwaniactwa, roszczeniowości. Mocno się zdenerwowałam, gdyż mieszkając tu gdzie w tej chwili mieszkam wychodzę z założenia, że nie potrzeba ludzi biednych stygmatyzować, ponieważ doskonale robią to sami.

Wynajmuję mieszkanie w starej, prywatnej kamienicy w centrum dużego miasta, w dzielnicy określanej przez pozostałych mieszkańców jako dzielnica patologii. Generalnie oprócz kilku mieszkań własnościowych wszystkie mieszkania w kamienicy są na wynajem, tanie, więc przekrój społeczny duży - od starszych ludzi, których nie stać na mieszkanie w dobrej dzielnicy ale za bogatych na lokal komunalny, przez studentów, ludzi takich jak ja składających na własne M po ... no właśnie, tutaj dochodzimy do grupy społecznej rzekomo przez pozostałych stygmatyzowaną.

Kiedy się wprowadziłam za ścianą miałam pana, który został w kamienicy zakwaterowany jeszcze za czasów PRL. Czynny alkoholik, rzecz jasna od dekad nie zapłacił ani grosza za mieszkanie, na mocy ustawy o ochronie praw lokatorów nie mógł zostać z mieszkania zwyczajnie wyrzucony, mógł mieszkać do czasu znalezienia przez miasto lokalu socjalnego, a że lokali takich jak na lekarstwo, pan doprowadził mieszkanie do stanu ruiny. Od lat miał odciętą wodę, gaz i prąd, bo oczywiście nie płacił za media. Jak żył zimą - nie wiem. Wiem jedynie, że po pijaku słowo "ku**a" było słowem, które słyszałam zza ściany najczęściej. Panu zmarło się z przedawkowania alkoholu, został znaleziony na środku chodnika przez kolegów od kieliszka. Ekipa, która robiła remont w tym mieszkaniu wchodziła do mieszkania dwa razy, pierwszy zakończył wymiotowaniem przez dwóch robotników i stwierdzeniem, że nie będą w tym mieszkaniu pracować. Dlaczego? Oprócz robactwa ściany umazane odchodami, krwią, zapchany kibel, zasikane, zasrane deski na podłodze, smród, syf, wszędzie flaszki, puszki, pety, śmieci i czego jeszcze dusza zapragnie. Pozostaje cieszyć się, że robactwo nie rozlazło się na całą kamienicę. Powiecie skrajny przypadek? Czytajcie dalej.

Krótko po moim zamieszkaniu do kamienicy wprowadziła się pani z czwórką dzieci. Wtedy jeszcze pracowała, wiem to od dzieci, które często spotykałam w parku z psem, a które chętnie o sobie opowiadały. Kiedy wprowadzono 500+ pierwszą rzeczą jaką pani zrobiła było rzucenie pracy. W tym mniej więcej momencie zaczął pojawiać się nowy tatuś, dzieci zaczęły coraz częściej same, bez nadzoru przebywać na podwórku od rana do późnej nocy. Hałas był niemiłosierny ("studnia" w kamienicy), na podwórku wieczny syf, państwo zrobili sobie z niego przedłużenie mieszkania. Nikt jednak nie reagował gdyż żadnych libacji nie było, poza tym to tylko dzieci... Jakiś czas temu pojawiło się kolejne dziecko, owoc miłości pani i nowego tatusia. Pani lat 33 postanowiła ojcem uczynić chłopca, który jak się później okazało sam potrzebował opieki mamy, głową rodziny wielodzietnej został w wieku 22 lat. Niby nic zdrożnego, jeśli się kochają, dzieci są zaopiekowane, nie chodzą głodne czy brudne, ale oczywiście pan również bezrobotny. A jak dowiedziałam się od ich sąsiadki, dzieci jednak nie miały lekko gdyż zwroty do nich w stylu "wypier*** bo ci przyj***", "ty ku***" do 3-letniej dziewczynki były na porządku dziennym.

Ja tego nie słyszałam, bo jak mówiłam dzieci widywałam na podwórku lub w parku, matkę widziałam może raz na miesiąc, tatuś wieczorami przesiadywał z kolegą pod klatką, jednak zawsze słyszałam "dobry wieczór", wydawali mi się spokojną, biedną rodziną. Wydawali. Co więcej jakiś czas temu wyprowadzili się. Ukradli właścicielowi z mieszkania wszystkie meble, łącznie z klamkami od drzwi i bateriami w łazience, zostawiając mieszkanie do kapitalnego remontu z długiem w wysokości 18 000zł. Dług nie odzyskania, gdyż państwo do pracy się nie palą. Do tego trzeba wliczyć koszty remontu. A gdzie się wyprowadzili? Jako rodzinie wielodzietnej miasto przyznało państwu lokal komunalny o metrażu 110m kw. w świeżo wyremontowanej kosztem kilku baniek zabytkowej kamienicy. Ciekawe w jakim tempie doprowadzą owe mieszkanie do stanu sprzed remontu, ale chyba szybko.

Kolejny przykład pana, który jak sam o sobie mówi, jest biedny. Jest biedny bo nie stać go na parking na podwórku kamienicy, ma kartę miejską i parkuje przed kamienicą na ulicy. Jest biedny, bo nie ma dla niego pracy, jest spawaczem. Kiedyś pracował ale musiał daleko dojeżdżać. Teraz nie musi nawet wstawać, bo razem z żoną mają wszystkie możliwe zasiłki i dofinansowanie do mieszkania. W związku z tym pan nie będzie pracował jak ten - cytuję - staruch co za to, że tu może mieszkać sprząta to g**no na podwórku. Ja tu mogę mieszkać, bo nikt nie może mnie wyrzucić - i tu uśmiech nr. 5.

Mieszkając w takiej dzielnicy takich obrazków można oglądać setki, zwłaszcza, że dookoła oprócz kilku prywatnych kamienic są same komunalne. Na osiedlowych sklepach czy marketach już drugi rok wiszą ogłoszenia o chęci zatrudnienia pracownika, bezrobotnych masa, ale chętnych do pracy brak. Osobiście oprócz tych wszystkich biednych znam tylko jednego człowieka, właśnie tego "starucha", który z właścicielem kamienicy dogadał się, że nie będzie płacił za mieszkanie, ale będzie to odpracowywał sprzątając wspomniane podwórko i klatki schodowe, bo ma za małą emeryturę żeby za mieszkanie płacić regularnie, a nie chce mieć długów. Jeden jedyny uczciwy człowiek w masie opowieści sąsiadów, znajomych o cwaniactwie, lenistwie, roszczeniowości, kradzieżach, alkoholizmie.

Ale to my, pracujący ludzie stygmatyzujemy biednych, bezrobotnych przecież rzekomo nie z własnego wyboru. Nie, oni bardzo skutecznie robią to sami, doczepiając łatkę tej garstce prawdziwie biednych, którzy bardzo się starają zamiast wyciągać łapy po darmowy wikt i opierunek. Niesprawiedliwe to jest ocenianie nas, pracujących, klasę średnią czy jakąkolwiek inną jako nieempatycznych, zadufanych w sobie egoistów gdyż nie godzimy się na marnotrawienie naszych ciężko zarobionych pieniędzy. I taki układ ja pracuję - ty wydajesz nazywa się sprawiedliwością społeczną.

bieda bezrobocie patologia

Skomentuj (19) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 195 (231)
zarchiwizowany

#71696

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Ach ci wspaniałomyślni, uczciwi pracodawcy, którzy dzięki swojej inteligencji, zapałowi i wytrwałości pozwalają nam zarabiać pieniądze na chleb, zdobywać doświadczenie i rozwijać się. Oprócz w/w wymienionych cech pracodawca musi posiadać oczywiście spryt, który pozwoli mu wyrwać się trochę z opresyjnego systemu, który to doi pracodawcę na prawo i lewo każąc mu płacić kolosalne podatki, zusy, enefzety i inne, a że przy okazji wrzuci swojego pracownika w szambo to już jest nie istotne. Ale od początku.

Od jakichś 3 lat dorabiam w "wielkiej", osiedlowej telewizji niewielkiego miasteczka (nie pytajcie czy ktoś to ogląda, nie wiem, nie interesuje mnie to). Pracowałam dla jej szefa w poprzednim miejscu pracy, sam mnie zaciągnął do tej swojej firemki, bo podobno mam talent, bla bla bla. Od samego początku wykonywałam wszelkie prace oczywiście na zlecenie, a to jakiś spot reklamowy, a to dżingiel do programu informacyjnego/sportowego/pogody, przyszedł czas na stronę internetową, którą zaprojektowałam i wykonałam w całości samodzielnie.

Od samego początku mojej współpracy z tym panem były problemy z płatnościami. A to "nie dopytał" ile sobie policzę za daną usługę (niby nie wiedział, że wykonanie minutowej animacji w 3D to nie koszt 100zł ;), a to nie sądził, że "po znajomości" tyle od niego WYCIĄGNĘ (jasne, będę siedziała przez kilka tygodni za pół darmo), a to nie ma takiej kwoty żeby zapłacić całość, więc będzie na raty, no zawsze coś. Ale byłam cierpliwa, bo firma dopiero co startowała, poza tym zapowiadało się na dłuższą współpracę. Kiedy otrzymałam propozycję administracji stroną, którą sama zresztą wykonałam sądziłam, że otrzymam umowę o pracę na jakąś część etatu (w grę wchodziły dwa dni pracy w tygodniu po 2-3 godziny), ale nie. Jakąś tam umowę o dzieło czy zlecenie podpiszemy, ale nie dzisiaj, nie teraz, bo on musi uzgodnić z księgową, musi się zastanowić, jutro, za tydzień, za miesiąc. No ok, rozwój firmy wymaga poświęcenia, nie pali się.
Płatne miało być oczywiście miesięcznie, do 10tego każdego miesiąca. Oczywiście przez całe 3 lata nie otrzymałam tej kasy w terminie. ZAWSZE musiałam się o pieniądze upominać, do tego doszły jeszcze telefony w nocy, w dni, w które nie powinnam nic dla niego robić bądź w weekendy, w czasie urlopu (pracuję jeszcze normalnie na etacie w innej firmie), bo coś trzeba pilnie wstawić/podmienić/bo klient/inne. Cierpliwie to wszystko znosiłam, uginałam się, siadałam do kompa czy to na urlopie czy z gilami do pasa, nawet będąc w szpitalu o czym nawet nie wiedział.

Przez jakiś rok na moje wspomnienie o umowie padały argumenty jak wyżej. Aż w końcu przyszedł dzień, w którym stwierdził, że no faktycznie wypadałoby podpisać jakąś umowę, ale nie dlatego, że to zwyczajnie nieuczciwe tak pracować, ale dlatego, że on musi „ograniczyć” koszty :) No ok, niech będzie, on przygotuje kilka umów o dzieło, bo umowa o pracę to nie, bo zusy, enefzety i inne. Ok, mnie nie zależało, etat mam. Ja już wtedy nie mieszkałam w mieście siedziby jego firmy, zaproponowałam więc wysłanie umów pocztą i odesłanie ich przeze mnie podpisanych. Nie, absolutnie, muszę kiedyś przyjechać, to pogadamy, bo on ma jeszcze jakieś propozycje dla mnie, bla bla bla. Znów ok, mnie się nie pali, byle podatek od tych umów odprowadzał, mnie płacił, papierek mi nie potrzebny skoro on sam nie boi się kontroli. I tak minął rok, dostałam PIT, wszystko się zgadzało, jest ok. Rzecz jasna co miesiąc mój telefon/mail kiedy łaskawie zapłaci mi za kolejny miesiąc pracy. W odpowiedzi słyszałam: jutro/przecież ci zawsze jakoś płacę (moje ulubione:) )/nie wydziwiaj. Rozważałam zerwanie współpracy niejednokrotnie, ale a to chciałam wyremontować porządnie samochód, a to zmienić sprzęt w domu, a to najemca mojego mieszkania przestał płacić i nie chciał się wyprowadzić, no zawsze coś na co przyda się każdy grosz. Oczywiście żadnej umowy mi nigdy nie przysłał, ja się w siedzibie jego firmy nie pojawiałam, bo bardzo rzadko już bywam w tej mieścinie, ale to nie moja sprawa dopóki podatki są płacone i kasa wpływa na moje konto. Telefony „poza konkursem” rzecz jasna częstsze, coraz więcej wymagań, coraz więcej pracy, umów niet i comiesięczne wykłócanie się o zapłatę. Miarka jednak przebrała się w piątek kiedy to dotarł do mnie od jegomościa PIT za poprzedni rok pracy, a na nim kwota dwa razy wyższa niż to co otrzymałam na konto. Wielkie WTF i nagle jakby mnie oświeciło. Przecież moją umowę jaśnie pan może sobie wliczyć w koszty, im wyższe koszty tym mniejszy podatek on zapłaci, nawet jeśli miałoby to oznaczać zapłacenie wyższego podatku od kwoty z mojej umowy. I tak się to opłaca! I to jest to ograniczenie kosztów! To jest prawdziwy powód, dla którego w ogóle zechciał dobrodusznie podpisywać ze mną jakiekolwiek umowy i za nic na świecie nie chciał przysłać mi ich pocztą! Przecież gdybym na początku roku zobaczyła jedną umowę mogłabym domagać się zapłacenia kwoty, która na niej widnieje, więc nawet było mu na rękę że nie wybieram się do mieściny, w której jest siedziba jego firemki! To jest robienie w wała systemu podatkowego, to jest miejsce, z którego uciekają pieniądze z budżetu i powód, dla którego jaśnie wielmożni pracodawcy tak chętnie zatrudniają ludzi na śmieciówkach. Ale to jest pikuś. Po minięciu pierwszego szoku, złapałam w rękę wszystkie PITy jakie dostałam w tym roku i co? BINGO! Dzięki temu Panu i jego machlojom dumnie przekroczyłam drugi próg podatkowy o kilka tysięcy złotych z czego będę musiała dopłacić podatek! Ja! Nie on! On nawet zaoszczędził wpisując sobie dowolną kwotę jaką niby zarobiłam. I wiecie co? Po mojej awanturze usłyszałam jedynie, że jest mu przykro, że będę musiała dopłacić do tego interesu, że muszę przyjechać, a jakoś się dogadamy. No nie, już się nie dogadamy.

nieuczciwi_pracodawcy oszustwo umowy_śmieciowe

Skomentuj (20) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 66 (152)
zarchiwizowany

#49096

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Będzie o służbie zdrowia... Zawsze uważałam, że ludzie piszący w jakim to fatalnym stanie jest nasza służba zdrowia mają chyba zbyt wydumane oczekiwania, ponieważ nigdy nie uświadczyłam żadnej drastycznie piekielnej sytuacji. Jednak to czego świadkiem była dzisiaj wprawiło mnie w niemałe zakłopotanie. Może zatem jakiś pracownik służby zdrowia wyjaśni wszem i wobec po kiego diabła zaczęto praktykować coś takiego. Mianowicie, raz na określony czas (bodajże 3 lata) każdej kobiecie przysługuje bezpłatne badanie cytologiczne. W razie potrzeby oczywiście wykonuje się częściej. Ja również miałam wykonywane takie badanie nie raz i nie dwa i wynik badania był zawsze dostępny w rejestracji przychodni. Z tego, co również pamiętam o bardzo złych wynikach pacjentka była informowana telefonicznie. Wynik takiego badania nie jest super trudny do interpretacji, każda kobieta powinna wiedzieć kiedy wynik wskazuje na jakieś zagrożenie i z ewentualnymi wątpliwościami udać się do ginekologa. Podobnie było również ze wszystkimi innymi wynikami od wszystkich lekarzy specjalistów, zawsze należało odebrać je z rejestracji. Dlatego jakież wielkie było moje zdziwienie, gdy pacjentce stojącej przede mną odmówiono wydania wyników cytologii informując, że wyniki są w jej karcie i jedyny dostęp do nich może uzyskać zapisując się na najbliższy temin do ginekologa, który na to badanie ją skierował na - uwaga - 26 czerwca! I teraz wytłumaczcie mi taką rzecz. Jakim prawem odmawia się dostepu do moich własnych wyników badań, i jakim prawem zmusza się pacjenta do pójścia z tymi wynikami do konkretnego lekarza? Po co zajmować sławetny numerek na człowieka, który zakładając, że badania wynokuje regularnie, nie jest w żadnej grupie ryzyka, zamiast na to miejsce zarejestrować pacjenta pilnie potrzebującego? Po to, żeby wejść do gabinetu i dowiedzieć się, że wszystko ok, następny proszę? Ale limit na przyjęcia oczywiście jest prawda? I przychodnia kasę za tą wizytę dostanie, no nie? Na każdym wyniku badań są widełki, jeśli się w nich grubo nie mieścimy oznacza, że jest wymagana wizyta natychmiastowa, czyż nie? I zakładając, że wykonałam podstawowe badania i wynik wskazuje na np. białaczkę lub w przypadku cytologii na raka szyjki macicy mam czekać 2 miesiące na wizytę? Przez chwilę myślałam, że to być może forma profilaktyki, zmuszą się pacjenta do pójścia do lekarza po interpretację wyników, ale nie. Nie wiem jak to nazwać. Za 2 miesiące wspomniana kobieta może się dowiedzieć, że niestety, ale gdyby przyszła 2 miesiące temu może miałaby większe szanse. Paranoja jak dla mnie!

słuzba_zdrowia

Skomentuj (11) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 132 (182)

1