Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

marcelka

Zamieszcza historie od: 25 lipca 2017 - 14:34
Ostatnio: 27 września 2023 - 12:26
  • Historii na głównej: 58 z 60
  • Punktów za historie: 8086
  • Komentarzy: 1011
  • Punktów za komentarze: 8558
 
poczekalnia

#90749

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Apropo historii z komunikacją miejską/biletami i podejściem do ludzi. Takie małe porównanie.

Byłam sobie w USA, w pewnym mieście, po którym planowałam poruszać się głównie metrem. Poczytałam, zaplanowałam, kupiłam kartę na metro. Ale raz byłam w okolicy, w której do metra było dość daleko, za to znalazłam przystanek autobusowy i po szybkim rzucie oka na rozkład wydawało mi się, że dojadę tam, gdzie potrzebuję. Ale nie miałam biletu... więc się pytam pani kierowcy, że nie mam biletu i czy można kupić u niej albo gdzieś indziej. Co usłyszałam?
"Don't worry, honey!" - po czym zaprosiła mnie, żebym wsiadała, zapytała się, gdzie chcę dojechać, potwierdziła, że tak, tam dojadę, a na właściwym przystanku dała mi znać, że tu powinnam wysiąść. A na koniec życzyła mi miłego dnia.

A około miesiąc przed tamtym wyjazdem tak mi się złożyło, że potrzebowałam skorzystać z komunikacji miejskiej w moim mieście. Nie korzystałam z niej dobrych parę lat, ale sytuacja wypadła mi nagle, na przystanek miałam najbliżej i akurat podjechał ten autobus, co potrzebowałam.
Wsiadłam, podeszłam do kierowcy z prośbą, czy mogę kupić bilet (na przystanku ani w okolicy nie było żadnego kiosku). Pan nieuprzejmym tonem odparł, że kierowca biletów nie sprzedaje. Zatem zapytałam się, jak mogę kupić bilet. Pan powiedział, że w autobusie są kasowniki, do których można użyć karty miejskiej, a na przystankach biletomaty. Ja na to, że takiej karty niestety nie mam, na tym przystanku biletomatu nie było, i jak w takim razie mogę zapłacić za przejazd. Na to kierowca pouczającym tonem stwierdził, że obowiązkiem pasażera jest posiadanie biletu a podróż planuje się z wyprzedzeniem, zatem jeśli nie mam biletu, to sugeruje, żebym opuściła pojazd, albo mogę jechać na własne ryzyko, ale w razie kontroli zapłacę mandat.
Wysiadłam, nie jestem gapowiczką. Ale w tym większym szoku byłam, gdy zostałam tak miło potraktowana w obcym kraju.

komunikacja miejska autobus mpk

Skomentuj (16) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 33 (65)

#90728

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Może będzie to typowe narzekania na "tę dzisiejszą młodzież", ale...

Jest sobie mała miejscowość, w tej miejscowości szkoła średnia, do której dojeżdżają autobusami uczniowie z wielu sąsiednich wiosek. Po szkole idą więc na przystanek autobusowy, a po drodze jest sklep, w którym często kupują jakieś lody/przekąski i bardzo często energetyki.

Na przystanku jest kosz na śmieci. Kosz całkiem spory, opróżniany na bieżąco, więc raczej nie ma sytuacji, że jest przepełniony i nie ma jak do niego wrzucić śmieci.

A co robi młodzież jak wypije napój czy zje loda? Siup, opakowanie pod nogi. Po prostu rzucają na ziemię tam, gdzie stoją.

I żeby to był jednostkowy przypadek, no to zawsze się może w grupie zdarzyć jakiś cham i prostak, ale wygląda na to, że większości rzucenie pod nogi śmiecia przychodzi naturalnie.

młodzież śmieci brak kultury

Skomentuj (12) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 120 (124)

#90585

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Taka sytuacja, w sklepie z wyposażeniem domu.

Byłam z koleżanką, która chciała kupić kilka rzeczy. Pochodziła, wybrała to, co chciała i podeszłyśmy do kasy.

Tam miła pani kasjerka poinformowała nas, że za założenie aplikacji sklepu na telefonie jest 10% zniżki na wszystkie artykuły (koleżanka wzięła dwa w regularnej cenie i jeden przeceniony, w sumie miało wyjść jakieś 300 zł).

Koleżanka stwierdziła, że ściągnie aplikację, w tym czasie kasjerka nabijała paragon.

Niestety, okazało się, że cena jednego z artykułów (tego w cenie regularnej) jest aż o 20 zł wyższa na kasie. Artykuł miał metkę z ceną. Kasjerka stwierdziła: "ojej, stara cena, ktoś musiał nie zmienić".

Z koleżanką myślałyśmy, że zgodnie z prawem obowiązuje cena na metce, a jak na kasie jest inna, to trudno, sklep ma obowiązek sprzedać po cenie z metki (mi kiedyś się zdarzyło w drogerii, że pewien produkt miał też rzekomo starą cenę - i sprzedano mi ten produkt za tę niższą cenę, zgodnie z oznakowaniem).

Przyszła kierowniczka, bardzo niemiła. Przyniosła drugi taki sam artykuł - w całym sklepie były tylko dwa - na którym na metce była faktycznie cena wyższa i stwierdziła, że jak co najmniej jeden produkt oznakowany jest w sklepie prawidłowo, to obowiązuje ta cena.

Na moje pytanie, czy w takim razie kupując jeden przedmiot trzeba oglądać szczegółowo wszystkie, które są wystawione na sklepie, bo a nuż któryś ma inną cenę (akurat tu były dwa produkty, koleżanka po prostu wzięła pierwszy z brzegu, ale wyobraźcie sobie kupno jednej filiżanki w ten sposób) i że prawo mówi coś innego kierowniczka fuknęła, że "ich obowiązuje regulamin sklepu".

Zaproponowała, że sklep sprzeda ten artykuł po wyższej cenie, ale z aplikacją i tak będzie 10% zniżki i wyjdzie na to samo.

No jednak nie, bo 10% zniżki od 100 zł to 10 zł, a nie 20 zł, w dodatku od tej niższej ceny też byłaby zniżka. Gdy koleżanka to zauważyła, kierowniczka się bardzo oburzyła: "nie ma mowy, że sprzedam ci to ze zniżką!" (taak, przejście na ty bardzo profesjonalne).

Nie bardzo wiedziałyśmy, co w tej sytuacji zrobić, no przecież siłą tych artykułów nie wydrzemy, bić się też nie będziemy. Więc koleżanka zostawiła wszystkie zakupy i po prostu wyszłyśmy.

Ale zastanawiam się, czy mnie coś ominęło i faktycznie ceny na metce mogą być inne, a na kasie inne i liczą się te na kasie?

A jeśli nie - co z tym można zrobić? Gdzieś zgłosić?

sklep nieuprzejma obsługa homla

Skomentuj (9) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 127 (137)

#90573

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Taka historia "rodzinna" z mojej miejscowości.

Była sobie pani dajmy na to Kowalska. Pani Kowalska, jakby to eufemistycznie określić, mężczyznom "w potrzebie" nie odmawiała, alkoholu sobie też nie żałowała - nie oceniam, jej życie, ale z tego życia powstały dwa nowe: córka i syn. Ojcowie - trudno powiedzieć, czy znani pani Kowalskiej, oficjalnie nieznani.

Dziećmi w pierwszych latach życia zajmowała się babcia - matka pani Kowalskiej. Ale zaczęła niedomagać, chorować, więc wziął ją do siebie jej syn. Dzieci wychowywały się w zasadzie samopas, jedzenie po sąsiadach czasem dostały, czasem im pewnie matka coś tam ugotowała, jak poszły do szkoły, to miały posiłki w szkole.

W wiosce obok funkcjonowało liceum z internatem - i tam zamieszkali na czas nauki w szkole średniej najpierw córka, potem syn pani Kowalskiej. Szkołę oboje skończyli, jakąś pracę znaleźli, założyli swoje rodziny - już na etapie mieszkania w internacie jako nastolatkowie z matką kontaktu praktycznie nie mieli, wakacje spędzali u wujka/babci i na wyjazdach z harcerstwa.

I tak sobie lata mijały, aż pani Kowalska trafiła do domu opieki. A dom opieki ściga o opłaty córkę i syna, mimo że z matką żadnego kontaktu nie mieli przez co najmniej kilka, jak nie kilkanaście lat.

Taka to "sprawiedliwość".

dom opieki rodzice dzieci alkohol

Skomentuj (22) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 168 (180)

#90511

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Ciałopozytywność, a rzeczywistość, czyli sytuacja z pociągu.

Siedziała sobie na miejscu przy oknie kobieta, młoda, tak na oko jakieś +/-30 lat, nazwijmy ją pasażerka 1. Kształtów obfitych, bardzo obfitych. Tak bardzo, że ledwo udało jej się na to miejsce wcisnąć. Przestrzeń w pociągu w wagonie bezprzedziałowym nie jest za duża więc zajęła swoje miejsce oraz dobre pół miejsca obok, bo jednak prawa fizyki są nieubłagane.

Jeden przystanek, drugi i wsiadła kobieta, pasażerka 2, która, jak się okazało, miała kupione miejsce obok obfitej pasażerki, od strony korytarza. Oceniła sytuację, poprosiła grzecznie pasażerkę 1 o przesunięcie się czego ta jednak, mimo najszczerszych chęci nie mogła zrobić, no bo gabaryty nie pozwalały. Spróbowała zatem zająć swoje miejsce, no ale nie dawało rady, pół miejsca zajętego przez pasażerkę nr 1, dla niej zostawało pół siedzenia. Próbowała usiąść bokiem, z oboma nogami w przejściu, no ale tak można posiedzieć chwilę, a nie całą podróż.

Ale akurat pojawiła się konduktorka, więc pasażerka 2 poprosiła o jakieś rozwiązanie problemu. Niestety, wagon był pełny, wszystkie miejsca albo zajęte albo zarezerwowane od następnej stacji, nie było gdzie jej przesadzić, chyba że w innym przedziale. Ale na to pasażerka 2 nie miała ochoty się zgodzić, bo to był akurat wagon "strefa ciszy", jedyny w składzie pociągu. Zasugerowała, że w tej sytuacji przesiąść mogłaby się pasażerka 1, bo to ona jest problemem i w sposób nieuprawniony zajmuje jej, pasażerki 2, opłacone miejsce.

O jakaż inba się rozpętała! Pasażerka 1, do tej pory siedząca bez słowa, zaczęła wykrzykiwać, że dyskryminacja, że nie pozwoli się obrażać, że każdy ma prawo być, jaki chce i tak dalej w ten deseń. Konduktorka starała się ją uspokoić, zwracając też uwagę, że jesteśmy w "strefie ciszy", ale bez efektu, pasażerka 2 zaczęła argumentować, że niech sobie pasażerka 1 będzie kim chce i jaka chce, ale na swoim miejscu, a nie na jej.

Nie wiem, jak ta sytuacja się skończyła, bo dojechaliśmy do mojej stacji.

pociag pendolino podroz

Skomentuj (31) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 217 (235)

#90516

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia #90514 przypomniała mi sytuację sprzed kilku lat, po sąsiedzku, z mojej rodzinnej miejscowości.

Otóż były sobie trzy siostry. Dwie w podobnym wieku, starsze o około 8-10 lat od tej najmłodszej.

Obie starsze siostry szybko "wyszły" z rodzinnego domu. Jedna poszła do pobliskiego miasta do szkoły średniej z internatem i rzadko przyjeżdżała, raczej święta i na wakacje - ale to raczej żeby pomóc w polu. Druga wyszła za mąż w wieku 18 lat, zaczęła pracę, wyprowadziła się do miasteczka obok. Żadna nie dostała od rodziców pieniędzy ani nic, bo i nie bardzo było z czego, jedynym majątkiem było gospodarstwo.

Młodsza została w domu, skończyła szkołę, znalazła pracę, wyszła za mąż, mąż wprowadził się do niej - a w zasadzie do jej rodziców, bo jeszcze oboje żyli - pojawiły się dzieci (w sumie dwoje).

Rodzice sióstr zmarli, w niedługich odstępach czasu. Testamentu nie było, więc majątek odziedziczyły siostry po 1/3. Młodsza nadal w domu mieszkała, starsze żyły swoim życiem.

W tym czasie dzieci obu starszych sióstr dorosły, pojawiły się ich dzieci - i wtedy obie siostry obmyśliły, że gospodarstwo w miarę duże, położone "prawie" w Bieszczadach, dobrze byłoby wyremontować budynek gospodarczy - coś jakby stodołę - i używać jako domku letniskowego. Młodsza siostra gospodarki nie prowadziła jak kiedyś rodzice, budynek od lat stał nieużywany, zalegały w nim jedynie jakieś stare graty. W dodatku budynek znajdował się w pewnej odległości od domu rodzinnego i był oddzielony od niego sadem - więc zapewniałby prywatność i młodszej siostrze, i ewentualnym przyjezdnym starszym siostrom z rodzinami. Oczywiście obie starsze siostry chciały wyremontować budynek za własne pieniądze.

Młodsza siostra okrutnie się na to oburzyła, że absolutnie nie, że jej się do domu chcą wprowadzić, że jak sobie to wyobrażają, że ona sobie nie życzy obcych (sic!) ludzi na podwórku, że stodoła jej potrzebna, a nawet jak niepotrzebna, to prędzej podpali, niż pozwoli jej używać - i w ten deseń.

Starsze siostry poczuły się bardzo urażone, bo po pierwsze, przecież to ich współwłasność, po drugie, zaczęły się żale sprzed lat: że one obie w bardzo młodziutkim wieku już musiały żyć na własne konto i sobie same radzić, a młodsza dłużej była w domu, czyli na utrzymaniu rodziców, że najstarsza z pierwszych pensji składała na rajstopy, a najmłodsza z pierwszych pensji kupiła sobie samochód, że rodzice pomagali młodszej jak dzieci były małe, a starszym nie miał kto pomóc - itd.

Próby jakiegoś dogadania się spełzły na niczym.

Starsze siostry zatem zaproponowały, żeby młodsza je spłaciła i wtedy majątek będzie tylko jej. Młodsza wpadła w wielkie oburzenie, że jak to, że ona pieniędzy nie ma, że chcą ją okraść (sic!) i tak w ogóle, to całe gospodarstwo to nic nie warte, ot stara chałupa i trochę łąk (niezbyt prawda, bo dom normalny, murowany, całkiem spory, do tego kilka budynków gospodarczych, do tego sad, trochę pól).

Starsze siostry zatem poszły do sądu. Sąd dał wybór, że albo młodsza spłaca obie, albo majątek idzie pod młotek, a siostry dzielą po jednej trzeciej. Powołano biegłego, który wycenił spłaty na więcej nawet, niż obie starsze siostry chciały "polubownie", zanim sprawa trafiła do sądu.

Młodsza jakoś pieniądze znalazła, jednak miała oszczędności, do tego podobno jakiś kredyt i za zgodą obu sióstr sprzedana została część pól, między innymi nieduża działka ze stodołą i sadem.

Obie siostry spłacone, ale młodsza obrażona na nie na śmierć i życie, kontakty zerwane, opowiada wszystkim, jak została strasznie skrzywdzona, że aż zapożyczać się musiała "przez te harpie".

Wisienką na torcie jest fakt, że działkę ze stodołą i sadem kupił wtedy jeszcze narzeczony, a obecnie mąż córki jednej ze starszych sióstr, więc plan na domek letniskowy i tak zostanie zrealizowany, ale szkoda, że musiało dojść do tego w taki sposób.

rodzina spadek majatek

Skomentuj (4) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 192 (204)

#90407

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Miał być komentarz do historii #90403, ale...

Ale jak mnie wkurza podejście wykazywane przez niektórych komentujących - że wg nich to, że coś, co powinno funkcjonować nie funkcjonuje jak należy, to jest ok, bo przecież można przewidzieć, przemyśleć, zaplanować, przygotować pierdyliard planów na wypadek x, y i z...

No właśnie... nie.

Coś, co powinno działać, ma działać - i kropka. A jeśli nie działa, to jest to wina systemu i osób, które za ten system odpowiadają, a nie osoby, która chce z danej opcji czy urządzenia skorzystać i nie może.

To właśnie przez takie podejście w tym kraju chyba nigdy nie będzie normalnie.

Ostatnio też po przelocie przez niemal pół świata zderzyłam się z polską komunikacją - najpierw Kraków, gdzie automatom na bilety na kolejkę z lotniska nie podobała się opcja płatności kartą - chyba na zasadzie "nie bo nie", bo teoretycznie możliwość taka była, tyle że po próbie zapłaty wywalało transakcję... ale ok, był też automat w kolejce, działał bez zarzutu.

Potem nadal Kraków, tym razem pkp... opóźnione jak stąd do wieczności, znikające z tablicy odjazdów (mimo że pociąg nie odjechał), oczywiście komunikatów o opóźnieniu próżno nasłuchiwać z ledwo zrozumiałej szczekaczki dworcowej, gdzie pani mamrotała jakby chciała połknąć własny język, w dodatku wszystkie komunikaty tylko po polsku - no dla mnie spoko, ale pewnie tak z połowa osób czekających na dworcu na ten i inne pociągi to były osoby z zagranicy, które stały i patrzyły i nic nie rozumiały.

A wisienką na torcie był przyjazd do słynnej podkarpackiej stolicy innowacji (podróż z Krakowa - 160 km - w sumie ponad 4 godziny), która wita przyjezdnych remontem dworca... co jest zrozumiałe, remonty muszą być robione, ale czy naprawdę nie dało się zrobić choćby wąskiego przejścia nawet z płyt czy czegoś, po którym da się toczyć walizkę? Zaiste, innowacyjne podejście, witać podróżnych tumanami kurzu i kamieniami...

podróże pkp polska kraków rzeszów

Skomentuj (17) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 120 (140)

#90310

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia #90299 o hipokryzji przypomniała mi sytuację sprzed kilku lat...

Mam ciotkę, nazwijmy ją Ciotka Krytyczna, bo ma tendencje do krytykowania wszystkich i wszystkiego, oprócz oczywiście siebie i swoich najbliższych, którzy są w jej oczach zawsze bez zarzutu. Uważa się też za osobę wielce religijną - podobnie jak jej synowa.

Mam też kuzynkę - siostrzenicę Ciotki Krytycznej - nazwijmy ją Ania.

Ania w wieku 19 lat zrobiła sobie tatuaż. Reakcja Ciotki Krytycznej? Olaboga! Piekło i szatani! Wieczne potępienie! Znak szatana! Brzydkie! Jak z więzienia! I (klasyka gatunku) jak to na starość będzie wyglądało?! Do tego doszło jeszcze "jak matka (siostra Ciotki Krytycznej) mogła jej na to pozwolić?!".

Ciotce Krytycznej w tych narzekaniach - którymi osobiście bądź telefonicznie zdążyła się podzielić z praktycznie całą rodziną, czy ktoś miał ochotę tego słuchać, czy nie - dzielnie sekundowała wspomniana synowa.

Ciotka Krytyczna oprócz syna ma dwie dorosłe i mieszkające w innym mieście córki.

Jakiż był szok wszystkich, gdy jakiś czas po tej sytuacji, na jakimś spotkaniu rodzinnym w szerszym gronie pojawiła się młodsza z córek Ciotki Krytycznej... z tatuażami! Z widocznych: na przedramieniu, palcu wskazującym i obojczyku.

Kilka osób próbowało pół żartem, pół złośliwie "zaczepić" Ciotkę Krytyczną na temat jej poglądów odnośnie do tatuaży... ale ta jakoś nabrała wody w usta :)

hipokryzja stereotypy tatuaże

Skomentuj (23) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 137 (157)

#90243

przez (PW) ·
| Do ulubionych
O kotach "wychodzących" było tu już sporo historii.

Jest sobie blok, a w nim na parterze mieszkanie. Właściciele tego mieszkania mają kota. Kot, jak twierdzą, jest "wychodzący" i należą do twardogłowych zwolenników tej opcji.

Kot wychodzi często przez balkon, otwierają drzwi, a on hyc, już jest przed blokiem. Problem w tym, że nie potrafi zrobić hyc w drugą stronę i balkonem wrócić do mieszkania.

Praktycznie pod blokiem jest mały parking dla mieszkańców. Kot często włazi pod auta czy na koło i tak sobie siedzi. Sąsiedzi, zwłaszcza ci, którzy parkują najbliżej, przyzwyczajeni i skłonności do kotobójstwa nie mają, więc zanim odpalą auto przeważnie sprawdzają, czy nie ma kota. Ale to i tak niebezpieczne, bo po pierwsze, nikt nie ma obowiązku sprawdzać, czy pod autem nie siedzi przypadkiem cudzy kot, po drugie, kot uciekając spod jednego auta może wpaść pod inne (obok jest droga).

Kot posiedzi trochę przed blokiem i próbuje wrócić do mieszkania. Przychodzi więc pod drzwi do bloku i czeka, aż ktoś go wpuści. I początkowo tak to działało, ktoś wchodził, to kota wpuszczał, ale teraz już bardzo uważają, żeby go nie wpuścić. Dlaczego? Otóż kot idzie wtedy pod drzwi i daje znać właścicielom, że jest i żeby mu otworzyć drzwi. Daje znać we właściwy dla kotów sposób: miauczeniem. To miauczenie niesamowicie niesie się po całej klatce i potrafi trwać godzinami. Dlaczego?

Jak wynika z rozmów z właścicielami, oboje pracują. Jego często nie ma w domu dwa czy trzy dni w tygodniu wcale, ona po pracy ogarnia młodsze dziecko, które ma dużo zajęć dodatkowych. Bywa w mieszkaniu za to starszy syn, nastolatek, ale jak tłumaczą, on często gra w słuchawkach i nie słyszy miauczenia. Taaak, ale za to słyszą je wszyscy inni w bloku.

Efekt jest taki, że kot siedzi godzinami pod blokiem, w deszcz i mróz.

kot blok wychodzenie

Skomentuj (37) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 156 (174)

#90085

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Spotkałam niedawno znajomego z podstawówki, a spotkanie stało się okazją do rozmowy przy piwku, tudzież dwóch.

Ale zanim o tym, trochę wstępu.

Znajomy, nazwijmy go Rafał, w szkole jak to się mawia "orłem nie był". Mała miejscowość, rodzina z biedniejszych, ale nie jakaś patologia, matka przy dzieciach, ojciec w budowlance pracował, choć chyba bardziej okazjonalnie niż na stałe. Rafał przechodził z klasy do klasy, jak złapał jedynkę, to poprawił na trójkę, ogólnie oceny z tych niższych, ale stabilne. Ale od zawsze ciągnęło go do motoryzacji. Koło szkoły był warsztat, Rafał często tam chodził, podpatrywał, pytał, w wieku nastoletnim był pierwszym w klasie z własną motorynką, wiecznie coś przy niej kombinował, naprawiał. Poszedł do technikum mechanicznego, potem zaczął wyjeżdżać za granicę - typowe saksy, jakieś truskawki, ogórki, szparagi. W międzyczasie, jak wracał do Polski na miesiąc czy dwa, łapał fuchę we wspomnianym wcześniej warsztacie. I tak przez dobrych kilka lat, kasy trochę odłożył, wreszcie wrócił na stałe, założył własny warsztat.

Warsztat początkowo ot, garaż, jakiś podnośnik, ale dość szybko zyskał renomę, wiele osób na terenie już go kojarzyło z tego pierwszego warsztatu, stopniowo kupował nowy sprzęt, rozbudował budynek, teraz to już całkiem prężna firma, w której zatrudnia kilku pracowników i prowadzi staże dla uczniów ze swojego starego technikum.

Rafał w międzyczasie spiknął się z koleżanką z klasy - nazwijmy ją Marysia. Wpadli na siebie na wyjeździe, gdzieś na tych truskawkach czy szparagach, zaczęli ze sobą "chodzić", dziś są już dawno po ślubie.

Marysia pochodziła z miejscowości obok, jej sytuacja rodzinna była podobna, w szkole też podobnie - oceny typu dwójki, trójki, czasem jakaś czwórczyna. Poszła do szkoły fryzjerskiej czy kosmetycznej, po szkole trochę pracowała w lokalnym małym markecie, trochę jeździła za granicę, żeby dorobić. W końcu zajęła się tzw. "robieniem paznokci", początkowo jeździła po prostu po domach, ale niedawno otworzyła swój mały gabinet, zrobiła też kurs, zdała jakiś egzamin.

Rafał i Marysia mają dwóch synów, starszemu (10 lat) dajmy na imię Piotruś, młodszy w wieku przedszkolnym.

Ogólnie powodzi im się dobrze. Tak patrząc z zewnątrz, odnieśli sukces i w życiu prywatnym, i zawodowym. Finansowo raczej dobrze sobie radzą. Wybudowali ładny dom, stać ich na wyjazdy rodzinne co najmniej z dwa razy do roku, ich firmy cieszą się dobrą opinią w okolicy, w dodatku oboje w swojej pracy robią coś, co lubią, jako małżeństwo też wydają się szczęśliwi. No pewnie, że jakieś problemy na pewno mają, ale tak ogólnie - udało im się osiągnąć wg mnie więcej, niż wielu osobom, które w szkole miały same piątki.

Dlatego właśnie nie rozumiem, dlaczego Rafał tak przeżywa, że jego syn słabo sobie radzi w szkole. Załatwił mu kilku korepetytorów, z jego słów wynika, że chłopak ma prawie drugą szkołę w domu. Do tego zajęcia dodatkowe z dwóch języków i dowożenie go raz w tygodniu na basen. Skarży się też, że Piotrek, zamiast się uczyć, to najchętniej by przesiadywał całymi dniami z nim w warsztacie...

Nie mam pojęcia, co w tym złego - wg mnie powinien się cieszyć, że syn podziela jego zainteresowania i może w przyszłości pomoże mu rozwinąć firmę, a nie wywierać na chłopaku presję i cisnąć na piątki... On z kolei uparcie twierdzi, że chce synowi dać coś, czego sam nie miał...

rodzice szkoła ambicje

Skomentuj (27) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 134 (140)