Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

marcelka

Zamieszcza historie od: 25 lipca 2017 - 14:34
Ostatnio: 16 kwietnia 2024 - 15:09
  • Historii na głównej: 63 z 64
  • Punktów za historie: 8529
  • Komentarzy: 1069
  • Punktów za komentarze: 9209
 

#88280

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jest sobie nieduża wioska.

Wioska typowo wiejska, ale dobrze skomunikowana z Mniejszym Miasteczkiem i Całkiem Sporym Miastem. Przy pewnej dozie dobrej woli można uznać wioskę za takie nieco odleglejsze przedmieścia - czas dojazdu samochodem to ok. 20 minut do mniejszego i 35 minut do większego miasta, zatem lokalizacja atrakcyjna.

W wiosce był sobie ciąg pól. Łąk w zasadzie, bo raczej nikt nawet tam nic nie uprawiał - ktoś próbował kiedyś jakieś ziemniaki, ktoś inny krzewy malin, ale nic z tego nie wyszło. Dlaczego?

Z jednej strony owych pól jest sobie ładna, asfaltowa droga, z drugiej - niemniej ładny, wąziutki strumyczek. Ale strumyczek średnio raz na rok lub dwa lata traci swój urok i zamienia się w rwący potok, fala potrafi sięgnąć kilku metrów i w mgnieniu oka ze strużki, którą dałoby się przeskoczyć bez większego wysiłku, robi się żywioł.

Jak się nietrudno domyślić, ta woda gdzieś się musi wylewać - i się rozlewa, właśnie na owe pola.

Tymczasem właścicielom (było ich kilku) tych pól się poumierało, dzieci wyjechały do miast, po co im były jakieś zielone skrawki - więc jak trafił się kupiec, to sprzedali.

A kupiec zwietrzył interes życia, pobudował na tych polach niewielkie jednorodzinne domki w stanie surowym i dalej, sprzedawać!

Cena była okazyjna (bo kupiec łąki kupił za marne grosze, więc nie musiał windować cen, i tak wiedział, że zarobi), lokalizacja atrakcyjna, a kupujący ewidentnie nie chcieli się zastanowić, czemu podobne domki, wybudowane w podobnej okolicy - w sąsiedniej wiosce, tylko kilka kilometrów dalej, były droższe prawie drugi raz tyle...

A teraz płacz, i zgrzytanie zębów, bo... zalewa!

Ubezpieczenie nie pokrywa szkód, bo teren zalewowy.

Rok temu, gdy potok wylał, skrzyknęli się i próbowali robić zbiórkę. Ludzie z wioski starali się im pomóc zaraz po zalaniu - przez kilka dni przynosili im i strażakom porządkującym obejścia jedzenie, dostarczyli jakieś ubrania, gmina zorganizowała kilka noclegów na sali gimnastycznej. Ale do zbiórki nikt się włączyć nie chciał - widziały gały, co brały...

tereny_zalewowe janusze_biznesu

Skomentuj (18) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 117 (127)

#82240

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Ach, te wspomnienia ze szkolnych lat!

... czyli jak dostać jedynkę za to, że "nie orientujesz się" w lekturze.

Liceum. Polonistka wierzyła w Grega* jak w Zawiszę (dla niezorientowanych: seria lektur z omówieniem, ważne cytaty/wątki zaznaczone w treści takimi szarymi ramkami, itd.).

W związku z tym próbowała na nas wymusić, by wszyscy korzystali z lektur z tego wydawnictwa. Książki te były dość tanie, no i wielu osobom było w to graj (no hej, przecież z tyłu jest streszczenie, po co czytać całość, heloooł?), jednak część osób miała już starsze wydania tych lektur w domu - po rodzicach, starszym rodzeństwie lub pożyczała z biblioteki. I tak też zrobiła K.

Omawialiśmy wtedy "Potop" i K. miała na lekcji wypożyczone z biblioteki trzy wielkie, opasłe tomiszcza.

Polecenie Polonistki do K.: "Proszę przeczytać na głos fragment ze str. 234" (Polonistce oczywiście chodziło o fragment, który znajdował się na tej stronie w jej egzemplarzu, z Grega).

K. poprosiła o podanie numeru tomu i rozdziału, żeby znaleźć fragment w swoim wydaniu.

Polonistka stwierdziła, że skoro K. nie potrafi po numerze strony znaleźć danego fragmentu, to nie orientuje się w lekturze i za to należy się jedynka.

K. w odpowiedzi na to zaczęła czytać str. 234 ze swojego wydania...

Efekt: jedynka w dzienniku i uwaga dla K. za "niestosowanie się do poleceń nauczyciela".

szkoła piekielny_nauczyciel

Skomentuj (4) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 214 (226)

#87777

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia @KwarcPL przypomniała mi moją własną "przygodę" z nieuczciwym taksiarzem.

Był to okres turystyczny (długi weekend majowy). Tak się złożyło, że zamawiałam kurs spod hotelu na dworzec autobusowy i miałam ze sobą małą walizkę. Taksiarz założył więc zapewne, że jestem turystką.

Trasa była krótka, niecałe 3 km, normalnie spacerkiem można się przejść. Zgodnie z cennikiem powinna kosztować jakieś max. 15 złotych.

Jakież było moje zdziwienie, gdy po przyjeździe na miejsce docelowe taksiarz zażądał... 35 zł!

No cóż, jak trzeba, to trzeba, zapłacę... tylko oczywiście poproszę paragon. A tu ups, paragonu nie ma! Bo panu taksiarzowi "zapomniało się" włączyć taksometr.

No to grzecznie mówię, że w takim razie mogę zapłacić 15 złotych, tyle ile powinna wynieść opłata za kurs.

Pan zaczął się pieklić, grozić policją... może założył, że śpieszę się na autobus i nie będę miała czasu czekać?

No cóż, przeliczył się, bo nie byłam turystką, doskonale znałam i stawki i odległość, po prostu musiałam pewną rzecz odebrać z hotelu od jednych znajomych i podać ją innemu znajomemu, który był w autobusie, a że rzecz niewielka, ale stosunkowo ciężka, stąd walizka (najłatwiej było tak zapakować i przewieźć) i taksa.

Zatem ochoczo przystałam na jego propozycję, niech wzywa policję, ja w międzyczasie zadzwonię jeszcze do jego korporacji, bo ich sprawa też może zainteresować...

Taksiarz zaczął mamrotać niecenzuralne słowa i cóż, zasugerował, żebym oddaliła się bez zapłaty i jak najszybciej.

Mógł normalnie zarobić, a chciał przycwaniakować.

taksiarz taxi

Skomentuj (13) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 148 (150)

#87778

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Interesy ze znajomymi, temat rzeka... do której najlepiej nie wchodzić ;)

Mam znajomego, nazwijmy go na potrzeby tej historii Zbyszek. Zbyszek jakiś czas temu zaczął własną działalność, w branży dość drogiej i takiej, że jak ktoś potrzebuje takiej usługi, to potrzebuje, bo na własną rękę nie da się tego załatwić.

Zbyszek znajomym zawsze szedł na rękę i naprawdę działał "po kosztach", wiem z własnego doświadczenia.

Ale też przeżył wysyp "znajomych", co to sobie przypomnieli o tej znajomości, jak potrzebowali usług Zbyszka. Był i kumpel z przedszkola, i "znajoma", co to jej ciotka i matka Zbyszka do jednej podstawówki chodziły, ale hitem okazał się "szwagier Piotrusia".

Z opowieści Zbyszka wynika, że skontaktował się z nim gość, i od razu, bardzo familiarnym tonem, tłumaczy, że "ja od Piotrusia, pamiętasz chyba Piotrusia?" (no Zbyszek ni ch*ja, nie pamiętał), "Piotruś chodził z Tobą do jednej szkoły, dwie klasy wyżej, no i miał siostrę, i ona wyszła za mąż i jej mąż ma brata i to właśnie ja, szwagier Piotrusia jestem".

Po wytłumaczeniu tej jakże prostej relacji wyjaśnił, co potrzebuje i zaczął nawijkę, jak to teraz ciężko wszystkim, oj ciężko, i że trzeba się wspierać, znajomi powinni się wspierać, prawda?

Zbyszka zirytował ten przymilno-roszczeniowy ton "szwagra", i postanowił go... troszkę strollować.

Zatem ochoczo przytaknął, że tak, czasy ciężkie, znajomi powinni się wspierać, ba! jacy znajomi, wręcz przyjaciele, bo kto, jak nie przyjaciel?! I dodał, że cieszy się i naprawdę docenia, że "szwagier" podchodzi do tego właśnie w ten sposób. Po czym podał normalną cenę za usługę, której potrzebował "szwagier", i zapytał, to ile w górę idziemy? Bo wiadomo, znajomi powinni się wspierać, no ale tak konkretniej, to jak bardzo "szwagier" chciałby go wesprzeć?

"Szwagier Piotrusia" tymczasem strzelił przysłowiowego karpia, wymamrotał coś, że "musi skonsultować" i tyle go Zbyszku widział... i nici z tak wspaniale zapowiadającej się "przyjaźni"...

znajomi biznes

Skomentuj (6) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 216 (226)

#87634

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jest sobie rodzina.

Rodzice. Dwie córki - K. obecnie 40 i B. 38 lat. Obie zamężne, obie mają po jednym dziecku, obie pracują, B. ma mieszkanie, K. z mężem wybudowała dom. I syn, nazwijmy go Piotruś. Obecnie 30 lat.

Piotruś był wyczekanym i wychuchanym dzieckiem, podobno rodzice bardzo chcieli kolejne dziecko i marzyli o synu, a były jakieś problemy, więc jak urodził się Piotruś, to oszaleli z radości.

Córki poczuły się odstawione na boczny tor. Z jednej strony wiadomo, niemowlę/małe dziecko wymaga więcej czasu, ale z relacji K. i B. wynika, że to się utrzymywało cały czas.

Piotruś miał zawsze nowe zabawki, nowe ubrania, one musiały donaszać po kuzynkach i po sobie nawzajem. Jak Piotruś coś chciał, to było oczywiste, że to dostanie. Na wakacje one były wysyłane do dziadków lub upychane u ciotek/wujków, a rodzice z Piotrusiem jechali na dwa tygodnie nad morze, potem i za granicę (bo na wyjazd dla całej rodziny i atrakcje dla Piotrusia - aquaparki, wesołe miasteczka, lody itp. - nie było ich stać).

K. i B. dobrze się uczyły, Piotruś od początku był z nauką na bakier. Rodzice: "wiadomo, jak to chłopiec". Dla nich i tak był najlepszy, najmądrzejszy, naj!

K. i B. zdały maturę, poszły na studia, na studiach pracowały i miały stypendia naukowe, żeby się utrzymać (od rodziców dostawały okazjonalnie jakieś drobne pieniądze, ale utrzymać się musiały same), usamodzielniły się, znalazły pracę, założyły rodziny.

Piotruś nadal mieszkał z rodzicami. Maturę zdał ledwo ledwo. Na studia dzienne się nie dostał, więc może za rok... Za rok też się nie dostał, poszedł na jakieś zaoczne (płacili rodzice), czegoś tam nie zdał, wyrzucili go, zaczął następne, ale to "nie dla niego", i tak sobie "studiował" przez jakieś 5- 6 lat. O pracy w międzyczasie żadnej mowy nie było, bo przecież "Piotruś się uczy, studiuje!".

Jak w końcu okazało się, że z tych studiów to raczej nic nie będzie, podjęto próby pracy. Rodzice po znajomości załatwili mu jakiś staż, potem jakąś inną pracę, i jakąś kolejną.
Niestety, w żadnej Piotruś się nie utrzymał.

Bo on na 7 rano nie będzie do pracy jeździł, bo o której musiałby wstać?
Bo koledzy mu świnię podłożyli i są niemili.
Bo szef się na niego uwziął.
Bo on nie będzie za takie grosze pracował.
Brak doświadczenia jakiegokolwiek, brak wykształcenia i brak jakichkolwiek umiejętności lub chęci nauczenia się czegoś też nie bardzo się sprawdzały.

Tak więc Piotruś stał się człowiekiem, dla którego nie ma pracy, po prostu nie ma.

W międzyczasie sytuacja materialna rodziców się pogorszyła. Zakład, w którym pracował ojciec, został zlikwidowany. Mimo to ojciec znalazł pracę dorywczą, w ochronie, za jakieś nędzne grosze, ale lepsza taka praca niż żadna. Szkoda, że Piotruś nie podzielał tej opinii...

Niestety, ojcu się zmarło, zawał.

Emerytura matki nieduża, ledwo starczałaby na jedną osobę, a co dopiero na dwie.

Matka niedomaga, coraz bardziej. Mimo to cały czas koło Piotrusia się krząta: sprząta, pierze, gotuje, na zakupy chodzi, bo gdzieś Piotruś będzie ciężary dźwigał... Sama na jedzeniu oszczędza, "bo ona już stara, to jej wiele nie trzeba", ale dla Piotrusia zawsze są napoje kolorowe, chipsy, przekąski, bo przecież "on tak je lubi"...

K. i B. starały się matce pomóc, ale jak kilka razy dały pieniądze, to zamiast na poduszkę specjalną, której matka potrzebuje i tego typu rzeczy zostały wydane na... grę komputerową dla Piotrusia "bo tak o niej marzył!". Teraz K. i B. już nauczone doświadczeniem same kupują takie rzeczy i dają rzeczy, nie pieniądze.

Wiele razy próbowały rozmawiać, wcześniej z oboma rodzicami, teraz już tylko z matką, o tej sytuacji. Że tak nie może być. Że Piotruś musi w końcu zacząć pracować, bo za co kiedyś będzie żył?

I to jest rzecz, nad którą matka najwyraźniej też się zastanawia, bo ostatnio wpadła na "genialny" pomysł.

Przecież K. ma dom! Więc jak matki zabraknie, to Piotruś sprzeda mieszkanie (całe mieszkanie rodzice zapisali testamentami na Piotrusia), i wprowadzi się do K. Bo przecież on sam sobie nie poradzi! Bo jak to mężczyzna, i sam miałby sobie gotować, prać, no a K. i tak to przecież robi, dom ma duży, to co jej Piotruś będzie zawadzał?

K. była tak zaskoczona absurdalnością tego pomysłu, że najpierw nawet nie wiedziała jak zareagować, a potem wygarnęła matce, że co sobie wychowała, to ma.

Matka śmiertelnie się obraziła i oświadczyła, że nie zamierza rozmawiać z K. ani z B. dopóki te nie zmienią zdania (bo B. oczywiście poparła K.).

K. jest moją dobrą koleżanką i radziła się mnie, co robić. Nie bierze pod uwagę niańczenia Piotrusia przez następne kilkadziesiąt lat, ale boli ją brak kontaktu z matką...

A ja się zastanawiam, jak można być tak piekielnym rodzicem...

piekielni rodzice rodzina

Skomentuj (53) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 214 (222)

#81258

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Pada śnieg.

Droga dojazdowa do miasta - pługi jeżdżą, ale ze względu na cały czas padający śnieg tworzy się błoto pośniegowe, pod nim wszystko zaczyna przymarzać.

Godzina około 16, czyli już powoli robi się zmrok, ze względu na padający śnieg widoczność jest mała. Jadę sobie wolno, zachowuję odstęp większy niż zwykle, przede mną jedzie auto, poruszając się z podobną prędkością.

Zbliżamy się do świateł. Z daleka widać zielone. Kierowca przede mną gwałtownie hamuje. Ja oczywiście też, nieco mniej gwałtownie, bo odstęp - na szczęście. Nadal mamy zielone.
Co się stało? Młody, na oko +/- 15-latek z psem wszedł na przejście dla pieszych na czerwonym, nie zatrzymując się przed przejściem nawet na sekundę, nawet nie patrząc w jedną czy drugą stronę, czy coś jedzie, w ręce telefon, nawijka musi być.

Kierowca przede mną opuścił szybę, coś krzyczał za chłopakiem, ten nawet się nie odwrócił, nie zatrzymał.

A potem się słyszy "potrącił pieszego na pasach"...

piekielny_pieszy droga samochody kierowcy nastolatek telefon

Skomentuj (2) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 150 (160)

#87035

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Piekielny galimatias, czyli sytuacja polskiego szkolnictwa

Sprawę obserwuję niejako z boku (nie mam dzieci ani nie jestem nauczycielką), ale mam wśród znajomych wielu rodziców dzieci w różnym wieku - od przedszkolaków do licealistów, oraz kilkoro nauczycieli.

Rozumiem, że w marcu pandemia zaskoczyła wszystkich - rząd, rodziców, nauczycieli, dyrektorów, dzieci - no wszystkich. I rozwiązania wtedy wprowadzane były tak naprawdę w ciemno, ad hoc, improwizacja.

Ale teraz było pół roku, żeby się jakoś przygotować i przystosować do nowej rzeczywistości.

Opracować jakiś jednolity system edukacji zdalnej.
Dostarczyć szkołom jednolite oprogramowanie do tego systemu.
Pomyśleć o kwestiach sprzętu dla nauczycieli i uczniów.
Zorganizować szkolenia dla nauczycieli i może też rodziców.
Może wziąć pod uwagę jakieś rozwiązania hybrydowe?

Tymczasem wygląda na to, że będzie jak było - jedna wielka improwizacja i "jakoś to będzie". A co, jeśli to jakoś będzie oznaczało powrót do nauki zdalnej?

Z punktu widzenia uczniów: nie każdy uczeń ma warunki do nauki zdalnej (i lokalowe, i psychofizyczne) - tak jak nie każdy pracownik sprawdzi się w pracy zdalnej, niektórzy potrzebują biura/atmosfery biura/rygoru wychodzenia do pracy/współpracowników itd.

Z punktu widzenia rodziców: raz problem pracy/opieki, dwa - nagle musieli się stać nauczycielami i sami tłumaczyć dzieciom to, co powinno być wytłumaczone przez nauczycieli.

Z punktu widzenia nauczycieli: (tu na przykładzie mojej znajomej): szkoła nie zapewniła żadnych programów ani sprzętu. w domu koleżanka ma swojego prywatnego laptopa, ale przecież teoretycznie wcale nie musi go mieć. prowadzenie przez nią lekcji sprowadzało się do wysyłania e-mailem uczniom opracowań lektur/wierszy w wordzie i zadawania zadań. na zarzut jednej z matek, że "nie prowadzi zajęć online" i że "jakby dziecko mogło się wszystkiego z kartek nauczyć, to by mu szkoła była niepotrzebna, wystarczyłaby encyklopedia" odpowiedziała, że ona nie jest informatykiem, nie leży w jej kompetencjach znajomość programów komputerowych, nie ma obowiązku instalować takowych na swoim prywatnym laptopie, a żadnego szkolenia/sprzętu od szkoły nie było.

Taki efekt spychologii.
Ministerstwo spycha obowiązek "jakiej takiej" organizacji na dyrektorów, dyrektorzy wymagają od nauczycieli "macie sobie radzić", a poszkodowani są uczniowie i poniekąd rodzice*.

* Choć rodzice to też temat na osobną historię. Jedna z moich znajomych brała zwolnienie (urlop na żądanie) z pracy, żeby w domu napisać za córkę sprawdzian z chemii.

szkoła edukacja nauka_zdalna

Skomentuj (20) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 120 (136)

#86823

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Była sobie para, nazwijmy ich Kasia i Tomek.

Kasia i Tomek poznali się na pierwszym roku studiów i wkrótce zostali parą. Fajną parą, nam, znajomym, wydawało się, że naprawdę dobraną parą.

Kasia od zawsze (czyli odkąd ją znam) kategorycznie twierdziła, że nie chce mieć dzieci. Nie kryła się z tym, wprost przeciwnie - gdy w gronie studenckim poruszany był temat przyszłości/pracy/związków/dzieci itd. to przeważnie oznajmiała, że ona nie zamierza mieć nigdy dzieci.

Tomek o tym wiedział, bo nieraz mówiła to w jego obecności, kiedyś też w nieco skromniejszym "babskim" gronie, podpytywana opowiedziała, że mieli o tym poważną rozmowę i ona mu wprost powiedziała, że może ze względu na jej młody wiek komuś się wydaje, że nie wie, co mówi, że zmieni zdanie, że za kilka lat poczuje instynkt macierzyński - ale ona wie, po prostu wie, że nie chce mieć dzieci i żeby on to wziął na poważnie. Bo jeśli on chce mieć dzieci, to ten związek nie ma sensu. Tomek to akceptował, ba! sam też w gronie znajomych czasem się wypowiadał, że "dzieci to nie jego bajka" i że "z Kasią postanowili, że nie będą mieć dzieci".

Na piątym roku studiów był ślub, potem wszyscy poszli swoimi ścieżkami, ale kontakt był.

Kasia i Tomek pracowali, oboje z tego co wiem lubili to, co robią, kupili niezłe mieszkanie, często wyjeżdżali razem.

I nagle, po 10 latach od ślubu i 15 latach związku - rozwód. Bo Tomek jednak chce dzieci. Bo w zasadzie to on zawsze (!) chciał, tylko o tym nie mówił. I myślał, że jednak Kasi się "odwidzi".

Decyzję o rozwodzie przyśpieszył fakt, że poznał, nazwijmy ją: Małgosię, parę lat młodszą od siebie, ale czującą powołanie do macierzyństwa. Tak bardzo, że w trakcie sprawy rozwodowej okazało się, że jest w ciąży, z Tomkiem.

Konia z rzędem temu, kto wyjaśni logicznie, po co ludzie wchodzą w związek i na starcie liczą, że ta druga osoba się zmieni? Po co być z kimś, kto z jakichś powodów im nie odpowiada? Po co marnować czas, i sobie, i tej drugiej osobie?

zwiazki dzieci rozwod

Skomentuj (52) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 153 (207)
zarchiwizowany

#86328

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Kolejna piekielność (wg mnie) związana z obecną sytuacją.

Jak pewnie wszyscy wiedzą, od dziś przepisy są zaostrzone - w tv, radio mówią, że wychodzić można tylko w ważnych sprawach życia codziennego (do sklepu spożywczego, apteki, lekarza, z psem); że zakaz zgromadzeń; że chodzić mogą obok siebie tylko 2 osoby; że w kościele może być max. 5 osób oprócz księdza;

Moja znajoma ma umówiony akt notarialny na piątek. Razem z mężem chcą kupić mieszkanie. Ale w tej sytuacji była pewna, że umowę się przesunie. No bo taka wizyta w kancelarii to:
- znajoma z mężem i dzieckiem (którego nie mają w tej sytuacji z kim zostawić)
- ci co sprzedają, też para,
- pośrednik nieruchomości,
- notariusz,
- sekretarka.
Po wszystkim mają się udać razem z pośrednikiem do mieszkania.
Jak to się ma do obecnych przepisów?

Zatem znajoma chciała przełożyć umowę na czas jak to się unormuje, kupno tego mieszkania to nie jest dla nich jakaś super pilna sprawa, sprzedający też nie mieli nic przeciwko przełożeniu ale... ale pośrednik i notariusz się nie zgadzają! To znaczy zgadzają się, ale notariusz zażądał już teraz wpłaty połowy swojego wynagrodzenia za projekt umowy.
Jakąś pracę wykonał, i pewnie ma podstawę, żeby zażądać, ale znajoma tego projektu na oczy nie widziała i dokumenty też są u tego notariusza, a poza tym nie miała zamiaru odwołać całkiem umowy, tylko po prostu umówić się jakoś po świętach, kiedy będzie - oby! - lepiej...

Ale jak dla mnie to jest absurd. Jak może pracować pośrednik nieruchomości czy notariusz, to czemu nie może pracować pani Zosia, która ma wyspę z akcesoriami fryzjerskimi w galerii handlowej albo pani Basia, która ma w galerii mały salonik jubilerski?

W obecnej sytuacji przepisy powinny być równe dla wszystkich i po prostu określać, że to, co nie jest konieczne (typu spożywcze i apteki) mają być zamknięte i koniec.

[Edit]: Znajoma zapłaciła, dostała projekt od notariusza na meila i wstępnie umówili się na 17 kwietnia.

koronawirus notariusz pośrednik

Skomentuj (14) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 7 (73)

#86322

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Odpowiedzialność w czasach... słowa na k, którego już powoli wszyscy mamy dosyć.

Są sobie bracia X i Y. Bracia pracują za granicą, u naszych zachodnich sąsiadów. Ale w obecnej sytuacji wrócili do domu. Oczywiście objęła ich przymusowa kwarantanna. I fakt, bracia co do zasady grzecznie siedzą w domu...

... w domu, w którym mieszka również ich matka, żony obydwu oraz ich dzieci.

Dzieci beztrosko bawią się z dziećmi sąsiadów.

Żony codziennie chodzą do pracy.

Matka nie wyobraża sobie, żeby nie pójść do kościoła, no i codziennie chleb świeży trzeba kupić...

kwarantanna koronawirus

Skomentuj (28) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 105 (125)