Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

marysienka84

Zamieszcza historie od: 26 lipca 2014 - 23:33
Ostatnio: 27 maja 2020 - 21:34
  • Historii na głównej: 7 z 10
  • Punktów za historie: 1955
  • Komentarzy: 6
  • Punktów za komentarze: 18
 

#83044

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Niedługo wyjeżdżam na urlop i przypomniała mi się historia sprzed lat.

Znajomi wybrali się podobnie w ciepłe kraje, ale w większej ekipie: piątka dzieci, trzech ojców, dwie matki i jedna MADKA.

Jej zachowanie dało się we znaki wszystkim. Podam te przykłady, które pamiętam:

1. Gotowanie posiłków.

Spoczywało na całej grupie, jako że nie mieli wykupionego "olinklusif", ale dostęp do kuchni jak najbardziej. Wszyscy kolejno udzielali się gastronomicznie (bez względu na płeć), MADKĘ musiał podczas jej kolejki zastąpić mąż... Ale to samo w sobie nie jest piekielne, nie każdy się w kuchni dobrze czuje. Natomiast robienie córkom zupy w proszku, twierdząc, że "one tego, co ugotowałaś nie lubią", podczas gdy ktoś stał przy garach pół dnia nie jest ok. Zapytano więc dzieci. Lubiły. Zjadły wszystko. Zupa w proszku poszła w kosz, ale mało brakowało.

2. Zajmowanie się dziećmi na plaży.

Najmłodsze 5 lat, najstarsze 15. Przynajmniej jedna osoba miała wartę, jeśli bawiły się na plaży (czasem większość obserwowała dzieci, niekiedy jednak sobie rozmawiali lub czytali książki, ale pilnowano, aby dzieci były pod okiem przynajmniej jednego rodzica).

Do wody wchodziły z dwojgiem, trojgiem dorosłych (i nigdy podczas czerwonej flagi!). MADKA też patrzyła na dzieci, ale tylko swoje i tylko w jednym celu. Co pół godziny przebudzała się z drzemki (ciężko powiedzieć, czy spała faktycznie, leżała z zamkniętymi oczami, z nikim praktycznie nie rozmawiając) i wołała do siebie córki. Potem kazała się im obracać wokół własnej osi, ażeby ustalić, "czy równo się opaliły" (sic!). A jeśli tak nie było w jej opinii, dziewczynka (albo obie) musiała kłaść się koło niej i "doopalić" zbyt bladą stronę.

Po powrocie z plaży nacierała je intensywnie oliwką, żeby je... Nabłyszczyć? Biedne dzieci ciągle się do czegoś lepiły, bo MADKA nie rozumiała, jak i kiedy oliwki należy używać.

3. Zabawa dzieci.

Któregoś popołudnia dzieci bawiły się we wspólnym pokoju, aż młodsza z córek (11 lat) MADKI wpadła z płaczem, że pozostałe dzieci powiedziały jej, że śmierdzi. Na takie wyznanie dziecka MADKA wpadła w szał. Teoretycznie słuszny.

Ale po dopytaniu pozostałych dzieci wyszło na jaw nieporozumienie. Otóż jedenastolatka dostała od MADKI lakier do paznokci i uznała, że wspólny pokój będzie idealnym miejscem, aby urzeczywistnić wizję idealnie pięknego dziecka. Oczywiście dziewczynka nie rozumiała, że nie powinna tego robić przy innych dzieciach (a już na pewno tego, że jest na to za młoda), więc ochoczo się zabrała do pracy. Jako, iż lakier ma dość charakterystyczny i intensywny zapach, pozostałe dzieci powiedziały, żeby przestała albo sobie gdzieś z tym poszła. Zaś na pytanie "a co wam to przeszkadza?”, odpowiedziały zgodnie z prawdą: "śmierdzi".

Mimo to, MADKA nie zrozumiała reakcji dzieci ani rodziców. Jej córeczkę skrzywdzono, ją obrażono itd.

4. Pomoc w organizacji.

MADKA na plażę niosła torebkę. Leżaki, parasol, sprzęty nosił mąż, czasem na dwa razy. Gdy inni uczestnicy wycieczki się zorientowali, jak go wykorzystuje, zaczęli mu pomagać, aby nie dźwigał wszystkiego sam.

5. Wieczorne wyjścia.

Chyba nie muszę pisać, że MADKA z córkami zbierały się na s p a c e r po bulwarach 45 minut minimum? Ani że i tak nikt ich po ciemku nie widział - ani tego, czy miały pasującą sukienkę do sandałków, a sandałki do torebki siostry, a torebkę siostry do kapelusza MADKI itd...

Oczywiście, uprzedzam pytania. Tak, pozostałe małżeństwa to też dorośli ludzie. Tak, niejednokrotnie zwracali uwagę MADCE. A ta? Przytakiwała, no tak, masz rację, ależ oczywiście i na następny dzień powtarzała szopkę. W twarz przyznawała, że faktycznie, niewłaściwie się zachowuje, ale zaraz następował zanik pamięci krótkotrwałej. Wytrzymali jakoś do końca i więcej na wspólny wyjazd nie zapraszali.

MADKA na wakacjach

Skomentuj (8) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 87 (159)

#82111

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Długi weekend w tym roku zaowocował wyjątkowo piękną pogodą (choć można by powiedzieć, że cały długi tydzień).
W związku z tym na osiedlu domków jednorodzinnych, gdzie mieszkają moi rodzice, pojawiło się mnóstwo amatorów jazdy na rowerze, rolkach, deskorolkach i hulajnogach oraz deskach elektrycznych. Piękna sprawa, zbliża ludzi i społeczeństwo jakoś bardziej aktywne się staje.

Ale błagam wszystkich, starszych i młodszych użytkowników wszelkich dobrodziejstw na kółkach - noście odblaski!
Ilekroć jechałam tymże osiedlem o zmierzchu bądź zaraz po, musiałam zwolnić z 20 do 5 km/h, bo co i rusz przed maską "pojawiał" się taki delikwent. Nie wiem jak jest w innych miastach, ale u nas lampy uliczne uruchamiają się powoli, w pierwszej chwili nawet nie widać, że są włączone, więc zanim faktycznie oświetlą drogę, mija trochę czasu. Co więcej, pomiędzy lampami rośnie bujna roślinność, która już ubrana w liście i kwiaty, skutecznie zacienia znaczną część drogi (nawet w pełnym oświetleniu jest mnóstwo ciemnych fragmentów drogi z minimalną widocznością). Oczywiście jeżdżącym na takich ustrojstwach nie można kazać jeździć po wąskim chodniku (który na większości uliczek znajduje się po jednej tylko stronie ulicy), zwłaszcza że chodnik to bruk, bardzo niewygodny do jazdy, a w strefie zabudowanej można korzystać w tym celu z asfaltowanej jezdni.

Mimo wszystko zachowajmy jakieś standardy bezpieczeństwa! Ja w moim aucie jestem widoczna (i słyszalna zapewne też) z dużej odległości, ale dziecko na rolkach jadące po zacienionej ulicy już nie. Co więcej, ja stosuję się do ograniczenia prędkości, ale niejednokrotnie widziałam auta jadące nawet 50 km/h w strefie zamieszkania (!!!), więc kierowca rozwijający taką prędkość na pewno będzie miał skrócony czas reakcji, co może skutkować tragedią.

I nie chcę wrzucać wszystkich do jednego worka - zdecydowana większość rowerzystów mruga - słabo, bo słabo, ale jednak - czerwonym czy białym światełkiem. Parę razy widziałam opaskę na kostkę z czerwonymi diodami u rolkarza. Ale deskorolkarze nigdy żadnych oznaczeń nie mieli, a przynajmniej ja takich nie spotkałam.

Więc jeśli Twoje dziecko, nawet nastoletnie, wybiera się na przejażdżkę, choćby po osiedlu, kupże mu odblask za parę złotych (jeśli cię nie stać na opaskę led na baterie za złotych paręnaście) i poucz o konieczności bycia widocznym na drodze. A kiedy wybierasz się z dzieckiem bądź dziećmi na taki relaks - świeć (nomen omen) przykładem i sam/sama je zakładaj.

Bo większość kierowców zwolni czy mrugnie od czasu do czasu długimi dla sprawdzenia trasy, ale trafi się paru, którzy ostrożności zachować nie zdołają.

na drodze

Skomentuj (14) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 110 (132)

#81468

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jako że przez lata pracowałam w prywatnej przychodni lekarskiej, znam lekarzy i wysoko cenię ich fachowość. Zdaję sobie bowiem sprawę, jak ciężki i wymagający jest to zawód.

Jednocześnie całkowicie popieram konieczność likwidacji ZUS i NFZ. Zapewne podniesie się larum, że przecież ci cenieni przeze mnie lekarze stracą pracę, i że bez ubezpieczenia ludzie będą umierać na ulicy, ale mimo wszystko proszę czytających o próbę zrozumienia, w czym tkwi problem. A tkwi mianowicie w systemie, a nie w ludziach.

System wygląda tak: obywatel płaci pieniądze na ubezpieczenie, które później - rozdrobnione przez hordę urzędników państwowych - trafiają do szpitali. Z tych pieniędzy szpitale muszą opłacić personel, leki, budynki, narzędzia itd. Jako że pieniądze są po drodze rozdrobnione, nie całość składki trafia do zainteresowanych. Wniosek - twój lekarz leczy cię za mniejsze pieniądze, niż zapłaciłeś!

Druga sprawa: procedury szpitalne. Co szpital, to ciekawsze. W tym, do którego trafiłam lata temu, procedurą było TŁUMACZENIE się dyrektorowi szpitala z przepisywanych leków. Czyli lekarz, który ma wieloletnie doświadczenie nie może bez konsultacji z dyrektorem przeprowadzić leczenia farmakologicznego, które dla placówki jest potencjalnie zbyt kosztowne (przecież by nie starczyło na trzynastki dla zarządu...). Co z tego, że składkę masz opłaconą, że leki są na liście refundowanych? Nic. Dyrektor się nie zgadza, to kończysz tak jak ja. Czyli: dostajesz wypis po 10 dniach "leczenia" dożylnie ketonalem, w którym jest napisane, że "pacjentka jest w stanie DOBRYM", wracasz do domu, po dwóch godzinach dostajesz 40 st. gorączki, kopytkujesz do prywatnego lekarza, robisz mnóstwo badań, zostawiasz w aptece prawie pięćset złotych i przez miesiąc (za późno było na tygodniową kurację) codziennie łykasz lekarstwa i robisz sobie zastrzyki w brzuch. I żyjesz dalej, chociaż rekonwalescencja trwa pół roku.

Część z czytających uzna, że to wina lekarza prowadzącego w szpitalu. A ja już wiem, że nie (i to tylko dzięki znajomej pielęgniarce, która objaśniła mi, jak to wygląda od wewnątrz). Więc dalej będę popierać likwidację ZUS i NFZ, bo też już wiem, że pieniądze, które trafiają bezpośrednio z mojej kieszeni do lekarza mogą uratować zdrowie i życie. A te przelewane co miesiąc na konto "państwówki" niekoniecznie.

I tak, są prywatni ubezpieczyciele, którzy już dziś za ułamek składki na ZUS oferują dobry pakiet medyczny (z hospitalizacją włącznie), więc argumenty, że prywatna służba zdrowia nie może istnieć bez wsparcia państwa są bezzasadne.

A jeśli ktoś miałby się ubezpieczać dobrowolnie (bo przymus płacenia na ZUS po jego likwidacji by nie obowiązywał) i tego nie zrobił, to jego decyzja. W kwestii zdrowia trzeba być zawsze rozsądnym i samodzielnym, bo wbrew rządowym zapewnieniom, nikt poza nami samymi się tym nie przejmie.

Oczywiście zostaje kwestia rent i innych świadczeń, ale jeśli dziś co miesiąc oddajesz ponad tysiąc złotych na ZUS, to nie przekonasz mnie, że nie będzie cię stać na prywatne ubezpieczenie za mniej niż pięćset złotych, które gwarantuje wypłatę świadczenia (w przypadku ZUS jest to zależne od demografii i innych czynników, wobec czego od lat instytucja ta jest "ratowana" przez rządowe dotacje, czyli koleją porcję naszych pieniędzy, tym razem z podatków).

słuzba_zdrowia

Skomentuj (36) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 104 (168)

#79234

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Mam w pracy koleżankę (nazwijmy ją X). Pracuje ona parę lat dłużej ode mnie, ale miewa takie "zaćmienia", że zaczynam ją powoli podejrzewać o sabotaż.

1. Mieliśmy pewien system porządkowy. Zawsze szło to tak A>B>C. Przyszła kontrola i z jakiś niewyjaśnionych powodów, kazała układać odwrotnie. Nie sprzeczamy się, bo przyjdą znowu i będzie klops. Układam więc od półtora roku w kolejności C>B>A - czyli tak jak sobie kontrola zażyczyła. Co robi X? Układa wedle starego systemu. Prośby, groźby, tłumaczenia: nic nie pomogło. Skończyło się na tym, że zaniechała całkiem robienia porządków, bo "ona się nie zna" i "nie będę CI ruszała TWOICH rzeczy". No cóż, nie są moje. Ja po prostu umiem je porządkować. Trochę mi się kojarzy sytuacja z dzieckiem, które nie chce w domu zmywać naczyń, więc przy tej czynności tłucze szklanki i talerze, wobec czego rodzina uznaje, iż dziecko nie potrafi i z obowiązku jest zwalniane. Różnica polega na tym, że rodzice dziecka nie zatrudniają...

2. Maile. Przynajmniej raz w tygodniu jestem proszona przez X, aby coś wysłać w załączniku, albo ściągnąć z poczty. Niby jak mnie nie ma w pracy umie, jak jestem to się wyręcza. Niby mogłabym odmówić, ale klienci czekają i patrzą, nie będę wszczynać dyskusji przy nich, ani odmawiać, bo wyjdzie na to, że ich lekceważę. Jestem też odciągana w tym czasie od innej pracy, może i na krótko, ale zawsze.

3. Maile cd. W pracy nie powinnyśmy korzystać z prywatnych adresów. A jednak X jakimś cudem znalazła na to czas (choć zarzeka się, że jest "taaaaka zapracowana") i udało się jej ściągnąć na firmowy komputer wirusa. Informatycy odratowali dużo (bo blokad, firewall'ów czy innych progów jest sporo), dane też nie poszły w świat, ulga wielka, niemniej jeden program nie do odratowania. Informatyk instaluje nowy, szczęściem miał w back-upie klucz, wszystko śmiga. X narzeka głośno, bo musi na nowym pracować, a przecież stary "był dobry". Nie rozumie istoty konieczności w tym względzie i wzdycha jakby jej kazano g*wno łopatą przerzucać, a nie nauczyć się nowego (prostego i dość intuicyjnego) programu.
Nie poniosła kosztów, bo zapewnia, że to z firmowego dokument ściągała, przecież musiała wydrukować! Gdzie wydruk? No akurat jakoś się zapodział.

4. Miejsce pracy teoretycznie każdy ma swoje, ale czasem następuje rotacja. Kiedy siedzę przy jej biurku, zawsze zostawiam porządek. X chyba nie czai tematu, bo przychodzę do siebie, a tam komputer włączony na jakichś grach, kubek po kawie i okruszki na blacie... Nie, ona tam nie siedziała, ale wpuściła Y, bo nie miał gdzie zjeść śniadania. Hmm, spoko, ale jak wpuściła, to mogła sprawdzić czy syfu nie zostawił i albo kazać mu ogarnąć, albo zrobić to samej.

5. Mój urlop. Telefon od X, bo ona nie wie, jak wkleić obiekt do Word'a. Nie, nie dyskryminuję - oczywiście nie każdy musi wiedzieć jak to zrobić. Z tym, że X prosi mnie, żebym przyszła i jej to zrobiła, pomimo iż sama robiła to już mnóstwo razy przez ostatnie lata. Odmówiłam i poinstruowałam przez telefon jak korzystać z Ctrl+
A, Ctrl+C i Ctrl+V. "O, działa!".

6. Inny wolny dzień od pracy. Wpadam na chwilę, bo szefostwo kazało załatwić jakąś pięciominutową sprawę, a że mogłam to przyszłam. "O, jesteś, to zastąp mnie chwilkę". Korona mi z głowy nie spadnie, w sumie dobrze, że nie muszę włączać swojego komputera, skorzystam z jej. Ale pięć minut się wydłuża do pół godziny, X znika Bóg-wie-gdzie, stanowiska pustego zostawić nie mogę, a czas ucieka.

Sytuacji jest wiele - mnóstwo razy ktoś X tłumaczył "to robimy tak i tak", a X albo robi dobrze, albo źle. Nigdy nie wiadomo, czy nie trzeba będzie poprawiać, albo robić od nowa.

Na pewno dla większości to nie jest żadna piekielność, bo "tacy są ludzie" i "taka jest praca z ludźmi". Na pewno też nauczyło mnie to większej asertywności. Niemniej zaznaczam, często takie "prośby" padają podczas obecności klientów i moja odmowa wyglądałaby w ich oczach niegrzecznie, a na to pozwolić sobie nie mogę. X zdaje się sabotować firmę, bo jak nie "przybiegnę na ratunek", to nie zrobi albo zrobi źle, bo przecież "jak to było?". Po ponad dziesięciu latach pracy teoretycznie powinna pamiętać.

praca

Skomentuj (13) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 135 (171)

#77875

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Zastanawia mnie jedno: jak to jest możliwe, że zdecydowana większość ludzi nie znajduje sensu w związkach przyczynowo-skutkowych i nie rozumie, iż pewne efekty są wynikiem pewnych zachowań.

Bardzo często, również na "piekielnych", spotykam się z opinią, że kolejki do lekarzy są dramatycznie długie oraz że nawet będąc umówionym na wizytę, trzeba czekać pod gabinetem godzinę lub dłużej. Problem w tym, że całą masę takich sytuacji wywołują sami pacjenci. W jaki sposób? Spieszę z wyjaśnieniami.

1. Nie przychodzą na umówione wizyty uprzednio o tym nie informując, podczas gdy wystarczyłby telefon tego samego dnia.
Wszystkim wszystko może "wyskoczyć" - choroba dziecka, brak transportu, nadgodziny - ale wykonanie telefonu to jest 60 sekund! Oczywiście, są osoby, które NAPRAWDĘ nie mogą zadzwonić (wypadek, hospitalizacja), ale przeważnie pacjenci całkiem szczerze i otwarcie przyznają, że zapomnieli! Szkoda, bo inny pacjent w tym momencie otrzymuje wiadomość, że termin jest zajęty i nie może skorzystać z usługi. Reasumując: odsyła się potrzebujących pacjentów z kwitkiem, bo ci niepotrzebujący (skoro nie przyszli, to widać nie potrzebowali...) zajęli im termin.

Naturalnie, ci naprawdę potrzebujący zawsze proszą, aby im "dać znać, gdyby coś się zwolniło" - problem w tym, że dziennie rejestracja obsługuje dziesiątki pacjentów osobiście i nawet setki przez telefon. Nie ma możliwości zapamiętania kto do kogo chciał się umówić, o co pytał, a nawet jak się sporządzi notatkę, to w ferworze pracy ciężko telefon wykonać - bo telefon się głównie odbiera.
Oczywiście ma to skutek dużo szerszy: lekarze nierzadko przyjmują w kilku różnych palcówkach medycznych. W jednej ma umówionych pacjentów 12 (na konkretne godziny), przychodzi w sumie 7 osób. Ale lekarz musi być do samego końca, wszak ostatni pacjent w kolejce przychodzi na sam koniec właśnie. Tymczasem, gdyby wiedział, że pacjent nie przyjdzie, że może skończyć wcześniej - to by pojechał do drugiej przychodni, gdzie pacjenci nie są rejestrowani tylko przyjmowani za kolejnością zgłoszenia, więc "koczują" pod gabinetem od paru godzin.

Także zrozumcie: tak, lekarz jest, lekarz przyjmuje, ale lekarz NIE MA wolnych miejsc. Siedzi sam w gabinecie? Ano czeka na umówionych pacjentów, którzy nie raczyli odwołać wizyty. Musi czekać, prawda?

Żeby unaocznić wam jak bardzo to nie jest w porządku dam taki przykład: sprzedajecie telefon. Swój, własny, używany. Ktoś się zgłasza, że chce odbiór osobisty pod sklepem/pocztą/gdzieś tam. Jedziecie o dogadanej godzinie i czekacie, ale po parunastu minutach nikt nie przyjeżdża. Dalej: ta sama osoba dzwoni do was na następny dzień, że przeprasza, bo zapomniała, bo coś tam i chce jeszcze raz się spotkać w wyznaczonym miejscu. Dajecie jeszcze jedną szansę, jedziecie i czekacie. I znów nie przyjeżdża... dacie trzecią szansę? Raczej nie. Ale lekarz MUSI! I potem marnuje swój czas, bo nieodpowiedzialny pacjent się nie zgłasza (i nie, nie ma możliwości wpisania na czarną listę, zbyt dużo ludzi tak robi, zbyt dużo czasu zabrałaby weryfikacja czy na tej liście widnieją...).

2. Nie przychodzą na umówioną godzinę.
Powiedzmy, że w placówce medycznej zapisy są na godzinę. Co z tego, jak pacjent z 18:20 przychodzi o 15:15, argumentując, że właściwie to jest po pracy i w sumie przyjechał wcześniej, bo może się dostanie. Słyszy oczywiście odpowiedź, że będzie musiał przepuścić w kolejce osoby ze wcześniejszych terminów. Ależ naturalnie, pacjent zobowiązuje się czekać... z tym, że za chwilę zgłasza się pacjent umówiony faktycznie na 15:20. Chce wejść do gabinetu po tym z 15:00, ale nasz drogi "czekający" podnosi larum, że on przyszedł wcześniej i koniec kropka, i wchodzi do gabinetu!

Dlaczego recepcja nie interweniuje? Bo często takich sytuacji nie widzi, dowiaduje się post factum, o ile pacjent z 15:20 zgłosi taką sytuację... A potem robi się kolejka, bo przecież "czekający" siedzi w gabinecie i każdy kolejny pacjent zapisany później jest zmuszony tkwić w na poczekalni. Recepcja/pielęgniarki starają się oczywiście w miarę możliwości ustawiać kolejkę według faktycznych zapisów, ale pod samym wejściem do gabinetu, pacjent konspiracyjnym szeptem przekona kolejkowiczów, że "on tylko na pięć minut po receptę" i oni niestety go wpuszczą. Niech mi ktoś powie co wtedy, gdy taki osobnik siedzi w gabinecie 20-30 minut? Siłą go usuwać? Okrzyczeć go jak wyjdzie? Co to zmieni? Już pozamiatane, nie ma jak tego straconego czasu odzyskać... a niech zrobi tak kilka osób (naprawdę, ktoś kto pracował w placówce medycznej wie, że tego się NIE DA upilnować), to mamy opóźnienie dwie godziny.

3. Rejestruje się na wizytę, a robi komplet badań.
Lekarze wykonują różne usługi. Czasem przewlekle leczącym się pacjentom wypisują receptę na kontynuację leków (co zajmuje 5 minut), czasem robią badanie USG (przynajmniej 15 minut), czasem inne badania, które są mniej i bardziej czasochłonne. Pacjent umawia się "tylko na konsultację", więc ma do dyspozycji 15 minut z lekarzem. Ale przychodzi i oprócz konsultacji robi sobie "przy okazji" komplet badań, albo zabieg, albo coś tam. I uwaga, nie każda z tych opcji jest konieczna i pilna - no ale skoro już tu jest to czemu nie, prawda? Siedzi taki ktoś w gabinecie 45 minut powodując półgodzinne opóźnienie dla każdej kolejnej osoby... Naturalnie, jeśli jest możliwość, to się do pacjentów dzwoni i przekłada na późniejsze godziny, ale znów - ten telefon trzeba mieć kiedy wykonać, a jeśli cały czas dzwoni, to się go tylko odbiera.

*wyjątkowy egzemplarz pacjentów przedłużających 15-minutową wizytę do półgodzinnej lub dłuższej to ludzie, którzy do lekarza przyszli poplotkować... jak chcesz się poskarżyć na męża (i to na tyle głośno, że wszyscy poza gabinetem usłyszą o czym mówisz), to idź do przyjaciółki albo - jeśli ta ci nie pomoże - do terapeuty. Dostaniesz całe 45 minut!

Reasumując: szanujmy się ludzie! Ja rozumiem jeszcze, że do trzeciego punktu możecie mieć zastrzeżenia, bo nie każdy wie, co będzie podczas wizyty z lekarzem robił. Ale jeśli wie, że ma zlecenie na USG czy inne badanie, niechże powie podczas rejestracji, zarezerwuje się termin na 20, 30, 40 itd. minut, dzięki czemu i pacjent będzie miał czas w gabinecie, i pozostali pacjenci nie będą czekać, tylko zgłoszą się na swój termin.
A jak komuś się zdarzy, że udało mu się wyrwać z pracy zawczasu, albo ma transport na inną godzinę, to zawsze można przedzwonić i uprzedzić, że się zgłosi wcześniej - bez tego cała kolejka się rozpada i powstaje zator.

No i przede wszystkim odwołujcie wizyty, na które nie macie zamiaru przychodzić! Nie robicie na złość recepcji, bo i tak recepcja pracuje w godzinach otwarcia/rejestracji. Nie robicie na złość lekarzowi, bo on i tak byłby w pracy - w jednej albo w drugiej. Robicie na złość innym pacjentom i... sobie. Kiedyś bowiem możecie zechcieć dostać się do lekarza i przez takich kolejkowiczów, którzy mają termin tylko "na wszelki wypadek, ale może nie przyjdę, jak mi się odechce", dostaniecie termin za miesiąc i będziecie komentować na piekielnych jak to długo na wizytę trzeba czekać.

PS. Zaznaczam, że piszę jedynie z perspektywy placówki prywatnej. Kolejki na NFZ to inna, na szczęście nieznana mi bajka.

słuzba_zdrowia

Skomentuj (26) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 130 (196)
zarchiwizowany

#76215

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Sporo podróżuje autobusami, jako iż studiuję w jednym, a pracuję w drugim mieście. Chciałabym zwrócić uwagę na pewien typ podróżnych, których niestety spotykam każdego tygodnia, czasem więcej niż raz, zaś w okresie okołoświątecznym - po prostu ciągle.
Jest to typ "ja mogę stać".
Autobus często jest dość szybko zapełniony, wszystkie miejsca siedzące zajęte. Przepisy mówią, że kierowca nie może przewozić ludzi "na stojąco", bo jest to niebezpieczne, więc kiedy ktoś się o taką opcje dopytuje, siłą rzeczy się nie zgadza. Część osób zdaje się to rozumieć, ale przecież "typ" nie może się z tym tak łatwo pogodzić.
Padają argumenty "pan ma napisane na autobusie 10 miejsc stojących!" - ano ma, niemniej autobus oklejany był zanim przepisy się zmieniły i na autobusie jest napisane również "bilety już za 1zł!", ale to nie znaczy, że każdemu taki się trafi*. Awantura (bo w końcu tym się kończy) nie wnosi niczego (bo kierowca się i tak nie zgodzi) oprócz opóźnienia wyjazdu i poirytowania wszystkich słuchających.
Mimo to "typ" tłumaczy dalej, że "jak coś mi się stanie, to biorę za to odpowiedzialność". Niby zgoda, ale człowieku, nie tylko tobie może się coś stać! Jeśli przy gwałtownym hamowaniu przewrócisz się na podłogę i złamiesz kark, to faktycznie - twoja sprawa. Ale jeśli przewrócisz się na mnie i mnie złamiesz kark, to co mi po twojej odpowiedzialności i szlachetności? Zrozum typie "ja mogę stać", że NIE możesz**!
Ja rozumiem, że ludzie mogą nie mieć czasu przyjść te 10 minut wcześniej, by stanąć w kolejce, albo może nie mają dostępu do internetu, żeby kupić bilet on-line. Wiem, jakie to irytujące nie móc wejść do autobusu, który jedzie do domu, tylko czekać aż 15 minut (!) na następny (z taką częstotliwością jeżdżą)***. Byłam wielokrotnie w takiej sytuacji, np. kończąc wcześniej/później zajęcia lub pracę. Ale słysząc od kierowcy, że "nie mam miejsc"****, po prostu szłam sobie do kiosku po kawę i czekałam 15 minut na następny transport, zamiast opóźniać wyjazd i wkurzać się na cały świat.
Ja rozumiem, że przepisy są "beznadziejne", "idiotyczne", "niepotrzebne", jak zwał tak zwał - ale takie już są. Kierowca może stracić pracę albo ponieść karę finansową za ich nieprzestrzeganie, więc nie będzie ponosił takiej ofiary, tylko dlatego, że jakiś "typ" się na niego wydrze.
Więc, drogi "typie", nie krzycz, nie wymuszaj, pogódź się z rzeczywistością, albo przesiądź na pociągi - w nich można i siedzieć, i stać, a nawet leżeć.


* w przypływie szczęścia można taki bilet kupić on-line, ale są one limitowane.
** zaraz podniosą się głosy, że w autobusach miejskich ludzie stoją i trzymają się uchwytów, więc przypominam, iż w miejski autobus jedzie z maksymalną prędkością 50 km/h wg przepisów, natomiast na autostradzie przemieszcza się z prędkością do 100 km/h, więc siła odrzucenia przy hamowaniu jest znacząco większa. W razie wątpliwości proszę pytać kogoś obeznanego w prawach fizyki...
*** zapewne część osób orzeknie, że te 15 minut różnicy to dla kogoś być albo nie być, bo ma przesiadkę na kolejny transport itd., ale czy mając wiedzę o tak ścisłym harmonogramie nie powinien się zabezpieczyć np. kupując bilet dzień wcześniej? Opóźnienie (nawet półtoragodzinne!) czasem wynika z korków, więc kwadrans różnicy przy takim poślizgu jest niemal niezauważalny. Osobiście mam w zanadrzu alternatywne połączenia, gdyż niejednokrotnie zdarzało mi się nie zdążyć na przesiadkę i to nie z winy czy złej woli kierowcy. Trochę wyobraźni po prostu trzeba mieć, bo wszystko się może zdarzyć.
**** kierowca niestety nie może odjechać natychmiast po zapełnieniu autobusu, bo ma grafik, którego musi się trzymać i stoi do godziny odjazdu na swoim stanowisku.

podróże transport ludzie

Skomentuj (21) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 25 (97)
zarchiwizowany

#66937

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Ciężko zaufać ludziom, jak się miewa takie przygody jak ja.

Niedawno poznałam chłopaka (niech będzie Jurek) przez dobrego kolegę. Widzieliśmy się dwa razy, opiszę poniżej trzecie spotkanie.

Mój kolega opowiadał mi conieco o Jurku, zaś Jurkowi o mnie. Nie mam nic przeciwko, nie mówił niczego, co byłoby tajemnicą. Wygadał się do niego, że zdaję egzaminy ostatnio i zaliczyłam język migowy na piątkę. Ja sama się tym nie ekscytowałam, gdyż poziom podstawowy i nauka systemu (co w praktyce niewiele daje, jako że głuchoniemi praktycznie systemu nie używają), natomiast Jurek bardzo się tym zainteresował. Sam bowiem chciał się uczyć w tym zakresie. Przez kolegę umówiliśmy się na "korepetycje" - obiecałam, że pokażę te podstawy, które się wyuczyłam, gdyż zdaję sobie sprawę, iż na chwilę obecną nie miałby szans poszukać kogoś innego.

Jurek przyszedł. Wypił kawę. I cały czas gadał na tematy nie związane z językiem migowym. Opowiadał o fantastycznych wręcz produktach z ramienia medycyny niekonwencjonalnej, zachwalał efekty kuracji odtruwającej, oczyszczającej, odmładzającej etc. Zapraszał również gorliwie na spotkanie z dohtorem*, cobym sama się przekonała, jakie to wspaniałości Jurek może ludziom oferować.

Osobiście nie mam nic do medycyny niekonwencjonalnej, suplementów i substytutów, jako że wychodzę z założenia, że pomóc nie musi, a nie zaszkodzi. Zdrowym. Niemniej jednak medycyna niekonwencjonalna jest tak nazwana, gdyż nie jest skuteczna w stu procentach przypadków chorobowych i nie została uznana za leki, które można dedykować pacjentom. Ergo o ile nie mówimy o ciężkich przypadkach, w których nic się już nie da zrobić i chory szuka pomocy pozamedycznej, o tyle nie uznaję i nie polecam takich terapii osobom faktycznie chorym. Zaś zdrowi mogą sobie na to pozwolić, jeśli ich stać. Długi wywód - przestawiłam go również Jurkowi.
Jurek powiedział, że jak się jednak zdecyduję, to żebym zadzwoniła. Ok.

Jakiś czas później dzwoni mój kolega i pyta kiedy mam wolne. Odpowiedziałam, zgodnie z prawdą, że może jeden fragment wieczoru w przyszłym tygodniu wygospodaruję, bo praca, szkoła, dom etc. I wyszło, że jesteśmy umówieni.
Jednak kiedy termin się zbliżał zadzwoniłam, żeby dopytać, czy to coś pilnego, bo jednak słabo z tym czasem - i wtedy właśnie okazało się, że Jurek "sprytnie" zaaranżował mi spotkanie w owym dohtorem. Kategorycznie odmówiłam.

Może część osób nie uzna tego za piekielne, ale dla mnie to nieczysta zagrywka.
Po pierwsze straciłam czas na "lekcję", która mimo moich wysiłków się nie odbyła (Jurka nie szło zagadać).
Po drugie, pomimo mojej niechęci, próbował mi wcisnąć produkty, których nie potrzebuję i na które mnie nie stać.**
Po trzecie wykorzystał mojego kolegę (okłamując go wcześniej, że jestem zainteresowana spotkaniem), żeby znów ukraść mi trochę drogocennego czasu.***

Że zacytuję klasyka: "Chyba nie pozdrawiam".

* nie lekarzem medycyny. A "dr" przed nazwiskiem nie znaczy, że ktoś się zna na leczeniu!
** argumentem Jurka, że przecież niekonwencjonalne leki MUSZĄ być horrendalnie drogie była m.in. wiedza, jak ciężko pozyskuje się aloes. Nie kwestionuję, ale ciekawa jestem ile litrów aloesu Jurek w życiu pozyskał.
*** argumentem moim, dlaczego "tracę" czas na piekielnych nad ranem jest, że właśnie skończyłam pisać pracę zaliczeniową. I tak nie pośpię.

ludzie

Skomentuj (6) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 104 (178)

#66154

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jestem trochę rozczarowana, ale z drugiej strony historia, jakich niestety niemało.
Mam dobrego znajomego (powiedzmy Arka), kiedyś się przyjaźniliśmy, lecz lata lecą, drogi rozjeżdżają... sami wiecie.

Arek stracił niedawno pracę, a specjalizował się w jednej branży i nie miał wykształcenia (nie było mu w pracy potrzebne, 15 lat doświadczenia zapewniało zatrudnienie - do czasu, bo firmy się rozwijają, idą do przodu).
W związku z tym, że branża jest dość wąska, firm niedużo, toteż Arek za dużego wyboru nie miał i tak od konkurencji do konkurencji łaził. Gdzie nie był jednak, zawsze kończyło się odejściem czy zwolnieniem i absolutnym brakiem oszczędności. Tego ostatniego kompletnie nie rozumiałam! Zarobki, owszem, czasem były żałosne (trzysta złotych), ale czasem wręcz niewyobrażalne dla mnie (kilka, kilkanaście tysięcy na miesiąc). Wszystko zależało od zleceń, klientów etc. W głowie mi się nie mieści jak można tak źle gospodarować pieniędzmi, żeby po latach nie mieć złotówki w portfelu, a nawet samego portfela (bo się rozleciał ze starości...).

Przejdźmy do sedna: Arek poprosił mnie, cobym go przenocowała na kanapie tydzień, może dwa. Po tym czasie miał się wprowadzić do kolegi. Ok.
Brak higieny, którą wywalczyłam awanturami znałam, bo już kiedyś mieszkaliśmy razem. Dostosował się.
Brak chęci pomocy w domu, którą wywalczyłam awanturami, też znałam, ale jej skala tym razem była niepomiernie większa. Nie dostosował się (mycie naczyń to nie sprzątanie kuchni!).
Pal licho, może jestem nienormalną pedantką i wszystko mi śmierdzi.

Największy problem stanowił jego upór, że nie, nie warto się przebranżowić, bo on jest przecież najlepszy w tym, co robi. Upór, że nie, nie trzeba się uczyć języków, ani niczego nowego w ogóle.
W końcu upór, że nie, nie przeprowadzi się do tego kolegi.
Mieszkał miesiąc. Potem dwa. I w końcu trzy.
Przez cały czas namawiałam go na ruszenie "z miejsca".
Tłumaczyłam, iż praktycznie go utrzymuję, podczas gdy on karmi się złudzeniami...
Mnóstwo ludzi narzeka na brak kasy, pracy etc. Ale tak jak Arek uważają, że osiągnęli szczyt swoich możliwości i teraz padnij na kolana, bo jestem debeściak. Wyszukiwałam mnóstwo ofert na bezpłatne szkolenia i kursy, gadałam do niego po angielsku, podczas gdy on zgłosił się do pracy... tak, w kolejnej firmie ze swojej branży, choć wiedział, że się w niej nie "dorobi".

I znalazł się w martwym punkcie. Czas się skończył, bo nie stać mnie na utrzymywanie go w dalszym ciągu. Jestem pełna wyrzutów sumienia, bo chłopa w jakimś sensie na bruk wyrzuciłam. A z drugiej strony głową muru nie przebijesz - przekonanie, że on może zarabiać kokosy, tylko pech/ los/ źli ludzie/ sytuacja na rynku/ cokolwiek innego, tylko nie sam Arek, są winne temu, że kokosów ni widu, ni słychu, pokonało każde moje staranie o lepsze życie dla niego.

I choć nie pochwalam wyjazdu za granicę za chlebem, nawet to zaproponowałam. Mieszkałby u moich znajomych, póki nie zarobiłby na własne czy agencyjne. Ale nie. Czemu? Bo nie zna języka. Na argumenty, że mnóstwo Polaków sobie za granicą bez języka świetnie radzi (są polskie agencje pracy, polscy pracodawcy etc.), odpowiadał, że owszem. Niemniej jednak język jest koniecznością... w jego branży! No ludzie!

praca

Skomentuj (17) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 272 (374)
zarchiwizowany

#62192

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Znów historia, jak to z rodziną dobrze wychodzi się jedynie na zdjęciu.

Mam przyjaciółkę, która niedawno postanowiła szukać szczęścia za granicą. Razem z mężem wyjechali parę miesięcy temu, zostawiając w Polsce swojego psa. Pod opieką, naturalnie.
Pieska odwiedza jedna "ciocia", która mieszka z nim przez płot i przezeń również do niego gada ;) Ale żeby nie obraczać jej całościowo odpowiedzialnością, przyjaciółka poprosiła mnie, cobym zaglądała i ja do niego.
Dodam, że pies ma wybieg ogrodzony, dobre, przestronne schronienie, świeżą wodę i suchej karmy nasypane pod sufit (z zalecenia weterynarza jest na "suchej" diecie, nie pytajcie, nie znam się - "ciocia" daje mu coś domowego czasem, ale nigdy jedzenie z puszki).
Ilekroć zaglądałam do niego był przeszczęśliwy i wyglądał bardzo zdrowo (mogę się nie znać, ale chore zwierzę nie miałoby tyle energii i radości z próby powalenia mnie na plecy). Niezbyt często musiałam uzupełniać miski z jedzeniem i wodą, gdyż "ciocia" się sumiennie wywiązywała z obowiązku.
Jednak ktoś usilnie zgłaszał do TOZ-u, że zwierzę w katastrofalnych warunkach przebywa. Widziałam kartkę na drzwiach, którą zostawiono, zadzwoniłam, wyjaśniłam czemu sam siedzi i sprawy nie było. Bo jednak nie szło się do czego przyczepić. Brak towarzystwa - zgadzam się, pies się nudzi i tęskni. Ale Pani z TOZ-u nie dopatrywała się innych przewinień, poprosiła jedynie, cobyśmy się raz wybrały do niego razem. Nie widziałam przeciwwskazań.
Pewnego dnia jednak dostaje telefon od przerażonej przyjaciółki zaalarmowanej przez "ciocię", że pies zdycha, policja jedzie już na miejsce (?) i w ogóle armagedon.
Choć wyszłam co dopiero ze szpitala jadę prędko zobaczyć co się dzieje. W powijakach (tak nazywałam opatrunki na nogach) kuśtykam do pieska i widzę, że faktycznie źle się czuje. Pierwszy telefon do przyjaciółki: rzeczywiście jest źle. Drugi do TOZ-u, coby Pani przyjechała z odsieczą.
Zachodzę na parking i widzę radiowóz. Panowie policjanci odpytali, popisali, pokręcili głowami i odjechali usłyszawszy ode mnie zapewnienie, że biorę na siebie odpowiedzialność za psa. W międzyczasie pojawia się kuzyn mojej Przyjaciółki. Niby grzecznie, ale dość nachalnie przekonuje mnie, jak to moja Przyjaciółka na śmierć głodową pieska zostawiła, że on nie ma kontaktu z nikim, kto by się nim zajmował itd. Krew się we mnie zagotowała, bo ani razu do tej pory się psem nie zainteresował, z Przyjaciółką moją faktycznego kontaktu nie utrzymuje, a tu nagle na ratunek przybywa. W każdym razie olałam go (jak i Panowie policjanci, którzy ledwo spojrzeli w stronę psykacza), więc sobie poszedł.
Sama zostałam tylko na chwilę, bo zaraz Pani z TOZ-u się pojawiła. Oczywiście udałyśmy się natychmiast na oględziny pieska, który już nieco humoru odzyskał. Pani ogląda, marszczy czoło, konsultuje się telefonicznie z doświadczonym weterynarzem i orzeka, że pies na pewno został podtruty! Szczęściem widać, że wymiotował. Zostajemy z nim na dłuższą chwilę, coby mieć pewność, że do kliniki brać go nie trzeba.
I faktycznie, za chwilę pies już całkiem raźnie zaczepia mnie za bandaże, co się w tym zamieszaniu poodwijały. Zbieramy się stamtąd, po czym jadę do psa jeszcze tego samego dnia i następnego. Pies zdrów do dziś, jak gdyby nigdy nic.
Cóż w tym piekielnego? No niby nic, pies mógł zeżreć ślimaka czy co tam znalazł w ogrodzie... Ale sprawa wyklarowała się, gdy podpytałam Przyjaciółkę o kuzyna.
Intrygowało mnie, że się pojawił, przecież sama mi mówiła, że kontaktu nie mają, choć mieszkali niedaleko.
Otóż kuzyn został wykluczony, jego zdaniem niesłusznie, z testamentu wspólnego przodka i ominął go spadek, nad czym obecnie mocno ubolewa. Postanowił się zatem zemścić.
Po długich rozmowach z TOZ-em okazało się, że tak, zgłoszenia przybywały od niego, ale zaprzestał dzwonienia, gdy okazało się, że TOZ nie ma tam faktycznie nic do roboty, bo pies cały i zdrowy, i wszystko zapewnione ma.
Tak. Póki pies był zdrowy, nie można było pociągnąć do odpowiedzialności właścicielki...
Skąd moja pewność, że to on jest sprawcą? Bo nikt do niego nie dzwonił z informacją, że pies jest chory, a jednak pojawił się na miejscu "z misją ratunkową". Dlaczego sprawa nie trafiła na policję? Bo świadków i dowodów nie ma, a nasze domysły nie są nawet poszlakami.
Tak bardzo się cieszę, że wszystko skończyło się dobrze dla pieska. A przyjaciółce serdecznie współczuję.

rodzina

Skomentuj (15) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 214 (294)

#61712

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Byłam niedawno w szpitalu na oddziale wewnętrznym.
O dziwo nie mam żadnych zastrzeżeń do pracowników, nawet jedzenie było znośne, choć skąpe (jak to w szpitalach).
Największym szokiem była dla mnie "higiena" pacjentów!

Za każdym razem, gdy na oddziale pojawiły się nowe osoby, pielęgniarki robiły obchód i pytały każdego pacjenta, czy jest samodzielny. Oferowały pomoc zgodnie ze swoim zawodem - podanie nocnika, kaczki, kąpiel pacjenta itd. Wszyscy, którzy leżeli ze mną na sali odpowiadali chórem, że sami sobie radzą.
Ale z parunastu osób leżących na oddziale brało prysznic parę. Nie raz i nie dwa zachodziłam do suchuteńkiej łazienki (niestety wspólnej dla obu płci, ale pozwalającej na prywatność). Pomimo późnej godziny nie nosiła śladów użytkowania.

Co zaś się tyczy toalet - należało ich używać będąc "na wdechu", gdyż inaczej smród zabijał. Pomimo uwijających się salowych zapach się utrzymywał. Dodam, że łazienki i toalety nowiutkie, łatwe do sprzątania. A jednak jakimś sposobem wciąż zapaskudzone. W dodatku, chociaż toalety były akurat oddzielne dla pań i panów, przedstawiciele obu płci często się "mylili" i szli do tej, która najwyraźniej była położona bliżej.

Panie salowe wychodziły z siebie, na samym oddziale i w salach było porządnie, tylko tych kibli nie dawały rady ogarnąć. Panie pielęgniarki - po prostu anioły, dbały o wszystko, namawiały na prysznic, ale zmusić pacjentów nie było jak. Ja rozumiem, że można mieć trudności w poruszaniu się, ale większość brudasów nie była w żaden sposób ograniczona ruchowo.
Codziennie w myślach dziękowałam Bogu, że lato i chociaż okno można otwarte zostawić.

Gdzieś w mózgach zacofanych ludzi tkwi bzdurne przekonanie, że nie należy się myć podczas choroby. Może w zimie faktycznie lepiej nie ryzykować, bo zawieje (? - mnie nigdy nie zawiało, kąpiel zawsze stawiała na nogi). Czy nie ma sposobu, by przekonać ich, że czystość zawsze wspomaga leczenie?

szpital

Skomentuj (16) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 487 (585)

1