Profil użytkownika

metaxa ♀
Zamieszcza historie od: | 7 września 2012 - 12:18 |
Ostatnio: | 9 listopada 2023 - 10:57 |
- Historii na głównej: 44 z 47
- Punktów za historie: 9365
- Komentarzy: 704
- Punktów za komentarze: 3654
Sprzed dwóch dni.
Wróciłem po trzech latach do jeżdżenia w mieście zamieszkania.
Ostrzegali, że jeździ się dużo więcej, niż na wysuniętej rubieży. Ale co tam, dam radę.
Pierwsze trzy wezwania nawet uzasadnione.
Koło północy wyjazd marzeń: bóle w klatce piersiowej.
Na miejscu gość mojej postury, znaczy spory, koło sześćdziesiątki. Sam otwiera drzwi. Po czym, na pytanie co dolega, jęczy jak dziewica na widok smoka.
Umierać będzie. Rozrywa mu klatkę. A w ogóle to on chce umrzeć. Bo ma tyle problemów...
Grzecznie pytamy, skoro deklaruje chęć przejścia przez tunel, po jaką cholerę nas wzywał.
Odpowiada, że chce jakiś Pavulon może...
I tu, jak mawiają Kaszubi, ma mnie wku...wione.
Zjechałem gościa za wyjątkowo idiotyczne poczucie humoru.
Przeprasza. Po czym nadal użala się nad sobą. Próbuje zwrócić na siebie uwagę, gra wielce poturbowanego życiowo.
Naprawdę żałosny obrazek.
Podczas zakładania wkłucia niemal płacze, jak to wkłucie jest nieważne w porównaniu z bólem życia...
Jakoś to wszystko znosimy.
Zabieramy faceta do szpitala, bo w końcu podejrzenie zawału. Do tego mówi, że jest już po trzech, ale nie ma dokumentów - wypisy są bez sensu przecież, kto by to trzymał...
Gość jest o tego stopnia teatralny, że odmawia ubrania się i wlecze się do karetki przez śniegi, odziany w rozciągnięte kalesonki i łapcie.
Jakoś mi podpada symetria jego chodu, ale przecież pytałem, czy pił dzisiaj. Nie pił, no skąd...
Wracamy do bazy w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku.
Druga w nocy. Sygnał do wyjazdu. Idę do karetki i ... deja vu.
Ten sam adres, ten sam wzywający.
Jedziemy.
Gość od wejścia wkurzony, nieprzyjemnie humorzasty...
Wezwał, bo mu w szpitalu za bardzo ciśnienie obniżyli. Mierzymy - g..wno prawda. Środek normy.
Robimy po raz kolejny EKG, bo zidiocenie zawału nie wyklucza.
Normalne, bez zmian.
Na stole leży za to karta informacyjna z SORu. I wszystko nagle się wyjaśnia. Nabiera sensu.
EKG w normie, parametry zawału ujemne. Za to alkohol... 2.77 promila...
Informuję go o przyczynie jego dolegliwości i o tym, że nie podoba mi się wykorzystywanie Ratownictwa do pijackich zachcianek podczas, gdy ktoś może ginąć czekając na nasz powrót.
Budzę bestię.
Koleś robi się agresywny, wrzeszczy, wyzywa.
Sporo się dowiaduję na temat mojego wyglądu, pochodzenia i pokrewnych. Na koniec gość wyzywa mnie na ring...
Oszczędzę Wam szczegółów awantury. Było gorąco, nawet jak na mnie.
Tylko tak się zastanawiam: skąd się biorą takie kołki?
Czy to tylko alkoholizm przerobił człowieka na rozmazane, użalające się nad sobą stworzenie?
Jeżeli tak, to potężna choroba...
Wróciłem po trzech latach do jeżdżenia w mieście zamieszkania.
Ostrzegali, że jeździ się dużo więcej, niż na wysuniętej rubieży. Ale co tam, dam radę.
Pierwsze trzy wezwania nawet uzasadnione.
Koło północy wyjazd marzeń: bóle w klatce piersiowej.
Na miejscu gość mojej postury, znaczy spory, koło sześćdziesiątki. Sam otwiera drzwi. Po czym, na pytanie co dolega, jęczy jak dziewica na widok smoka.
Umierać będzie. Rozrywa mu klatkę. A w ogóle to on chce umrzeć. Bo ma tyle problemów...
Grzecznie pytamy, skoro deklaruje chęć przejścia przez tunel, po jaką cholerę nas wzywał.
Odpowiada, że chce jakiś Pavulon może...
I tu, jak mawiają Kaszubi, ma mnie wku...wione.
Zjechałem gościa za wyjątkowo idiotyczne poczucie humoru.
Przeprasza. Po czym nadal użala się nad sobą. Próbuje zwrócić na siebie uwagę, gra wielce poturbowanego życiowo.
Naprawdę żałosny obrazek.
Podczas zakładania wkłucia niemal płacze, jak to wkłucie jest nieważne w porównaniu z bólem życia...
Jakoś to wszystko znosimy.
Zabieramy faceta do szpitala, bo w końcu podejrzenie zawału. Do tego mówi, że jest już po trzech, ale nie ma dokumentów - wypisy są bez sensu przecież, kto by to trzymał...
Gość jest o tego stopnia teatralny, że odmawia ubrania się i wlecze się do karetki przez śniegi, odziany w rozciągnięte kalesonki i łapcie.
Jakoś mi podpada symetria jego chodu, ale przecież pytałem, czy pił dzisiaj. Nie pił, no skąd...
Wracamy do bazy w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku.
Druga w nocy. Sygnał do wyjazdu. Idę do karetki i ... deja vu.
Ten sam adres, ten sam wzywający.
Jedziemy.
Gość od wejścia wkurzony, nieprzyjemnie humorzasty...
Wezwał, bo mu w szpitalu za bardzo ciśnienie obniżyli. Mierzymy - g..wno prawda. Środek normy.
Robimy po raz kolejny EKG, bo zidiocenie zawału nie wyklucza.
Normalne, bez zmian.
Na stole leży za to karta informacyjna z SORu. I wszystko nagle się wyjaśnia. Nabiera sensu.
EKG w normie, parametry zawału ujemne. Za to alkohol... 2.77 promila...
Informuję go o przyczynie jego dolegliwości i o tym, że nie podoba mi się wykorzystywanie Ratownictwa do pijackich zachcianek podczas, gdy ktoś może ginąć czekając na nasz powrót.
Budzę bestię.
Koleś robi się agresywny, wrzeszczy, wyzywa.
Sporo się dowiaduję na temat mojego wyglądu, pochodzenia i pokrewnych. Na koniec gość wyzywa mnie na ring...
Oszczędzę Wam szczegółów awantury. Było gorąco, nawet jak na mnie.
Tylko tak się zastanawiam: skąd się biorą takie kołki?
Czy to tylko alkoholizm przerobił człowieka na rozmazane, użalające się nad sobą stworzenie?
Jeżeli tak, to potężna choroba...
ponura wyjeżdżalnia
Ocena:
642
(728)
Wzruszyła mnie historia o stwierdzaniu zgonu i policji (http://piekielni.pl/56636), a dokładniej komentarze do niej.
No bo jak to tak, pogotowie nie chce jeździć do stwierdzania zgonu! A przecież "lekarzowi stwierdzenie zgonu i wypisanie zaświadczenia zajmuje do 5 min" , "Wypisanie karteczki zajmuje ok. 10minut", "Wypisanie karteczki, tak naprawdę, to kwestia 2 minut łącznie z przybiciem pieczątki. Ja napisałem 10minut, bo miałem na myśli również dojazd. Może równie dobrze być to łącznie 20 minut".
(Za to policji "dojazd do jakiejś przychodni, którą najpierw trzeba ustalić, potem znalezienie tego właściwego lekarza, może również zająć więcej niż wspomniane 45minut")
Otóż, panowie i panie: Stwierdzenie zgonu, to NIE JEST wypisanie karteczki. Wypisanie karteczki (nawet dwuminutowe) to jest POTWIERDZENIE stwierdzenia zgonu. Ja podbijając karteczkę biorę odpowiedzialność za to, co napisałam. I muszę być pewna, jeśli piszę, że wykluczam udział osób trzecich, albo "zgon z powodu choroby X". Muszę obejrzeć ciało, opisać je. Rozebrać, bo kto wie, może między łopatkami jest złamany nóż. To zajmuje dużo czasu. A panowie policja nie kwapią się do pomocy, bo oni tylko zabezpieczają teren. Że nie wspomnę o tym, że do miejsca zgonu trzeba dojechać. Nikt nie pędzi na sygnałach, bo nie wolno i nie ma to uzasadnienia. Przejazd przez nawet małe miasto w szczycie to pół godziny minimum. Badanie, przeczytanie dostępnej dokumentacji, rozmowa z rodziną to kolejne minimum pół godziny, czasem więcej. Powiem więcej. Ja też muszę czekać na policję, bo nie mogę niepewnego ciała zostawić samego. A policja się nie spieszy, z podobnych jak nasze powodów.
Taki wyjazd to około godziny, w niektórych przypadkach dwie wyłączenia karetki z działania. Najdłuższy wyjazd do zgonu trwał u nas ponad 3 godziny (z czego półtorej to bezczynne czekanie na policję)! To mało? Dla człowieka z zawałem to być albo nie być!
A tak czysto prawniczo patrząc. Zespoły ratownictwa są powołane do RATOWANIA. Jest na ten temat ustawa. I nie ma tam ani jednego punktu o stwierdzaniu zgonu. Dyspozytorce nie wolno wysłać zespołu do czegokolwiek, co nie jest zagrożeniem życia, a zgon nim nie jest!
Mam prawo stwierdzić zgon tylko w jednej sytuacji: gdy wcześniej ratowałam tego człowieka, a mimo to zmarł. I koniec. Nigdy więcej. I nie ma się co oburzać, że taki system to wina pogotowia. Nie, to wina polityków, bo jak ktoś słusznie zauważył "w Polsce przepisy dotyczące orzekania zgonu sięgają roku 1959, a ich część nawet z okresu II Rzeczpospolitej. Aktualnie sytuacja prawna w Polsce jest taka, że faktycznie nikt nie wie kto powinien orzekać o zgonie."
PS: "byłem na wypadku, ponieważ służę w drogówce, musiałem dojechać na sam koniec powiatu, 30 km, i byłem tam szybciej, niż załoga pogotowia, która miała do przejechania 6 km, a wiem, że w tym czasie byli na bazie, tylko musieli dokończyć kawkę, ciasteczko"
A ja byłam na interwencji na której pijany facet rzucał się z nożem na rodzinę. Policja przyjechała godzinę po nas, jak pan już grzecznie leżał w pasach. Pewnie pili kawkę, bo jadąc na miejsce widzieliśmy ich radiowóz pod dyżurką...
No bo jak to tak, pogotowie nie chce jeździć do stwierdzania zgonu! A przecież "lekarzowi stwierdzenie zgonu i wypisanie zaświadczenia zajmuje do 5 min" , "Wypisanie karteczki zajmuje ok. 10minut", "Wypisanie karteczki, tak naprawdę, to kwestia 2 minut łącznie z przybiciem pieczątki. Ja napisałem 10minut, bo miałem na myśli również dojazd. Może równie dobrze być to łącznie 20 minut".
(Za to policji "dojazd do jakiejś przychodni, którą najpierw trzeba ustalić, potem znalezienie tego właściwego lekarza, może również zająć więcej niż wspomniane 45minut")
Otóż, panowie i panie: Stwierdzenie zgonu, to NIE JEST wypisanie karteczki. Wypisanie karteczki (nawet dwuminutowe) to jest POTWIERDZENIE stwierdzenia zgonu. Ja podbijając karteczkę biorę odpowiedzialność za to, co napisałam. I muszę być pewna, jeśli piszę, że wykluczam udział osób trzecich, albo "zgon z powodu choroby X". Muszę obejrzeć ciało, opisać je. Rozebrać, bo kto wie, może między łopatkami jest złamany nóż. To zajmuje dużo czasu. A panowie policja nie kwapią się do pomocy, bo oni tylko zabezpieczają teren. Że nie wspomnę o tym, że do miejsca zgonu trzeba dojechać. Nikt nie pędzi na sygnałach, bo nie wolno i nie ma to uzasadnienia. Przejazd przez nawet małe miasto w szczycie to pół godziny minimum. Badanie, przeczytanie dostępnej dokumentacji, rozmowa z rodziną to kolejne minimum pół godziny, czasem więcej. Powiem więcej. Ja też muszę czekać na policję, bo nie mogę niepewnego ciała zostawić samego. A policja się nie spieszy, z podobnych jak nasze powodów.
Taki wyjazd to około godziny, w niektórych przypadkach dwie wyłączenia karetki z działania. Najdłuższy wyjazd do zgonu trwał u nas ponad 3 godziny (z czego półtorej to bezczynne czekanie na policję)! To mało? Dla człowieka z zawałem to być albo nie być!
A tak czysto prawniczo patrząc. Zespoły ratownictwa są powołane do RATOWANIA. Jest na ten temat ustawa. I nie ma tam ani jednego punktu o stwierdzaniu zgonu. Dyspozytorce nie wolno wysłać zespołu do czegokolwiek, co nie jest zagrożeniem życia, a zgon nim nie jest!
Mam prawo stwierdzić zgon tylko w jednej sytuacji: gdy wcześniej ratowałam tego człowieka, a mimo to zmarł. I koniec. Nigdy więcej. I nie ma się co oburzać, że taki system to wina pogotowia. Nie, to wina polityków, bo jak ktoś słusznie zauważył "w Polsce przepisy dotyczące orzekania zgonu sięgają roku 1959, a ich część nawet z okresu II Rzeczpospolitej. Aktualnie sytuacja prawna w Polsce jest taka, że faktycznie nikt nie wie kto powinien orzekać o zgonie."
PS: "byłem na wypadku, ponieważ służę w drogówce, musiałem dojechać na sam koniec powiatu, 30 km, i byłem tam szybciej, niż załoga pogotowia, która miała do przejechania 6 km, a wiem, że w tym czasie byli na bazie, tylko musieli dokończyć kawkę, ciasteczko"
A ja byłam na interwencji na której pijany facet rzucał się z nożem na rodzinę. Policja przyjechała godzinę po nas, jak pan już grzecznie leżał w pasach. Pewnie pili kawkę, bo jadąc na miejsce widzieliśmy ich radiowóz pod dyżurką...
Ocena:
905
(1049)
Sporo ostatnio o pomyłkach "funkcji" (szef myjący naczynia, etc). Dorzucę swoje trzy grosze, chociaż w moim przypadku sytuacja nie była aż tak spektakularna.
Siedzę na dyżurze w naszym małym szpitaliku. Ciemna noc, więc starym zwyczajem zmieniamy się w punkcie informacyjnym (każdy siedzi swoje 2h, reszta w tym czasie śpi - jeśli jest spokojnie, to można złapać chociaż trochę snu).
Koło 3 na izbę wpada pacjent. Od wejścia krzyczy, że musi się pilnie spotkać z lekarzem. Wygląda całkiem rześko, na 95% stanu zagrożenia życia nie ma. Pozostaje nam 5% do wyjaśnienia. Ponieważ pacjent jest jeden, jedyny, to nie ma sensu budzić rejestratorki i pielęgniarki, też umiem wpisać dane do systemu.
[Dialogi lekko skrócone, w sumie szarpaliśmy się w podobnym stylu z 5 minut]
J: Witam.
P: Jest jakiś lekarz?
J: Jest, spokojnie. :) Ma pan jakiś dokument?
P: (grzebie w kieszeniach) Pani, ja muszę szybko do lekarza, ja nie mam dokumentów!
J: A co się dzieje?
P: Ja się nie będę jakiejś biurwie tłumaczył! Chcę wejść do lekarza! (o chamie, poczekaj, zobaczymy jak będziesz kozaczył).
J: Rozumiem, ale muszę pana skierować do odpowiedniego lekarza. Może mi pan nakreślić chociaż problem?
P: Ginekolog!
J: ??!! (jeszcze jeden rzut oka, czy na pewno stoi przede mną facet - tak, niewątpliwie) Ginekolog?
P: No to ogólny!
J: (mając już pewne podejrzenia) Na pewno pan jest pacjentem?
P: Nie wtrącaj się! Tak to jest jak głupie baby w szpitalach pracują! Będę rozmawiał z lekarzem tylko!
J: Dobrze, nie ma sprawy... (zabieram papiery, wchodzę do gabinetu, siadam wygodnie i zapraszam Pieniacza).
P: Dzień dob... to jakiś żart jest? Chciałem rozmawiać z lekarzem!
J: No i rozmawia pan...
P: No ten... tego... to ja przepraszam, wie pani, hehe, człowiek w złości takie różne rzeczy mówi...
J: Przejdźmy może do rzeczy. Co pana sprowadza?
P: (czego można się było spodziewać od początku) Bo widzi pani... My z dziewczyną, ten, no... i nam gumka pękła... i czy mogłaby pani wypisać receptę na tą tabletkę "po"...
J: Nie mogłabym. Taką receptę może przepisać tylko ginekolog, ja nie mam możliwości zbadać pacjentki ginekologicznie, a to konieczne przed tymi lekami, nie mówiąc o tym, że chyba nie mam co badać u pana.
P: (pod nosem) Mściwa k***... (jeb drzwiami)
No i jak tu wytłumaczyć, że to nie przez zemstę, tylko przez to, że facet nie miał macicy?
Siedzę na dyżurze w naszym małym szpitaliku. Ciemna noc, więc starym zwyczajem zmieniamy się w punkcie informacyjnym (każdy siedzi swoje 2h, reszta w tym czasie śpi - jeśli jest spokojnie, to można złapać chociaż trochę snu).
Koło 3 na izbę wpada pacjent. Od wejścia krzyczy, że musi się pilnie spotkać z lekarzem. Wygląda całkiem rześko, na 95% stanu zagrożenia życia nie ma. Pozostaje nam 5% do wyjaśnienia. Ponieważ pacjent jest jeden, jedyny, to nie ma sensu budzić rejestratorki i pielęgniarki, też umiem wpisać dane do systemu.
[Dialogi lekko skrócone, w sumie szarpaliśmy się w podobnym stylu z 5 minut]
J: Witam.
P: Jest jakiś lekarz?
J: Jest, spokojnie. :) Ma pan jakiś dokument?
P: (grzebie w kieszeniach) Pani, ja muszę szybko do lekarza, ja nie mam dokumentów!
J: A co się dzieje?
P: Ja się nie będę jakiejś biurwie tłumaczył! Chcę wejść do lekarza! (o chamie, poczekaj, zobaczymy jak będziesz kozaczył).
J: Rozumiem, ale muszę pana skierować do odpowiedniego lekarza. Może mi pan nakreślić chociaż problem?
P: Ginekolog!
J: ??!! (jeszcze jeden rzut oka, czy na pewno stoi przede mną facet - tak, niewątpliwie) Ginekolog?
P: No to ogólny!
J: (mając już pewne podejrzenia) Na pewno pan jest pacjentem?
P: Nie wtrącaj się! Tak to jest jak głupie baby w szpitalach pracują! Będę rozmawiał z lekarzem tylko!
J: Dobrze, nie ma sprawy... (zabieram papiery, wchodzę do gabinetu, siadam wygodnie i zapraszam Pieniacza).
P: Dzień dob... to jakiś żart jest? Chciałem rozmawiać z lekarzem!
J: No i rozmawia pan...
P: No ten... tego... to ja przepraszam, wie pani, hehe, człowiek w złości takie różne rzeczy mówi...
J: Przejdźmy może do rzeczy. Co pana sprowadza?
P: (czego można się było spodziewać od początku) Bo widzi pani... My z dziewczyną, ten, no... i nam gumka pękła... i czy mogłaby pani wypisać receptę na tą tabletkę "po"...
J: Nie mogłabym. Taką receptę może przepisać tylko ginekolog, ja nie mam możliwości zbadać pacjentki ginekologicznie, a to konieczne przed tymi lekami, nie mówiąc o tym, że chyba nie mam co badać u pana.
P: (pod nosem) Mściwa k***... (jeb drzwiami)
No i jak tu wytłumaczyć, że to nie przez zemstę, tylko przez to, że facet nie miał macicy?
szpital na prowincji
Ocena:
1083
(1185)
Odstawiałem wczoraj auto Zielonookiej do majsterka. Samochód wybitnie "damski", bo fiat 500 w wersji z odsuwanym dachem z materiału oraz barwy, która, gdy występuje na jeździdle, każdego samca przyprawia o oczopląs.
Stoję przed zamkniętymi szlabanami przejazdu kolejowego, po prawej, przede mną wyjazd z osiedla domków, trzy auta chcą się włączyć. Daszek zrolowany częściowo do tyłu, słońce świeci po deszczu, zapach, że łooooooo Panie, jak pięknie.
Dróżnik zabrał z ulicy tą palisadę, auta zaczynają ruszać, migam światłami, by troje nieszczęśników z prawej wpuścić.
I nagle z tyłu... Wiącha, że aż mi się włosy w uszach zaczęły skręcać, a że na co dzień przebywam w towarzystwie grabarzy, to proszę szanownych Czytelników, by wyobrazili sobie, co tam leciało.
Skupiało toto głównie na tym, że durna pi..da powinna w kuchni siedzieć, a nie za kółko, wszystko w towarzystwie naprawdę grubych przekleństw.
Nie zdzierżyłem.
Wygramoliłem z auta, sięgającego mi nieco powyżej pasa, poczłapałem do tego mondeo. Wewnątrz typowy Homo Polonicus - wąsisko sarmackie, brzunio żuberkami spowodowane, okular ciemny w słonku błyska. Nigdy w życiu nie spodziewałbym się, że od wewnątrz aż tak szybko można blokować drzwi i kręcić korbką szyby. Okna dachowego już nie zdążył, toteż przez nie, acz jedynie wydając odgłos paszczą, wytłumaczyłem panu, co osobiście o nim sądzę i ja bardzo chciałbym spotkać się z nim w pracy.
Gdzie piekielność? Bo komuś się road rage włączył? No nie.
Proszę wcielić się w skórę domniemanej, a tak potraktowanej kierowniczki tego biednego fiacika..
A tak... No cóż, parafrazując Inkwizytora Zbigniewa: "Nikt już przez tego pana nigdy obsobaczony nie będzie"...
Przynajmniej nie tak szybko.
Stoję przed zamkniętymi szlabanami przejazdu kolejowego, po prawej, przede mną wyjazd z osiedla domków, trzy auta chcą się włączyć. Daszek zrolowany częściowo do tyłu, słońce świeci po deszczu, zapach, że łooooooo Panie, jak pięknie.
Dróżnik zabrał z ulicy tą palisadę, auta zaczynają ruszać, migam światłami, by troje nieszczęśników z prawej wpuścić.
I nagle z tyłu... Wiącha, że aż mi się włosy w uszach zaczęły skręcać, a że na co dzień przebywam w towarzystwie grabarzy, to proszę szanownych Czytelników, by wyobrazili sobie, co tam leciało.
Skupiało toto głównie na tym, że durna pi..da powinna w kuchni siedzieć, a nie za kółko, wszystko w towarzystwie naprawdę grubych przekleństw.
Nie zdzierżyłem.
Wygramoliłem z auta, sięgającego mi nieco powyżej pasa, poczłapałem do tego mondeo. Wewnątrz typowy Homo Polonicus - wąsisko sarmackie, brzunio żuberkami spowodowane, okular ciemny w słonku błyska. Nigdy w życiu nie spodziewałbym się, że od wewnątrz aż tak szybko można blokować drzwi i kręcić korbką szyby. Okna dachowego już nie zdążył, toteż przez nie, acz jedynie wydając odgłos paszczą, wytłumaczyłem panu, co osobiście o nim sądzę i ja bardzo chciałbym spotkać się z nim w pracy.
Gdzie piekielność? Bo komuś się road rage włączył? No nie.
Proszę wcielić się w skórę domniemanej, a tak potraktowanej kierowniczki tego biednego fiacika..
A tak... No cóż, parafrazując Inkwizytora Zbigniewa: "Nikt już przez tego pana nigdy obsobaczony nie będzie"...
Przynajmniej nie tak szybko.
ulica
Ocena:
290
(320)
Perełki z zeszytu skarg i zażaleń:
1.
"Jestem waszym SZANOWNYM KLIENTEM i robię u was często duże zakupy i zostawiam u was masę pieniędzy. Nawet 50 zł tygodniowo! A wy bezczelni nie obsługujecie mnie jako pierwszego w kolejce! To jest potwarz! Moja noga więcej w waszym sklepie nie postanie! Za mój ogromny wkład w wasze utargi każecie mi stać w kolejkach?!..."
2.
"Pani na kasie nr 6 miała katar i ciągle kichała. To jest skandal, ona zaraziła moje bułki!..."
3.
"Gdy wchodziłem, bramka boleśnie uderzyła mnie w nogę. Bardzo boleśnie. Bardzo. W kolano. Ono mnie ciągle boli. Bardzo boli. Leczenie będzie kosztowało majątek. Za karę powinienem w waszym sklepie dożywotnio robić darmowe zakupy..."
4.
"Pani w POK-u nie chciała przyjąć do zwrotu spodni, które miałam tylko raz na sobie, bo twierdzi, że przyjmujecie tylko towar nieużywany. Proszę wytłumaczyć tej pani, że to, że ktoś raz coś założył, nie znaczy, że towar był używany..."
5.
"W związku z moją skargą, którą złożyłam na pracownika lad w tamtym miesiącu, przypominam, że żądałam zwolnienia pani, która mnie obsługiwała w dniu takim i takim. Byłam dzisiaj w waszym sklepie i ja się pytam, co ta pani robi w pracy? Od kilku miesięcy powinna zasilać szeregi osób bezrobotnych! Ostrzegam, że ja tego tak nie zostawię!..."
6.
"Pani na ladach pokroiła mi szyneczkę razem ze skórką. Mimo, że prosiłam by tego nie robiła. Folię zdjęła przed krojeniem ale jeszcze powinna skórkę odkroić. To jej obowiązek. Kot zadławił się skórką. To jest skandal. Kto mi zwróci kotka jak on przez was zdechnie? Czy wy serca nie macie?..."
7.
"Zgubiłem u was okulary. Nikt ich nie widział. Nikt nic nie wie. Po ch*j wam ta zasrana ochrona, skoro nikt nic nie wie?!..."
8.
"Pan z ochrony, czarny, wysoki, przystojny, z wąsikiem. W okularach z niebieskimi oprawkami. Zawsze ma ładnie skrojony garnitur. On ciągle się na mnie patrzy..."
9.
"Chcę złożyć skargę, ale nie podam wam swoich danych. Nie podam, bo wy potem się będziecie mścili. Potem wasz pracownik się mi włamie do mieszkania po złości i mnie okradnie..."
10.
"Mimo, że wiem, że nikt i tak tego nie czyta, to i tak chcę złożyć skargę na waszego pracownika. Bo może jednak ktoś to zobaczy i zareaguje. I tak w to nie wierzę, ale co mi szkodzi napisać..."
11.
"Ja jestem KLIENT! Wasz PAN I WŁADCA! I jak do cholery mówię, że jesteście złodzieje, to znaczy, że jesteście! I macie kur*wy przytakiwać i zrobić wszystko, bym wyszedł od was zadowolony. ZADOWOLONY!!! Czy to jest takie trudne słowo?! Wy złamasy! Wy debile!..."
Zbiór z lat 2007-2011. Dodam jeszcze, że mamy obowiązek do każdego z tych klientów wysłać pisemną odpowiedź, jeśli tylko podał swoje dane. Ogromna większość z nich nie podaje... Ciekawe czemu?
1.
"Jestem waszym SZANOWNYM KLIENTEM i robię u was często duże zakupy i zostawiam u was masę pieniędzy. Nawet 50 zł tygodniowo! A wy bezczelni nie obsługujecie mnie jako pierwszego w kolejce! To jest potwarz! Moja noga więcej w waszym sklepie nie postanie! Za mój ogromny wkład w wasze utargi każecie mi stać w kolejkach?!..."
2.
"Pani na kasie nr 6 miała katar i ciągle kichała. To jest skandal, ona zaraziła moje bułki!..."
3.
"Gdy wchodziłem, bramka boleśnie uderzyła mnie w nogę. Bardzo boleśnie. Bardzo. W kolano. Ono mnie ciągle boli. Bardzo boli. Leczenie będzie kosztowało majątek. Za karę powinienem w waszym sklepie dożywotnio robić darmowe zakupy..."
4.
"Pani w POK-u nie chciała przyjąć do zwrotu spodni, które miałam tylko raz na sobie, bo twierdzi, że przyjmujecie tylko towar nieużywany. Proszę wytłumaczyć tej pani, że to, że ktoś raz coś założył, nie znaczy, że towar był używany..."
5.
"W związku z moją skargą, którą złożyłam na pracownika lad w tamtym miesiącu, przypominam, że żądałam zwolnienia pani, która mnie obsługiwała w dniu takim i takim. Byłam dzisiaj w waszym sklepie i ja się pytam, co ta pani robi w pracy? Od kilku miesięcy powinna zasilać szeregi osób bezrobotnych! Ostrzegam, że ja tego tak nie zostawię!..."
6.
"Pani na ladach pokroiła mi szyneczkę razem ze skórką. Mimo, że prosiłam by tego nie robiła. Folię zdjęła przed krojeniem ale jeszcze powinna skórkę odkroić. To jej obowiązek. Kot zadławił się skórką. To jest skandal. Kto mi zwróci kotka jak on przez was zdechnie? Czy wy serca nie macie?..."
7.
"Zgubiłem u was okulary. Nikt ich nie widział. Nikt nic nie wie. Po ch*j wam ta zasrana ochrona, skoro nikt nic nie wie?!..."
8.
"Pan z ochrony, czarny, wysoki, przystojny, z wąsikiem. W okularach z niebieskimi oprawkami. Zawsze ma ładnie skrojony garnitur. On ciągle się na mnie patrzy..."
9.
"Chcę złożyć skargę, ale nie podam wam swoich danych. Nie podam, bo wy potem się będziecie mścili. Potem wasz pracownik się mi włamie do mieszkania po złości i mnie okradnie..."
10.
"Mimo, że wiem, że nikt i tak tego nie czyta, to i tak chcę złożyć skargę na waszego pracownika. Bo może jednak ktoś to zobaczy i zareaguje. I tak w to nie wierzę, ale co mi szkodzi napisać..."
11.
"Ja jestem KLIENT! Wasz PAN I WŁADCA! I jak do cholery mówię, że jesteście złodzieje, to znaczy, że jesteście! I macie kur*wy przytakiwać i zrobić wszystko, bym wyszedł od was zadowolony. ZADOWOLONY!!! Czy to jest takie trudne słowo?! Wy złamasy! Wy debile!..."
Zbiór z lat 2007-2011. Dodam jeszcze, że mamy obowiązek do każdego z tych klientów wysłać pisemną odpowiedź, jeśli tylko podał swoje dane. Ogromna większość z nich nie podaje... Ciekawe czemu?
Ocena:
685
(751)
SOR, w gabinecie pan uskarżający się na ból pypcia na stopie.
Trochę wkurzony, bo czekał AŻ GODZINĘ! Z odrobiną agresji z tyłu głowy zaczynam pytać od kiedy pypeć i jak boli. Pan z pretensją w głosie coś tam marudzi, ja już zastanawiam się jak mu wytłumaczyć, że to nie jego miejsce i nie jego czas, że lepszy byłby lekarz rodzinny, a najlepiej w ogóle nikt, kiedy nagle! Wybawienie!
Wezwanie do sali R - karetka przywiozła podtopionego. W trakcie RKO, czyli masażu serca. Pielęgniarka wpadła do mnie, rzuciła hasło "NZK na erce" (czyli nagłe zatrzymanie krążenia) i poleciała dalej.
Zdążyłam mruknąć tylko "przepraszam" i popędziłam do erki.
I tak sobie masujemy, wentylujemy, podpinamy sprzęt, ktoś dzwoni do rodziny, ktoś zbiera dokumenty, słowem, kilka osób robi dużo rzeczy na raz.
Nagle drzwi otwierają się, pada stanowcze "JA PRZEPRASZAM, ALE JA BYŁEM (tu pauza, wydech, uchodzące powietrze jak z materaca)... przepraszam bardzo".
I tak pan z pypciem zniknął ze szpitala. Samouleczenie, ani chybi.
Trochę wkurzony, bo czekał AŻ GODZINĘ! Z odrobiną agresji z tyłu głowy zaczynam pytać od kiedy pypeć i jak boli. Pan z pretensją w głosie coś tam marudzi, ja już zastanawiam się jak mu wytłumaczyć, że to nie jego miejsce i nie jego czas, że lepszy byłby lekarz rodzinny, a najlepiej w ogóle nikt, kiedy nagle! Wybawienie!
Wezwanie do sali R - karetka przywiozła podtopionego. W trakcie RKO, czyli masażu serca. Pielęgniarka wpadła do mnie, rzuciła hasło "NZK na erce" (czyli nagłe zatrzymanie krążenia) i poleciała dalej.
Zdążyłam mruknąć tylko "przepraszam" i popędziłam do erki.
I tak sobie masujemy, wentylujemy, podpinamy sprzęt, ktoś dzwoni do rodziny, ktoś zbiera dokumenty, słowem, kilka osób robi dużo rzeczy na raz.
Nagle drzwi otwierają się, pada stanowcze "JA PRZEPRASZAM, ALE JA BYŁEM (tu pauza, wydech, uchodzące powietrze jak z materaca)... przepraszam bardzo".
I tak pan z pypciem zniknął ze szpitala. Samouleczenie, ani chybi.
Ocena:
691
(779)
Życie pisze niesamowite scenariusze.
Pewien facet zachorował na raka jelita. Stan kiepski, przerzuty, w końcu masywne wodobrzusze, czyli pełno płynu pomiędzy jelitami. Na tyle, że od czasu do czasu potrzeba to odbarczyć, czyli po ludzku: nakłuć i upuścić nagromadzony płyn.
Odbarczanie wiąże się z wizytą u chirurga, USG brzucha, kontrolą po zabiegu. Niby prosty zabieg, ale jednak dużo można popsuć.
Jednak rodzinie wyjazdy się znudziły.
Co można zrobić? Ano, skombinować długą igłę i odbarczać samemu... Raz się udało, drugi raz się udało... Po trzecim pacjent nagle zagorączkował. Pilny wyjazd do szpitala, oczywiście nikt na początku się nie przyznał do zabawy w lekarza. Dopiero gdy podejrzewano perforację, bo skądś zapalenie otrzewnej się wzięło, pacjent przyznał, że nakłuwali. W dodatku trzykrotnie tą samą igłą, polewaną po zabiegu obficie spirytusem salicylowym i wodą utlenioną.
Koniec o dziwo pozytywny, chociaż nikt nie dawał większych szans temu pacjentowi. Kto wie, może rodzina zachęcona sukcesem otworzy zakład usług parachirurgicznych?
Czekam na ofiary domowego usuwania wyrostków.
Pewien facet zachorował na raka jelita. Stan kiepski, przerzuty, w końcu masywne wodobrzusze, czyli pełno płynu pomiędzy jelitami. Na tyle, że od czasu do czasu potrzeba to odbarczyć, czyli po ludzku: nakłuć i upuścić nagromadzony płyn.
Odbarczanie wiąże się z wizytą u chirurga, USG brzucha, kontrolą po zabiegu. Niby prosty zabieg, ale jednak dużo można popsuć.
Jednak rodzinie wyjazdy się znudziły.
Co można zrobić? Ano, skombinować długą igłę i odbarczać samemu... Raz się udało, drugi raz się udało... Po trzecim pacjent nagle zagorączkował. Pilny wyjazd do szpitala, oczywiście nikt na początku się nie przyznał do zabawy w lekarza. Dopiero gdy podejrzewano perforację, bo skądś zapalenie otrzewnej się wzięło, pacjent przyznał, że nakłuwali. W dodatku trzykrotnie tą samą igłą, polewaną po zabiegu obficie spirytusem salicylowym i wodą utlenioną.
Koniec o dziwo pozytywny, chociaż nikt nie dawał większych szans temu pacjentowi. Kto wie, może rodzina zachęcona sukcesem otworzy zakład usług parachirurgicznych?
Czekam na ofiary domowego usuwania wyrostków.
Ocena:
730
(790)
Nasze państwo uwielbia kontrolować. Wiadomo, nadzór jest ważny, w końcu pewnie ci niesforni pacjenci/lekarze/farmaceuci żrą leki dla przyjemności i zupełnie bez potrzeby. Albo sprzedają. Albo w ogóle robią z nich kolorowe konfetti i trzeba łapać na gorącym uczynku.
Takie leki na chorobę obturacyjną płuc (podobna do astmy), na przykład. Żeby dostać te lepsze (znaczy droższe) trzeba być już mocno schorowanym. Trzeba wykazać w spirometrii (badanie między innymi objętości płuc), że pacjent ledwo oddycha. Inaczej zniżki nie będzie.
I tak, nasz pacjent X był już w stanie uprawniającym do drogich leków. Dostał, zaczął używać. Poprawiło się. Znów mógł wejść na swoje drugie piętro, może bez podskoków, ale zawsze. Przyszedł jednak czas kontroli. Spirometria. Wynik dobry, powyżej punktu refundacji. Hmm... Nie spełnia więc kryteriów do drogich leków. Zabieramy?
A może po prostu kilka dni przed badaniem odstawić lek, pogorszyć stan pacjenta, żeby badanie znów wyszło źle i żeby była zniżka? Tak czy inaczej musimy się nakombinować, żeby pani z KUNTROLI nie powiedziała "ale on ma dobre wyniki!". Tak, droga pani. Ma dobre, bo właśnie po to te leki dostaje...
Albo taka cukrzyca. Młody pacjent, zdyscyplinowany. Początkowo kilka badań cukrów wysokich. Potem coraz lepsze. Od kilku kontroli wyniki jak u zdrowego. To jak? Ma tę cukrzycę czy nie? Bo insuliny niby dostaje, ale kto wie? Może na czarnym rynku sprzedaje, a te cukry to ma dobre, bo zdrowy?
No ludzie, żebym ja musiała się tłumaczyć ze skutecznego leczenia...
Takie leki na chorobę obturacyjną płuc (podobna do astmy), na przykład. Żeby dostać te lepsze (znaczy droższe) trzeba być już mocno schorowanym. Trzeba wykazać w spirometrii (badanie między innymi objętości płuc), że pacjent ledwo oddycha. Inaczej zniżki nie będzie.
I tak, nasz pacjent X był już w stanie uprawniającym do drogich leków. Dostał, zaczął używać. Poprawiło się. Znów mógł wejść na swoje drugie piętro, może bez podskoków, ale zawsze. Przyszedł jednak czas kontroli. Spirometria. Wynik dobry, powyżej punktu refundacji. Hmm... Nie spełnia więc kryteriów do drogich leków. Zabieramy?
A może po prostu kilka dni przed badaniem odstawić lek, pogorszyć stan pacjenta, żeby badanie znów wyszło źle i żeby była zniżka? Tak czy inaczej musimy się nakombinować, żeby pani z KUNTROLI nie powiedziała "ale on ma dobre wyniki!". Tak, droga pani. Ma dobre, bo właśnie po to te leki dostaje...
Albo taka cukrzyca. Młody pacjent, zdyscyplinowany. Początkowo kilka badań cukrów wysokich. Potem coraz lepsze. Od kilku kontroli wyniki jak u zdrowego. To jak? Ma tę cukrzycę czy nie? Bo insuliny niby dostaje, ale kto wie? Może na czarnym rynku sprzedaje, a te cukry to ma dobre, bo zdrowy?
No ludzie, żebym ja musiała się tłumaczyć ze skutecznego leczenia...
Ocena:
1155
(1197)
Wczesny ranek. Świeżo po dobowym dyżurze, na którym nie było mi dane nawet na chwilę usiąść, nie mówiąc o takich luksusach, jak chwila odpoczynku. Dyżur zdany, nowa ekipa ruszyła do boju. Ja postanawiam się umyć, dojeść rozpoczęty (a właściwie rozpakowany) wczoraj obiad, odsapnąć chwilę i dopiero wsiadać za kółko.
Pechowo trwający dyżur jest chyba nawet gorszy niż wczoraj, pogorszony jeszcze zmianą ekip, po drodze do łazienki personelu natykam się na dziki tłum gotowy wedrzeć się za mną nawet do kibla, bylebym tylko obejrzała kolejnego pacjenta. Bez zbędnych dyskusji zamykam drzwi łazienki, myję głowę przy irytującym pukaniu (waleniu?) do drzwi, przy myciu zębów towarzyszą mi pokrzykiwania z korytarza.
Wychodzę, z kamiennym spokojem przechodzę między furiatami wrzeszczącymi "do roboty", "ile można czekać", "tu chorzy ludzie czekają na pomoc". Krzyki sugerują, że pacjenci są wydolni oddechowo i krążeniowo, więc raczej nie powinno ich tu być, ale przecież do SOR może wejść każdy. Niewzruszona zamykam kolejne drzwi, tym razem do socjalnego, wrzucam obiad do mikrofali i wreszcie, po 24 godzinach na nogach, siadam na krześle.
Niedługo cieszyłam się spokojem. Gdy tylko mikrofalówka zrobiła "dzyń" do gabinetu wpadła młoda baba. Całkiem żywa i sprawna, jak na pacjenta oddziału ratunkowego.
P: No kiedy pani zacznie pacjentów przyjmować! Ja tu czekam już cztery godziny! Ja mam dosyć! Proszę, pani sobie chodzi po korytarzu, a tu kolejka jak za komuny!
J:... (jestem oazą spokoju...)
P: Słyszy mnie pani?! Tam ludzie czekają! A wy ich jak bydło tratujecie! To jest skandal, pół nocy czekać na pomoc! Ja do sądu was zaskarżę! To jest burdel, nie szpital!
J: ... (lilia na spokojnej tafli jeziora...)
P: No kur**! Ruszy się pani? Do dyrekcji mam iść?
J: Niech pani idzie...
P: To jest chamstwo! Mafia! Ludzi mordują i nawet się sądu nie boją (i tak się nakręca, nakręca, zza drzwi ciekawie zerkają kolejne twarze).
J: (cicho) Proszę wyjść.
P: Co?
J: Wyjść. Przez drzwi. I zamknąć je za sobą.
P: !!!
J: Jest pani w MOJEJ DYŻURCE. Nie w gabinecie. Nie ma pani tu wstępu, przeszkadza mi pani i w dodatku niesłusznie się wydziera.
P: (zatkało ją chyba, bo tylko stoi i mruga oczkami)
J: (no i koniec z liliją...) Jestem po dyżurze, od kilkunastu godzin nie jadłam, stwierdziłam wczoraj cztery zgony, przekazałam dwóch pacjentów na OIOM, obejrzałam blisko pięćdziesięciu pacjentów, teraz jestem PO DYŻURZE i życzę sobie, żeby mi pani dała odpocząć!!! Co jest z wami ludzie! Jak pani tu od czterech godzin siedzi i nadal ma pani siłę krzyczeć, to znaczy że w ogóle nie powinna pani tu być! Tu ludzie umierają! Z wypadków, po zawałach! Ciężko chorzy! Nie znudzeni kolejką u rodzinnego! Nie z bólem palca! A ja przez takich zdrowych ludzi nie mam dla tych chorych czasu! A teraz chcę odpocząć! Do widzenia! (Jeb drzwiami)
Chyba będzie skarga...
Pechowo trwający dyżur jest chyba nawet gorszy niż wczoraj, pogorszony jeszcze zmianą ekip, po drodze do łazienki personelu natykam się na dziki tłum gotowy wedrzeć się za mną nawet do kibla, bylebym tylko obejrzała kolejnego pacjenta. Bez zbędnych dyskusji zamykam drzwi łazienki, myję głowę przy irytującym pukaniu (waleniu?) do drzwi, przy myciu zębów towarzyszą mi pokrzykiwania z korytarza.
Wychodzę, z kamiennym spokojem przechodzę między furiatami wrzeszczącymi "do roboty", "ile można czekać", "tu chorzy ludzie czekają na pomoc". Krzyki sugerują, że pacjenci są wydolni oddechowo i krążeniowo, więc raczej nie powinno ich tu być, ale przecież do SOR może wejść każdy. Niewzruszona zamykam kolejne drzwi, tym razem do socjalnego, wrzucam obiad do mikrofali i wreszcie, po 24 godzinach na nogach, siadam na krześle.
Niedługo cieszyłam się spokojem. Gdy tylko mikrofalówka zrobiła "dzyń" do gabinetu wpadła młoda baba. Całkiem żywa i sprawna, jak na pacjenta oddziału ratunkowego.
P: No kiedy pani zacznie pacjentów przyjmować! Ja tu czekam już cztery godziny! Ja mam dosyć! Proszę, pani sobie chodzi po korytarzu, a tu kolejka jak za komuny!
J:... (jestem oazą spokoju...)
P: Słyszy mnie pani?! Tam ludzie czekają! A wy ich jak bydło tratujecie! To jest skandal, pół nocy czekać na pomoc! Ja do sądu was zaskarżę! To jest burdel, nie szpital!
J: ... (lilia na spokojnej tafli jeziora...)
P: No kur**! Ruszy się pani? Do dyrekcji mam iść?
J: Niech pani idzie...
P: To jest chamstwo! Mafia! Ludzi mordują i nawet się sądu nie boją (i tak się nakręca, nakręca, zza drzwi ciekawie zerkają kolejne twarze).
J: (cicho) Proszę wyjść.
P: Co?
J: Wyjść. Przez drzwi. I zamknąć je za sobą.
P: !!!
J: Jest pani w MOJEJ DYŻURCE. Nie w gabinecie. Nie ma pani tu wstępu, przeszkadza mi pani i w dodatku niesłusznie się wydziera.
P: (zatkało ją chyba, bo tylko stoi i mruga oczkami)
J: (no i koniec z liliją...) Jestem po dyżurze, od kilkunastu godzin nie jadłam, stwierdziłam wczoraj cztery zgony, przekazałam dwóch pacjentów na OIOM, obejrzałam blisko pięćdziesięciu pacjentów, teraz jestem PO DYŻURZE i życzę sobie, żeby mi pani dała odpocząć!!! Co jest z wami ludzie! Jak pani tu od czterech godzin siedzi i nadal ma pani siłę krzyczeć, to znaczy że w ogóle nie powinna pani tu być! Tu ludzie umierają! Z wypadków, po zawałach! Ciężko chorzy! Nie znudzeni kolejką u rodzinnego! Nie z bólem palca! A ja przez takich zdrowych ludzi nie mam dla tych chorych czasu! A teraz chcę odpocząć! Do widzenia! (Jeb drzwiami)
Chyba będzie skarga...
Ocena:
1367
(1457)
Późne popołudnie, SOR. Piękna pogoda, wszyscy wyjechali, spokój jak nigdy, nawet karetki jakoś nie przyjeżdżają.
Do gabinetu zagląda pani, wiek koło 50 lat. Nieśmiało pyta, czy może zająć chwilkę, bo ma problem z dzieckiem i chciała się poradzić. Oczywiście, chociaż lepiej byłoby przyjść z dzieckiem. Ale mimo wszystko zapraszam.
P: Mam problem, bo mój synek ma biegunkę, słabo je, ja nie wiem czy to już poważne, czy się martwić... Do szkoły nie ma siły chodzić, dziś rano nawet kleiku nie chciał zjeść.
J: A od kiedy tak się dzieje?*
P: Oj, już od wczoraj tak trzyma, słabiutki taki.
J: A dużo mu pani daje pić?
P: Malutko pije, a co wypije to od razu wymiotuje, nawet herbatki miętowej nie może.
[oszczędzę Wam wywiadu dotyczącego szczegółów biegunek, przejdźmy dalej]
J: ...ale bez zbadania dziecka nic pani więcej nie mogę powiedzieć, musi pani przyjść z synkiem. To może być niegroźny wirus, ale tak czy inaczej muszę ocenić dziecko, czy nie jest odwodnione, czy nie trzeba będzie dać kroplówki.
P: Ojej... No dobrze, to ja poproszę synka.
J: Pani przyszła z synem? To proszę wprowadzić dziecko, tylko zadzwonię do pielęgniarek, żeby założyły historię.
J: (wyglądając przez drzwi) Paaaweł! Chodź tu!
I tu zaskoczenie stulecia - zamiast ojca z maluchem na ręku wchodzi... dorosły, wysoki facet. Brodaty.
Musiałam mieć strasznie głupią minę, bo pani od razu potwierdziła, że to właśnie ten synek z biegunką. No nic, zbadany (matka chciała się wepchnąć za parawanik!), mamusia uspokojona, odesłany do domu.
A teraz zastanówcie się: skąd ona wiedziała jakie kupy robi jej malutki syneczek? :)
*[wiem, pierwsze o co powinnam zapytać o wiek, ale zasugerowałam tym kleikiem i szkołą, byłam prawie pewna, że rozmawiamy o wczesnoszkolnym chłopcu, nawet mi się pomyślało, że pewnie stara matka i nie ma jak się poradzić koleżanek]
PS. Na pamięć podziałała mi http://piekielni.pl/55432 ale nie mogłam tego powiedzieć na początku :)
Do gabinetu zagląda pani, wiek koło 50 lat. Nieśmiało pyta, czy może zająć chwilkę, bo ma problem z dzieckiem i chciała się poradzić. Oczywiście, chociaż lepiej byłoby przyjść z dzieckiem. Ale mimo wszystko zapraszam.
P: Mam problem, bo mój synek ma biegunkę, słabo je, ja nie wiem czy to już poważne, czy się martwić... Do szkoły nie ma siły chodzić, dziś rano nawet kleiku nie chciał zjeść.
J: A od kiedy tak się dzieje?*
P: Oj, już od wczoraj tak trzyma, słabiutki taki.
J: A dużo mu pani daje pić?
P: Malutko pije, a co wypije to od razu wymiotuje, nawet herbatki miętowej nie może.
[oszczędzę Wam wywiadu dotyczącego szczegółów biegunek, przejdźmy dalej]
J: ...ale bez zbadania dziecka nic pani więcej nie mogę powiedzieć, musi pani przyjść z synkiem. To może być niegroźny wirus, ale tak czy inaczej muszę ocenić dziecko, czy nie jest odwodnione, czy nie trzeba będzie dać kroplówki.
P: Ojej... No dobrze, to ja poproszę synka.
J: Pani przyszła z synem? To proszę wprowadzić dziecko, tylko zadzwonię do pielęgniarek, żeby założyły historię.
J: (wyglądając przez drzwi) Paaaweł! Chodź tu!
I tu zaskoczenie stulecia - zamiast ojca z maluchem na ręku wchodzi... dorosły, wysoki facet. Brodaty.
Musiałam mieć strasznie głupią minę, bo pani od razu potwierdziła, że to właśnie ten synek z biegunką. No nic, zbadany (matka chciała się wepchnąć za parawanik!), mamusia uspokojona, odesłany do domu.
A teraz zastanówcie się: skąd ona wiedziała jakie kupy robi jej malutki syneczek? :)
*[wiem, pierwsze o co powinnam zapytać o wiek, ale zasugerowałam tym kleikiem i szkołą, byłam prawie pewna, że rozmawiamy o wczesnoszkolnym chłopcu, nawet mi się pomyślało, że pewnie stara matka i nie ma jak się poradzić koleżanek]
PS. Na pamięć podziałała mi http://piekielni.pl/55432 ale nie mogłam tego powiedzieć na początku :)
sorzyk w szpitaliku
Ocena:
584
(632)
1 2 3 4 > ostatnia ›
« poprzednia 1 2 3 4 następna »