Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

misguided

Zamieszcza historie od: 29 grudnia 2012 - 20:38
Ostatnio: 22 kwietnia 2021 - 7:06
  • Historii na głównej: 79 z 123
  • Punktów za historie: 13848
  • Komentarzy: 244
  • Punktów za komentarze: 1314
 
zarchiwizowany

#62288

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Idąc na studia od razu stwierdziłam, że muszę znaleźć jakąś pracę, by mieć po prostu na rzeczy dla siebie (ciuchy, bilety na podróże itd) i by nie naciągać rodziców na większą ilość pieniędzy. Znalazłam pod koniec tamtego roku akademickiego firmę zajmującą się inwentaryzacjami we wszystkich możliwych sklepach- z ciuchami, supermarketami (i tymi tylko z jedzeniem i tymi z artykułami biurowymi, jedzeniem, ubraniami, meblami itd). Praca miała być nocami, w dniach w których ja sama określałam dyspozycyjność, a przy tym całkiem nieźle płacą, więc to idealna praca dla studentki. Co do firmy nie mam zastrzeżeń, ale do sklepów, w których przeprowadzamy inwentaryzacje, mam i to spore.
Ostatnio byłam na liczeniu produktów w znanym, droższym supermarkecie, który w swojej ofercie ma wiele produktów trudno dostępnych w Polsce (oryginalne jedzenie orientalne itd). Zawsze przed inwentaryzacją pracownicy sklepu mają uporządkować produkty, czyli posprawdzać, czy żaden z klientów nie pochował czegoś za innymi rzeczami, czy wszystko stoi na swoim miejscu, aby nam było łatwiej i szybciej liczyć.
Myślałam, że droższy sklep, to wszystko będzie uporządkowane, tak, że zostanie mi tylko policzenie szybko produktów. Myliłam się.
Gdy weszłam na zaplecze i magazyn (mieliśmy zostawić tam swoje rzeczy i wziąć maszyny do liczenia), moim oczom ukazał się wielki bajzel (bo bałaganem tego nie można nazwać). Wielkie, przewracające się wieżowce z poukładanych, porwanych kartonów z napisami "Dokumenty (tutaj miesiąc i rok sprzed 5 lat)". W całym magazynie czuć było zapach szczurów. Całe szczęście ja od razu poszłam na salę sklepową. Pierwsze półki do liczenia miałam z przyprawami. Wiadomo, przypraw zawsze jest sporo, ale w tym sklepie chyba przesadzili. Musiałam każdy rodzaj przypraw wyjmować i oddzielnie liczyć, odkładać na kupki "to ta przyprawa, która się powinna tu znajdować" i "to te przyprawy, które powinny znajdować się dwie półki wyżej". Wszystko było tak upchnięte, że gdy chciałam ułożyć, wszystkie opakowania spadały tyłem na dół, przez co musiałam liczyć od początku. Rozumiem, że na sklepie powinno być jak najwięcej produktów, ale chyba powinno być ich tyle, żeby bez problemu się mieściły na półkach, a nie musiały być upychane.
Znajdowałam także wiele produktów, które powinny być położone na swoje miejsce, a były upychane między innymi rzeczami. Gdy liczyłam puszki, znajdowałam pojedyncze, wgniecione opakowania znajdujące się 3-4 półki dalej niż plakietka z ceną. Nie mogłam wtedy wracać do danej strefy, tylko skanować kod i wpisywać po raz setny, że to jeden produkt.
Największym zaskoczeniem była dla mnie ilość popsutych produktów. Rozumiem, że czasem opakowanie od rękawa cukierniczego może być popsute, ale co ono robi upchany na sam koniec przypraw orientalnych, trzy alejki dalej niż dobre produkty? Dużo także było rzeczy przeterminowanych, my nie mieliśmy za zadanie odkładać tych rzeczy, więc liczyło się dalej. Chociaż gdy zobaczyłam plastikowe pudełko suszonych pomarańczy razem z muchami w środku, nie wytrzymałam i odłożyłam jako produkt zniszczony.
Po tej inwentaryzacji zastanawiam się czy tylko ten sklep tak wyglądał, czy wszystkie tej firmy. Ale wiem jedno, na pewno nigdy nie będę robić tam zakupów.

sklepy

Skomentuj (22) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 202 (276)
zarchiwizowany

#61856

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Jako, że od wczoraj dołączyłam do grona kierowców (po długim czasie zdawania i teorii i praktyki), chciałabym przytoczyć kilka absurdów z całego toku przygotowywania się i zdawania egzaminów.

Badania i składanie papierów.

Jak wiadomo, aby w ogóle zapisać się na kurs na prawo jazdy, trzeba przejść badania. Aby je wykonać należy zgłosić się do lekarza medycyny pracy. Nie wiem czy tylko jest tak u mnie, ale on zawsze jest oblegany, same zapisywanie trwa 3 godziny, przez kolejki. Pół godziny przed otwarciem rejestracji stoi zawsze długa kolejka, głównie osób które muszą zrobić badania do pracy, ale też młodzieży chętnych do zdawania prawa jazdy. Po zapisaniu się, czeka się już trochę mniej, bo około godzinę- następuja badania słuchu i wzroku (jeżeli ktoś ma problemy ze wzrokiem to zapisuje się, że będzie trzeba szybciej wymieniać prawo jazdy po wcześniejszych badaniach wzroku). Trwa to ogólnie maksymalnie 15 minut, jednak lekarz skasował u mnie (w tamte wakacje) 50 zł, a w tym momencie wchodzi w życie przepis, aby badania kosztowały 150 zł. Też chciałabym aby za minutę pracy płacili mi 10 zł.
Następnie idzie się do urzędu miejskiego, do wydziału transportu, aby złożyć papiery. Ja trafiłam na strasznie niemiłą Panią. Dała kartkę, mówiąc, że trzeba wypełnić i poszła do drugiego pokoju. Ja wypełniłam to, co uważałam, że trzeba, oddałam. Chyba wiecie jakie było zdenerwowanie Pani po tym jak zobaczyła, że niektóre rzeczy źle uzupełniłam, a niektórych w ogóle.

Kurs jazdy- wyjeżdżanie godzin.

Ta Piekielność głównie tyczy się innych kierowców, którzy zaczynają wariować, tylko jak zobaczą Elkę. Wyprzedzanie, wymuszanie pierwszeństwa jest na porządku dziennym, jednak pewna sytuacja mnie, może nie rozzłościła, ale rozśmieszyła. Szkołę nauki jazdy wybrałam w moim mieście, aby po godzinie w jedną stronę nie dojeżdżać do dwóch większych miast, w których są WORDy. Musiałam więc dojeżdżać Elką do miasta wojewódzkiego, krętą drogą przez las. Z samego rana wybrałam się na jazdy z instruktorem, ale mniej więcej od połowy drogi widziałam w lusterkach, że jedzie za nami samochód dostawczy, cały czas próbował nas wyprzedzić, ale widać, samochód nie dawał rady (jechałam wtedy maksymalna prędkością 90 km/h, jako że ja sama nie lubię, jak wlecze się przede mną jakaś Elka). Z dziesięć minut przed wjazdem do miasta instruktorowi dzwoni telefon. Wiadomo, często do niego ktoś dzwoni- a to umówić się na kolejna jazdę, a to poinformować o wyniku egzaminu, ale nie tym razem. Po rozłączeniu się powiedział co to był za telefon. Dzwonił kierowca z samochodu za nami (widział numer telefonu instruktora na tyle samochodu), stwierdzał, że on nie da rady nas wyprzedzić, a bardzo mu się śpieszy i czy nie mógłby powiedzieć mi, abym zwolniła, a najlepiej zjechała, aby on mógł nas wyprzedzić. Zrozumiałabym jakbym jechała wolniej, ale zawsze starałam się dostosowywać prędkość do warunków i gdy pogoda była dobra, tak samo droga, to bez problemu jechałam z maksymalna prędkością. Skończyło się tak, że kierowca dostawczaka, na największym skrzyżowaniu przy wjeździe do miasta, które zawsze się korkuje, stał w korku przede mną. Gratuluję, zyskał dodatkowe 2 sekundy, niż jadąc za mną.

Egzaminy teoretyczne

Same nowe testy są w sobie piekielne. Brak oficjalnych baz pytań nie jest aż takie złe, ale same treści i podchwytliwość filmików i zdjęć jest piekielna. Nie będę wspominała tutaj o pytaniach typu "minimalna długość drążka do zmiany biegów" i "rozmiary tablicy rejestracyjnej" na które trafiałam się na testach, ale pytania, na których nie możesz myśleć. Niedawno przygotowując się na zdawanie testów po raz drugi (ważność poprzednich się skończyła więc musiałam ponownie je robić) trafiłam na pytanie "Czy za tym znakiem na drodze może wystąpić poślizg?" a na zdjęciu znak "uwaga oblodzenia". Jaka jest poprawna odpowiedź? "Nie". Czemu? Skoro jak każdy wie, gdy na drodze/chodniku jest lód, łatwo można się poślizgnąć. Jak widać po tym pytaniu, znak ten informuje nas tylko o oblodzeniach, na których poślizg nie jest możliwy. Większość pytań także jest podchwytliwa- tu kolejny przykład, pytanie "Czy na tym skrzyżowaniu można skręcić w lewo?" i filmik- widok na drogę taki jaki ma kierowca, samochód jedzie, pokazane jest skrzyżowanie- jest postawiony zakaz skrętu w lewo. Byłoby wszystko OK, gdyby filmik się tak skończył, ale nie, samochód dalej jedzie, pokazane jest kolejne skrzyżowanie, tym razem z możliwością skrętu w lewo. Po skończeniu filmiku zdający ma kilka sekund nad rozmyślaniem "jakie skrzyżowanie miał na myśli autor". Problemem są także stany komputerów, lub serwerów z pytaniami. Na porządku dziennym jest przycinanie się pytań. Osoba zdająca po raz pierwszy po takim przycięciu może pomyśleć, że nie przycisnęła przycisku "kolejne pytanie", wiec klika jeszcze raz. Pod odcięciu się, program nie przeskakuje do następnego pytania, ale na chwile je pokazuje a potem przechodzi do kolejnego, tak jakby ktoś nie znał na nie odpowiedzi i ominął je.

Egzaminy praktyczne.

Człowiek po zdanym teoretycznym teście jest szczęśliwy, że udało się ominąć chociaż jeden sposób zabierania pieniędzy przez WORD. Na tym etapie są już kolejne. Jak pisałam wcześniej zajęło mi trochę zdawanie egzaminów (ze względu na paraliżujący stres, przy którym nawet nie wiem jak mam włączyć samochód, oraz który występował tylko na testach), przepisywałam się także do różnych WORDów. Rozmawiając z ludźmi, czekając na egzamin słyszałam o wielu przypadkach egzaminatorów, którzy robią wszystko, aby zdający nie zdał. Pierwsze- nie zamykanie drzwi od pasażera. Wiadomo, każdy kto ma przygotować się do jazdy i ruszyć musi zorientować się ze wszystkimi lampkami na desce rozdzielczej. Musi przypilnować, aby jazda była bezpieczna, czyli tez przypilnować, aby były zamknięte wszystkie drzwi. Ja całe szczęście przed egzaminami o tym usłyszałam, ale czasem, egzaminatorzy przymykają tylko lekko drzwi, by zobaczyć, czy zdający pamięta o tym, by wszystko sprawdzić, jednak osoby, które podchodzą do egzaminu, bez słyszenia o tym, mogą nawet tego nie zauważyć- głównie przez stres, który chyba u każdego występuje, nie ważne, który raz zdaje. Kolejne, są egzaminatorzy, którzy robią tzw. "krwawe dni", czy to nie mają humoru, czy to ich tradycja- nikt u nich w danym dniu nie zdaje- jeżdżą i wymyślają najdziwniejsze komendy, do momentu aż ktoś nie popełni chociaż jednego błędu. Słyszałam także o egzaminatorze, którzy za późno wydaje polecenia- np o skręcie w lewo, tuż przy rozpoczęciu linii ciągłej, co skutkuje nie zastosowaniem się do poleceń egzaminatora i przerwaniem egzaminu.

Siedząc i czekając przed salami od teorii i placykiem, można zauważyć, że większość osób nie zdaje- najwięcej teorii (rekordem było zdanie 1 osoby na kategorię B, przy 11 osobach w sali). Idzie przez to strasznie dużo pieniędzy- sama wolę nie liczyć ile poszło na moje zdawanie.

prawo_jazdy

Skomentuj (20) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -3 (123)
zarchiwizowany

#60390

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Jako, że trwa sesja, zaliczanie na studiach, napiszę historię o organizacji praktyk (dokumentów itd) przez jedną z wyższych szkół plastycznych.
Jestem studentką pierwszego roku, więc w drugim i trzecim semestrze praktyki muszę odbyć. Na samym początku zostaliśmy całą grupą poinformowani od opiekuna praktyk, że organizowane są zajęcia dodatkowe, które ona podlicza jako praktyki. Wiele osób się zgłosiło, zajęcia były jedyną przydatną formą na całym pierwszym roku.
Kwiatki zaczęły pojawiać się dopiero w marcu- kwietniu. Na początku profesor stwierdził, że potrzebujemy około 10 (z 60) godzin promocji uczelni. Przeczytaliśmy regulamin, wszystko ok. Zaczynały się dni otwarte i targi uczelni więc każdy mógł się na coś załapać, chociażby na jedną, dwie godzinki, które wystarczą- jak uważał profesor. Ja zgłosiłam się na dni otwarte, na początku przewidziane na cztery dni- od niedzieli do środy. Na plakacie i w głównym informatorze tak pisało, więc zgłosiłam się na środę, mi pasowało, a kilku osobom nie. W piątek, przed dniami otwartymi okazało się, że w środę dni otwarte się nie odbędą. Stwierdziłam, że to nie duzy problem- organizacja uczelnianych juwenalii liczyła sie także jako promocja uczelni. Jednak od razu po dniach otwartych zostaliśmy poinformowani, że profesor nie ma jak nam zapisać tych 10 godzin, że musimy więcej zrobić i z 10 zrobiło się nagle 20. Rozumiem, chce wyjść na czysto, bez wymyślania, jednak mógł nam od razu o tym powiedzieć. Juwenalia były zorganizowane, wszyscy dostali od 10 do 20 godzin, przychodzimy do profesora a tu nowa niespodzianka- zamiast dwudziestu potrzebujemy 30 godzin promocji, bo nie ma jak wcisnąć zajęć dodatkowych, bo z nich wychodzi z 15 godzin na uczelni i maksymalnie może nam wpisać 15 godzin inwencji własnej. Zaczęliśmy się już wtedy z nim kłócić- jak to może być, może się okazać przed wpisem do indeksów, że potrzebujemy 40 godzin promocji. Jednak jak zawsze na studiach- profesorowie zawsze mają rację. Całe szczęście wcześniej już udało mi się dogadać z jedną szkołą, a nauczycielka była tak miła, że pozwoliła mi wpisać samej ilość godzin.
Sprawa jednak się nie skończyła. W tamtym tygodniu wszyscy udaliśmy się do profesora, by wyjaśnił nam jak wypełnić dokumenty i co zrobić, by praktyki były dobrze wpisane. Powiedział jak mamy uzupełnić, ile wydrukować dokumentów, gdzie iść do kogo. Zrobiliśmy tak jak kazał. Ja wypełniłam dokumenty, przekazałam koleżance, która za piwo miała zanieść do organizacji prowadzącej zajęcia, bo w dniu w którym się umówiliśmy ja miałam wyjechać już do domu prowadzić godziny promocji. W trakcie zajęć dostałam wiadomość, że KAŻDY z naszego kierunku ma źle wypełnione dokumenty. Jedna osoba poszła do dziekanatu, by dowiedzieć się co jest źle, okazało się, że nie tylko źle wypełniliśmy ale i źle wszystko zrobiliśmy. Na początku mamy wypełnić dokumenty, wszystkie, samodzielnie, zanieść je do opiekuna praktyk, który łaskawie podpisuje nam, że te praktyki chcemy odbyć, następnie idziemy z tymi samymi dokumentami, by podpisał je rektor- tak samo, że w ogóle chcemy odbyć praktyki. Dopiero wtedy możemy iść do organizacji (do której trudno się umówić)po podpis. Na sam koniec zostaje nam pielgrzymka do opiekuna- aby łaskawie dał nam podpis, że praktyki odbyliśmy, a potem wszystko, razem z indeksem, zanieść do dziekanatu, by znowu potwierdzić odbycie praktyk.
Niestety przez to, że trzeba samodzielnie zanieśc do podpisu dla opiekuna dokumenty, ja będe musiała biegać wszędzie w przyszłym tygodniu- czy złapię profesora na uczelni dwa razy? Zobaczymy.

studia

Skomentuj Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -13 (25)
zarchiwizowany

#45203

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Niedawno moja mama robiła zakupy w jednym z bardziej popularnych supermarketów. Jako, że mieszkamy w niewielkim mieście to właśnie tam można dostać najwięcej różnorodnych rzeczy. Z doświadczenia wiedziałyśmy, że w owym sklepie można spokojnie znaleźć wszystkie "Przepisy na..." kupiłyśmy jeden i pojechałyśmy do domu. W domu, przy rozkładaniu zakupów, spojrzalam na opakowanie od "Przepisu na..." i zauważyłam, że jest przeterminowane i to około dwa meisiące. Mama stwierdziła, że następnego dnia pójdzie do sklepu i wymieni. Jak mówiła, tak zrobiła. Poszła do kierowniczki, z reklamacją, pokazała paragon, ładnie, pięknie, a na to kierowniczka, że mogą oddać pieniądze. Mama wiedząc, co się gotuje poprosiła aby wymienili jej towar. Kobieta poszła szukać, wróciła po pół godzinie, ciągle proponowała aby oddać pieniądze. W końcu przyznała się, że nie mają na sklepie żadnego "Przepisu na..." nie przeterminowanego. Mama zrobiła awanturę, tak, że kilka osób od razu odkładło swoje opakowania "Przepisu na..." na miejsce.

sklepy

Skomentuj Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -4 (30)