Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

mlodaMama23

Zamieszcza historie od: 17 czerwca 2015 - 8:16
Ostatnio: 1 lutego 2024 - 20:42
  • Historii na głównej: 46 z 75
  • Punktów za historie: 12813
  • Komentarzy: 1089
  • Punktów za komentarze: 5879
 

#72205

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia opowiedziana przez moich rodziców.

Mieli oni znajomego. Znajomy nosił dumną ksywkę "Morda". Każdy, kto go znał, powtarzał "Morda, ty nie umrzesz śmiercią naturalną". Specyficzny gość, przyciągający kłopoty, a i do kieliszka lubił zajrzeć.

Morda pewnego dnia dostał pracę, przy budowie drogi. A jak budowa drogi, wiadomo, jest walec. Morda nie omieszkał przyjąć kilku głębszych przed dniówką, przecież na trzeźwo się nie godzi. W wirze pracy gość się zaplątał i wylądował pod walcem. Został z niego naleśnik. Firma, która go zatrudniała, zachowała się bardzo w porządku, bo zaproponowała rodzinie odszkodowanie w wysokości 100 tys. zł oraz pokrycie kosztów pogrzebu (wcale nie musieli, bo podpisali umowę o pracę, a pracownik był pod wpływem alkoholu).

Rodzina się nie zgodziła. Poszli do sądu hatrać się o więcej. Tak się żarli, że firma nie wypłaciła ani 100 tysięcy, ani nie zapłaciła za pogrzeb, jedynie podstawili autokar pod kościół, żeby rodzina mogła jechać na cmentarz.
Jak to było? Chytry dwa razy traci?

ludzie

Skomentuj (11) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 386 (404)
zarchiwizowany

#72388

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Mając 15 lat, kumplowałam się z córką koleżanki mojej mamy.
Anka zawsze była bardziej "łebska" ode mnie, więc wkręciła mnie do pracy. Praca polegała na weekendowych wyjazdach z tzw dmuchańcami (dmuchane zamki, zjeżdżalnie itp). Oprócz dmuchańców, firma miała w ofercie karuzele, autka elektryczne, no wszystko to, co można spotkać podczas Dnia Dziecka i innych okazji.
Jako że mój pierwszy wyjazd się udał, właściciele stwierdzili że się nadaje i mogę jeździć z nimi. Wyjazd do Paczkowa. Wyjeżdżaliśmy w piątek, rozkładaliśmy sprzęt i czekaliśmy na rozpoczęcie imprezy. Tego dnia, pierwszymi którzy przyjechali na miejsce byłyśmy ja, Anka, kierowca z "naszego" auta, oraz Szogun (opiekun tych elektrycznych autek) z kilkoma chłopakami. Nasz kierowca musiał wrócić na bazę po karuzelkę. A że my dziewczyny byłyśmy zbędne, Szogun stwierdził że możemy jechać z kierowcą, żeby nie zasnął za kółkiem. I to była jakaś iskra wrzucona w beczkę prochu. Wróciliśmy po kilku godzinach, reszta ekipa wraz z szefem na czele była już na miejscu. Jako że przywieźli "nasze" zjeżdżalnie, zabrałyśmy się do ich przygotowania (rozłożenie, umycie i podłączenie dmuchaw). Szef, nigdy nie należał do śmieszków, ale tego dnia miał wyjątkowo sceptyczny stosunek do mnie i do Anki. W jednej zjeżdżalni Anka znalazła gniazdo os, poszła do szefa, ten kazał jej spier_dalać. Cóż, jakoś wspólnie poradziliśmy z tym. Po rozłożeniu całego sprzętu, mieliśmy około godziny wolnego na umycie się, przebranie w czyste ciuchy i zjedzenie czegoś. Wszyscy się rozeszli do sklepów, chłopcy poszli nad zalew wskoczyć do wody. Kiedy ja i Anka jadłyśmy spóźnione śniadanie, podszedł do nas Szogun, oznajmiając że szef nas wzywa. Odpowiedziałyśmy że zaraz przyjdziemy. Ale nie, on JUŻ nas wzywa. Eh, idziemy, zobaczyć o co chodzi. A ten do nas z mordą i jakimiś wyimaginowanymi pretensjami. Między wierszami dało się wyłapać, iż ma pretensje o to, że pojechałyśmy z kierowcą po tą nieszczęsną karuzelę. Wróciłyśmy do swoich zjeżdżalni wściekłe, tym bardziej że to nie pierwszy jego taki wybuch bez uzasadnienia. Jako, że działała tam zasada, że jak nie chcesz tego dnia pracować, bo źle się czujesz czy coś, można wziąć wolne, ale dostawało się tylko połowę dniówki. Idziemy więc, skorzystać z tego wolnego. W odpowiedzi usłyszałyśmy soczyste wypierda_lać. Wypłacił nam połowę dniówki (około 35 zł na łebka), i zostawił same sobie. No to ciekawie, byłyśmy 180 km od domu, praktycznie bez kasy z perspektywą stopa jako podróż powrotna, bo nawet nie miałyśmy legitymacji, więc na bilety by nam nie starczyło. Poszłyśmy nad jezioro, podumać co dalej. Z telefonu skorzystać nie było jak, bo baterie postanowiły zdechnąć. Na szczęście, poratował nas kierowca z którym jechałyśmy. Wściekł się, bo przecież to nie do pomyślenia, żeby puścić dwie nieletnie dziewczyny, tyle drogi od domu. Poszedł do szefa, oznajmiając, że on nas nie zostawi, i wraca z nami do domu. Ten próbował go ubłagać żeby został, bo wieczorem miał jechać do Baranowa, jednak nasz zbawca pozostał nieugięty. Pieszo doszliśmy w okolice Nysy, tam na stacji benzynowej czekaliśmy kilka godzin na ojca naszego kierowcy.
Szefowa, mimo tego że wydawała się spoko babką, stanęła po stronie męża (w sumie się nie dziwię bo nie dość że furiat to tyran) i stwierdziła że w pracy się pracuje, a nie romansuje!
Śmieszne, my, 15 letnie gówniary, miałyśmy romansować z gościem po 30, który miał żonę i na tamten czas 6 letniego syna.
Oczywiście z "wyjazdowców" nikt nie był ubezpieczony. Szef biegiem rejestrował jednego gościa, dopiero wtedy jak na nos spadła mu belka od bungee i go złamała.
Ale co tam, hajs musi się zgadzać, a ludzie? Pff, co mnie ludzie obchodzą.

praca

Skomentuj (1) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -2 (36)
zarchiwizowany

#72316

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Mam młodego psa, dokładnie 4 miesiące. Przyznaję bez bicia, że jeszcze to głupie, ale usłuchane. Jednak nie we wszystkich kwestiach.
Z racji tego, że mamy ten luksus w postaci swojego podwórka, przez ostatnie cieplejsze dni, psina biegała całymi dniami po dworze. Wystawiałam jej miski na dwór i biegała wesoło. Do domku obok, przyjechali właściciele, coby trochę teren ogarnąć przed latem (domek letniskowy). Pani cały czas coś robiła przy płocie, a mój pies jak to pies, zaczął szczekać na obcego. Pani przestało to odpowiadać, ale co ja mogłam zrobić? Wołałam psa, próbowałam "uciszyć", ale w tej kwestii jak grochem o ścianę.
[P]: Niech pani coś zrobi z tym psem, szczeka jak opętany.
[J]: Wiem, ale co mogę zrobić, młode to głupie, pozna panią przestanie zwracać uwagę.
[P]: Niech pani go z tyłu domu do budy uwiąże! Albo kaganiec założy!
Ohohoho, już się rozpędziłam.
[J]: Pani wybaczy, ale nie będę zakładać psu kagańca, kiedy biega po SWOIM podwórku. A budy pies nie ma, i nie planujemy jej robić. Może ja panią uwiążę na łańcuch, co?
Babsko się zapowietrzyło.
[P]: Jak się nie uspokoi, to ja go oduczę szczekać!
[J]: Rozumiem, więc jeśli pies się rozchoruje, będę mogła mieć uzasadnione podejrzenie że "poczęstowała" pani czymś zwierzaka.
Wróciłam do domu, nie miałam ochoty się z nią kłócić.
I ja wiem, że szczekanie może irytować, ba, może wkurzać niesamowicie. Ale takie są psy, jakbym chciała ciche zwierzę to kupiłabym rybki. Przechodząc obok wszystkich domów, zaczynają ujadać wszystkie psy które zauważą obcego. Więc wypadałoby uciszać wszystkie, bo jak jeden zacznie szczekać zaraz szczekają wszystkie. Na przeciwko mnie ludzie te mają psa, mały kundelek, ale głośny jak nie wiem co. Wystarczy że podejdę do swojej bramy, a on zaczyna ujadać. A od niego dzieli mnie jeszcze droga. Mój mąż powiedział krótko: "pies ma szczekać, tym bardziej na wsi".
Tylko teraz za każdym razem jak pani działa u siebie, sprawdzam skrzętnie czy nie podrzuciła czegoś do nas.
Pies po dwóch dniach przestał zwracać na babsko uwagę.

sąsiedzi

Skomentuj (11) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -1 (41)

#71826

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Kilka lat temu pracowałam w knajpie, która nosiła dumną nazwę Pizzeria & Restauracja. Kto w gastronomii działa lub działał, wie że to dość ciężki kawałek chleba.

Pomimo tego, co tu opiszę, praca była dla mnie fajna, kontakt z klientami wzorowy, czasem z ich strony piekielności, ale generalnie było fajnie jak w kombajnie.

Oprócz mnie, była druga kelnerka. Na kuchni dwóch kucharzy, a na weekendy dochodził pomocnik kucharza, no i kierowcy. Zmiany wyglądały tak, że przychodziło się na 13h, w weekend 14, a drugi dzień wolny. I tak na zmianę z drugą kelnerką, kucharze pracowali tak samo.

Krótko po moim zatrudnieniu, druga kelnerka postanowiła zakończyć współpracę. Ponoć nie wytrzymała kłótni z jednym kucharzem i odeszła. Cóż, młoda byłam, naiwna, ale też potrzebująca gotówki, więc zaoferowałam się, że przejmę jej godziny. Chciałam też pomóc, bo wiedziałam że szef za barem nie stanie, a szefowa miała 3 dzieci na głowie i, musiała codziennie zrobić zakupy, zamówić opakowania itp, więc ciężko by było jeszcze na 13h zmiany przychodzić.

I tutaj zaczął się szereg castingów na potencjalne pracownice. Żadna nie podjęła wyzwania, za to ja, coraz częściej byłam obarczana kilkoma dniami pracy z rzędu.
Potencjalne pracownice musiałam przyuczać ja, z racji tego, iż znałam menu i umiałam w miarę przystępnie przekazać wiedzę. Hitem było to, kiedy dali mi na naukę dziewczynę w sobotę, kiedy ruch na sali był ogromny, telefony się urywały, 2 kucharzy na kuchni plus około 6 kierowców, a zaplecze małe. Dziewczyna uciekła po niecałej godzinie. Wcale się nie dziwię.

Oczywiście odważna już się nie znalazła, więc tyrałam non stop, czasem szefowa wzięła któryś dzień za mnie. Zimą dopadło mnie przeziębienie. Z gilami do pasa, kaszlem przyszłam do pracy. Szefowa słowem się nie odezwała na mój fatalny stan. Pod wieczór nie wiedziałam czy jest mi źle od gorączki, czy od ogromnej ilości gripexów, i innych cudów na chorobę. Było mi już tak źle, że kiedy klient poprosił o oliwki na pizzę, zapytałam czy mają być czarne czy czerwone...

W pewnym momencie zaczęłam pełnić funkcję kelnerki, pomocnika kucharza (robiłam ciasto na pizzę, przygotowywałam dania obiadowe, sałatki, pilnowałam pizzy w piecu, kroiłam warzywa itp), oraz kierowcy (jak było bardzo duże obłożenie a szefowa była na miejscu brałam kilka kursów po drodze, żeby klienci nie dzwonili z pretensjami*). Oczywiście dodatkowego wynagrodzenia brak, po co.

W maju mieliśmy dwie komunie. Jedna przeszła bezproblemowo, pojedli, popili, zapłacili i poszli. Druga natomiast, była komunią syna szefostwa. Co ważne, to był tydzień, kiedy stałam nieprzerwanie za barem od wtorku, czyli 6 dni po 13h pracy. Stwierdziłam że mają tylko 2 kartony wódki, więc szybko pójdzie. Niestety, z komunii zrobiło się małe wesele. Około 1 w nocy, wyglądałam jak pies Pluto, i byłam w stanie powiedzieć tylko "ja już nie mam siły". Ostatecznie impreza skończyła się o 3. Tu nie powiem, szef dał mi i drugiej dziewczynie (ostatecznie udało się zatrudnić kelnerkę na weekendy) ekstra kasę. Oczywiście wszyscy w sztok pijani, każdy zmotoryzowany jakoś dziwnie nie mógł podwieźć zmęczonych szefów do domu, więc zrobiłam jeszcze za taxi.

Do domu dojechałam o 4, modląc się, żeby nie zasnąć za kierownicą. Rano budzi mnie telefon od kucharza, że mam przyjść do pracy, bo "szefowa ma problemy rodzinne", tymi problemami oczywiście był potężny kac. Cóż, zapakowałam się do auta i jadę. Nie dość, że byłam potwornie zmęczona, doszedł jeszcze stres bo masy rzeczy nam brakowało. Co się dało zamówiłam w hurtowniach. Szefowa przyjechała ok 17ej. Łaskawie puściła mnie do domu. Nie, następnego dnia wcale nie miałam wolnego.

Kiedy szef nie wiadomo czemu zwolnił jednego kucharza, sam stanął na kuchni. Zaczęły się problemy. Szczególnie, a w zasadzie tylko dla mnie. Bo szef, po skończonej pracy, czyli wydaniu ostatniego zamówienia, po prostu szedł do swojego biura, brał piwo i odpalał papierosa. A na mojej głowie było posprzątanie swojego stanowiska pracy, policzenia napojów, zrobienia zamówienia na drugi dzień, i posprzątanie syfu jaki był na kuchni. A było co robić, bo zadeptaną mąkę trzeba było skrobać szpachelką z podłogi, tak samo z blatów. Do moich oczywistych obowiązków doszło także przygotowywanie wszystkiego dla szefa. O ile wcześniej robiłam to z dobrej woli, tak wtedy, było to moim obowiązkiem.

No i nadszedł dzień, który przelał czarę goryczy. Niby środek tygodnia, ale ruch taki spory był. Klient zamówił pizzę na dowóz, ale na określoną godzinę. Ta godzina była napisana na kartce z zamówieniem, wielkimi cyframi, a przez ciągle dzwoniący telefon, nie zdążyłam werbalnie poinformować szefa, że to "na później". I oczywiście szef zignorował godzinę, zrobił pizzę od razu. Kiedy ta, była już w połowie wypieczona, powiedziałam, że to zamówienie miało być na później. Szef się na mnie obraził. Ale tak strasznie, że kiedy przyszedł pomocnik (był na przyuczeniu, więc przychodził na czwartek, piątek, sobotę, czasem niedzielę), a za nim szefowa, rzucił fartuchem i po prostu wyszedł. Nic nikomu nie mówiąc. Cóż, szefowa kręcić placki umiała, więc stanęła na kuchni.

Rozstrzygnięcie focha giganta nadeszło wieczorem, tuż przed zamknięciem. Szef naoglądał się za dużo pani Gessler, siadł przy stoliku i czeka. Podeszłam niezwłocznie i z uśmiechem zapytałam co podać. Szef zamówił kilka dań, pizzę jakiś makaron, no sporo tego było. Ważne, że zamówione pierwsze było jakieś danie z kurczakiem, a szefowa pierwsza wypuściła pizzę, wiadomo, szybciej. Zaniosłam mu jedzenie, a ten zaczyna drzeć się, że pizza była któraś tam w zamówieniu, a on czekał 10 minut! Na zamówienie, że to burdel i tak w ten deseń. Cóż, za decyzję kucharza nie odpowiadam, więc wróciłam do siebie za bar. Szef podreptał za mną i zaczął na mnie pyszczyć, że on tą knajpę traktuje jak swój drugi dom, a przeze mnie! musiał wyjść. Kiedy zobaczył moje wielkie WTF na twarzy, powiedział że poszło o tą nieszczęsną pizzę na późniejszą godzinę. Wykrzyczał mi że jestem niekompetentna, leniwa, i w ogóle fe, bo on miał syf na kuchni i brakowało mu pokrojonej szynki, a ja mu nie pomogłam. Dowiedziałam się również że on musi zapie&dalać na kuchni, bo coś tam.

I tu mi żyłka pękła. Jak się przez niecały rok pracy nie odezwałam słowem, tak teraz nie zdzierżyłam. Wykrzyczałam mu wszystko co mi na wątrobie zalegało. Że ja z gorączką przychodziłam do pracy, że potrafiłam bez mała tydzień ciągnąć zmiany, że po jego komunii na drugi dzień przyjechałam bez piśnięcia do pracy, że gdyby nie ja, to lodówki zarosły by pleśnią, bo nikt nie garnął się do ich sprzątania. Wypomniałam, że robiłam na 3 stanowiskach, nawet nie słysząc dziękuję, a to że musi pracować na kuchni nie jest moją winą, bo przecież ja mu nie kazałam zwalniać kucharza. Oczywiście wypomniał mi kwestię extra gotówki za komunię, na co ja odparłam, że każdy szanujący się szef, za imprezę extra płaci obsłudze extra. Na koniec, po 11 miesiącach współpracy, usłyszałam soczyste "wypier*alaj".

Poszłam więc do szefowej po swoją wypłatę, książeczkę sanepid, i chciałam czym prędzej się oddalić. Szefowa powiedziała, że on nie może mi dać tych pieniędzy! Nożesz kurka mać. A szef stwierdził że wypłaci mi pieniądze może za tydzień, może za dwa, zależy jaki będzie miał humor. Zagroziłam, że nazajutrz zjawiam się po wypłatę, a jak jej nie dostanę, ściągnę im na głowę wszystkie kontrole świata. A i skarbówka miałaby co robić (dowozy nie były nabijane na kasę), sanepid (okap aż się kleił od tłuszczu i nie tylko), PIP (nikt z pracowników nie miał umowy o pracę). Kiedy w pracy rozcięłam sobie rękę o szklankę, za szycie musiałam zapłacić z własnej kieszeni, nie miałam swojego ubezpieczenia, a szef też nie kwapił się żeby nas zarejestrować. Mało tego, robił mi łaskę że mi da zaliczkę na zapłacenie rachunku ze szpitala. Ja osobiście bym zapłaciła za pracownika, byle by problemów nie mieć.

Ostatecznie drugiego dnia pieniądze dostałam, szef chyba wytrzeźwiał i nie chciał się ze mną widzieć, zresztą ja z nim również.

Wiem że do tej pory nie mogą znaleźć pracowników na stałe (drugi kucharz, który pracował tam od powstania restauracji wyjechał do Anglii), czasami zamawiam u nich pizzę, i przyjedzie znajomy kierowca, to zdaje mi relację.

Ale mimo wszystko, moich współpracowników, a przede wszystkim serdecznych klientów bardzo miło wspominam.

*szefowa na tamten czas miała prawo jazdy od około dwóch lat, potrafiła poruszać się na trasie dom-Makro-knajpa, ewentualnie dom-rodzice, o jeździe po mieście nie było nawet mowy.

szef praca

Skomentuj (21) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 253 (327)
zarchiwizowany

#72137

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Ludzie są niby istotami rozumnymi, a jednak sami sobie potrafią szkodzić.

Mieszkam w miejscowości letniskowej. W centrum jest zalew, po jednej stronie są ławeczki, na końcu zrobiona jest mini plaża. Fajne miejsce na letnie posiadówki, przyjemnie iść na spacer. Otóż nie do końca przyjemnie. Ostatnio, z racji tego że pogoda dopisywała, zabrałam moje dziecię na spacer. A że potrafi przemieszczać się na swoich kończynach, obrałam kierunek na ten właśnie zalew. Co ważne, teren jest ogrodzony, a przy furtce jest wielki znak informujący o zakazie spożywania alkoholu oraz zakazie wprowadzania psów. Pal licho, jeśli ktoś postanowi zasiąść na ławeczce i spożyć piwko, wszystko jest dla ludzi. Otóż nie dla wszystkich. Mimo tego, że co parę metrów są kosze na śmieci, amatorzy trunków postanowili przyozdobić trawnik oraz chodnik butelkami po piwach, wódce, paczkami po papierosach oraz petami. Butelka zostawiona pod ławką, przy której stoi kosz na śmieci. Niestety, nie zdecydowałam puścić dziecka coby podreptało, bo co chwila napotykałam na butelki, a kilka było roztrzaskanych na chodniku. Poszliśmy na tą mini plażę, myśląc, że tam będzie lepiej. Ha, wcale a wcale. Butelki zostawione na plaży, przy samej wodzie, znowu paczki po papierosach, śmieci w wodzie. O wielkich kupach na trawniku nie wspominam. Porobiłam zdjęcia tego malowniczego widoku, wysłałam do gminy, ale wątpię by coś z tym zrobili.

Z racji tego, że miejscowość położona jest w lesie, można by sądzić że spacery będą czystą przyjemnością. Kolejne rozczarowanie. Wszędzie tabliczki "Teren prywatny", a tam gdzie ich nie ma, znowu: śmieci, butelki, potrzaskane szkło, kupy psów.
Mieszkając tutaj, mam tak naprawdę mniej miejsc na spacer z dzieckiem i psem, niż w mieście. Pustego lasu też się nie uświadczy, bo ludzie pobudowali domy jeden obok drugiego, prócz tego zaraz przebiegają tory kolejowe, gdzie co chwila jedzie pociąg, jak nie osobówka, to cargo. Ludzie palą w piecach jakimiś śmieciami, bo nieraz przechodzę przez ulicę na wdechu, normalnie jak w Krakowie.
A miało być tak pięknie.

ludzka głupota

Skomentuj (4) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 55 (135)
zarchiwizowany

#72061

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Mój mąż wpadł na kolejny genialny pomysł mający na celu doładowanie naszego konta bankowego. Pomysłem tym są naklejki ścienne oraz ubranka z własnym nadrukiem.
Ubranka okazały się niewypałem, prasa termo transferowa poszła do Żyda, ale naklejki cieszą się póki co umiarkowanym zainteresowaniem.
Wyjaśnię jak takie robienie naklejki się odbywa. Zaczynamy od, co oczywiste, zakupu plotera tnącego lub tnąco-rysującego, kto co lubi, zakupu oprogramowania (tak, programu do cięcia ploterem nie można sobie "ukraść" z internetów, a demówki są o kant tyłka potrzaskać). Kiedy mamy już sprzęt zainstalowany i gotowy, trzeba mieć projekt. Ze zwykłego .jpg robimy grafikę wektorową, ładujemy do programu i tniemy.
Wystawiliśmy ogłoszenia na olx, aukcje na allegro, fp na facebook'u i czekamy na odzew.
Generalnie ludzie pytali o ceny, wymiary i tym podobne. Wiadomo, nic piekielnego, jednak jeden pan podniósł mi ciśnienie.
Z racji tego, że ceny naklejek zależą od ich rozmiaru i rodzaju folii, nie podałam jednoznacznej ceny w ogłoszeniu na olx, tylko zaznaczyłam w ogłoszeniu, że cena zależna od rożnych czynników i więcej informacji udzielę przez e-mail lub telefonicznie.
Jeden pan zadzwonił, zainteresowany dużym zestawem. Z racji tego, że całość długa na około 1,8m a wysoka na 1,60, podałam cenę adekwatną (100zł). I tu zaczęła się draka, że co tak drogo, że to przecież tylko kawałek je*&*& folii, a ja wymyślam cenę jak za malowanie całego pokoju (pan chyba się nie orientuje w cenach malowania) i tak w ten deseń. Cierpliwie wysłuchałam jego żalów, po czym odpowiedziałam, że skoro pan twierdzi, iż cena jest z kosmosu, a cała naklejka to tylko kawałek jeb$%$^% folii, to proszę bardzo kupić sobie ploter (ceny startują od 1000zł), program (najtańszy a zarazem najlepszy 200 zł), zatrudnić grafika albo zlecić komuś przerabianie grafiki, kupić materiał (metr kw najtańszej folii czyli czarnej kosztuje 10 zł netto) i proszę bardzo, może mieć to samo w domu, i nie będzie musiał wydawać kupy kasy na kawałek folii.
Pan się rozłączył. Gdyby był mądrzejszy, poszukałby nawet na głupim allegro tego typu ozdób. Ja mam ceny prawie o połowę niższe niż inni, tylko dlatego, że nie mam wyrobionej marki i chcę póki co przyciągnąć ludzi. Kiedy ja za naklejkę 100x50 cm biorę 70 zł (naklejka ma elementy fosforyzujące stąd taka cena), inni biorą 130 zł.
Zdzierstwo, na maksa.

ludzie usługi

Skomentuj (30) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 25 (117)

#71590

przez (PW) ·
| Do ulubionych
O agencji pracy zagranicznej.

Mając lat 17, wraz z chłopakiem postanowiliśmy wyjechać do Nederlandów w celach nie tyle zarobkowych, co bardziej rozrywkowych, a praca miała nam dostarczyć funduszy na wakacyjne uciechy. Mama chłopaka prowadziła małą agencję pracy i, to ona zaproponowała nam ten wyjazd. Ważne, że wyjazd odbywał się za pośrednictwem dwóch agencji, jedni kandydaci załatwiali wszystkie papiery w swoich lokalnych agencjach, które miały tę ofertę, inni jechali do Opola załatwiać formalności.

Potrzebny był numer konta, żeby można było odbierać wypłatę. Chłopak nie miał problemu, był pełnoletni, więc otworzył konto na siebie. Ja miałam gorzej, więc poprosiłam rodzicielkę, żeby konto mi otworzyła na siebie, co ważne mamy inne nazwiska, mama po rozwodzie wróciła do panieńskiego, a ja mam po ojcu.

Dobra, papiery wypisane, dołączyłam upoważnienie od mamy że można na jej konto przelewać moje wynagrodzenie, a ja mogę nim dysponować.

Od razu mieliśmy zaznaczone, że pierwsza wypłata będzie po 2 tygodniach, bo trzeba czekać na wyrobienie Sofinumeru (coś w rodzaju naszego NIP-u), więc trzeba zabrać przynajmniej 100 euro na start.
Kasa naszykowana, walizki spakowane, prowiant jest, jeszcze ostatnie pożegnanie z mamusiami i w drogę.

I tak pracowaliśmy sobie radośnie, pierwszy tydzień, potem drugi. W trzecim tygodniu przyszły nam nasze upragnione Sofinumery, a co za tym idzie pieniążki będą na koncie.
W dniu wypłat sprawdzamy konta. I na koncie C jest wypłata, więc szybciutko loguję się na swoje, a tam pusto.
Może jakieś opóźnienie, kto wie. Poczekałam kilka godzin, ale stan konta ział pustkami. Dzwonię zaniepokojona do mamy C, czy mogłaby wyjaśnić sprawę w Opolu (te mniejsze agencje zbierały dokumenty od kandydatów i wysyłały do Opola, a Opole do agencji zagranicznej, ale, za wypłaty odpowiedzialne było Opole).

Okazało się, że był problem z moim kontem, bo różne nazwiska jeśli chodzi o właściciela, więc bank cofnął przelew.

I tak byłam bez pieniędzy przez 3 tygodnie. W międzyczasie posiłkowałam się zaliczką w zawrotnej wysokości 50 euro. Dobrze, że byłam z chłopakiem, który regularnie dostawał wypłatę, więc ratował mnie.
Finalnie dostałam odpowiedź że oni zrobili korektę i wyślą do mnie zaległe wypłaty. Fajnie, większy przypływ gotówki, ale co się nerwów najadłam to moje. Koniec końców, pieniądze które miałam dostać w połowie lipca, dostałam w połowie sierpnia.

Na drugi rok, znów pojawiła się oferta wyjazdu do pracy w to samo miejsce. Mimo incydentu z wypłatami wspominałam pierwszy wyjazd pozytywnie, więc skusiłam się ponownie. Tym razem mój chłopak jechał już z nową dziewczyną, więc byłam zdana sama na siebie.
Mimo że byłam posiadaczką holenderskiego NIP-u, co teoretycznie sprawiało, że wypłata będzie po pierwszym tygodniu, przezornie zaopatrzyłam się w gotówkę na start. Tyle, że za drugim razem założyłam już swoje konto, a numer dokładnie wpisałam w papiery polskie, jak i holenderskie. Pełna nadziei ruszyłam w podróż.

Oczywiście pierwszy tydzień wypłaty brak. Pytam tych, którzy tak jak ja drugi raz przyjechali czy dostali kasę. No dostali, tylko ja nie dostałam.
Znów dzwonię do niedoszłej teściowej, żeby pomogła mi wyjaśnić sprawę. Niestety, ona już mało mogła zrobić, bo od takich spraw mieliśmy job-coacha. Swoją drogą kobieta do rany przyłóż, zadzwoniła przy mnie do biura, na pytanie co się dzieje z moją wypłatą, dostała odpowiedź, że komputer pomylił numery konta. Pani Bogusia stwierdziła, że komputer sam sobie nie wpisuje danych i ktoś musiał zaniedbać tą rubrykę z numerem konta. Pani z agencji, zamiast wpisać mój nowy numer konta, do którego dostała skan umowy, wpisała mi numer z poprzedniego roku. Dzięki temu, dwie wypłaty leżały na starym koncie, a karta do tego konta została w Polsce.

Dzwonię z nadzieją do matki, żeby sprawdziła mi w bankomacie czy coś jest, jak tak niech wypłaci i mi wyśle pocztą. Bankomat ponoć pokazał jej brak wypłaty. Do dzisiaj nie wiem co się stało z moimi dwutygodniowymi zarobkami. Byłam w pracy kiedy dostałam newsy, zaczęłam zwyczajnie płakać, bo pieniądze się kończyły, prowiant zabrany z Polski też, a z byłym chłopakiem byłam w niemiłych stosunkach, więc nie miałam nawet od kogo pożyczyć. Tutaj na duchu mnie podniósł Holender z którym pracowałam, bo po wysłuchaniu mojej historii, sięgnął po portfel żeby pożyczyć mi 50 euro. Podziękowałam, chociaż to było miłe, że obcy człowiek chce pomóc.

Kiedy team leader, powiedział że nie wie czy chce mu się jechać po zaliczki (mieszkaliśmy w Heino, siedziba agencji gdzie wydawali kasę na zaliczki była w Bosch), zrobiłam mu ogromną awanturę. Bo jak to, jedna agencja nawala z wypłatą kasy, a ja mam nie dostać zaliczki na chociaż jeden tydzień, bo jemu się nie chce jechać. W trzecim tygodniu eureka! Wypłata jest. Ale i tak do końca wyjazdu dzień wypłaty był dla mnie niepewny. I to nie tylko ja miałam problemy z wypłatami. Było kilka osób, które też miały spore obsuwy z przelewami.

I nie jestem w stanie zrozumieć tych bab które siedzą i wpisują te wszystkie dane. Wiedzą że jadą nie dorośli ludzie, tylko młodzież w wieku 16-18 lat, zdani na siebie, gdzie rodzice nie zawsze mogą poratować groszem, a potrafią odstawić takie numery.

agencja pracy zagranicznej

Skomentuj (17) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 118 (168)
zarchiwizowany

#71840

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Możecie mnie zminusować za wynurzenia, ale jest mi trochę źle.

Jak wiecie, mam dwie siostry, a matka jest fanką trunków wysokoprocentowych oraz lubi duże emocje które uzyskuje poprzez awanturowanie się. Pisałam, że jedna z sióstr, zawinęła manatki i rozpoczęła edukację w stolicy. Druga, długo siedziała z matką. Na początku było wszystko ok, wzorowe relacje. Jednak kiedy zabrakło kozła ofiarnego, agresję na kogoś trzeba było przekierowywać. No i coraz częściej obrywało się drugiej siostrze. Szkoda mi jej było. Odnowiłyśmy kontakt, zaprosiłam ją na święta Bożego Narodzenia, a krótko po Nowym Roku podjęła decyzję, że dłużej z matką nie wytrzyma i, poprosiła mnie o możliwość zainstalowania się u mnie. Cóż, miękkie serce mam, warunki mieszkaniowe są, stwierdziliśmy że finansowo damy radę, bo bez różnicy czy ugotuje się dla jednej osoby więcej.
Siostra, nazwijmy ją Ada, zabrała część swoich rzeczy i zaczęła mieszkać u mnie. Oczywiście, zostały postawione pewne warunki, mianowicie: nie opuszczanie lekcji, co zdarzało jej się nagminnie, poprawa ocen, oraz wracanie na określoną godzinę do domu. W tygodniu miała być na godzinę 20, w weekend miała czas do 22, z wyjątkiem niedzieli, wiadomo, w poniedziałek do szkoły. Z ojcem Ady uradziliśmy, że będzie trzeba logicznie się z matką dogadać i prawnie załatwić, żebym funkcjonowała jako prawny opiekun siostry. Pojechałam do szkoły Ady, wyłuszczyć sprawę wychowawczyni. Ta, wyraziła głęboką nadzieję, że przy mnie dziewczyna wejdzie na prostą, nadmieniła też że podejrzewała iż matka ma problem z alkoholem. Od tego czasu byłam z wychowawczynią w stałym kontakcie.
Niedługo po przeprowadzce Ada trafiła do szpitala, jak się okazało miała nadżerki. O ile lekarz wyraził zgodę abym ja podpisała się w dokumentach (wyjaśniłam jaka jest sytuacja), o tyle do wykonania gastroskopii wymagali podpisu matki. Druga siostra, która przyjechała na ferie, wymusiła na matce przyjazd do szpitala i podpisanie zgody. Matka nie odwiedziła jej ani razu w szpitalu. Ada ze szpitala wyszła, tydzień ją leczyłam w domu i zastały nas ferie. I przyszła pierwsza draka. Po wyjściu ze szpitala, pozwoliłam Adzie spotkać się z chłopakiem. Na 20 minut przed planowanym powrotem do domu, napisała że ona będzie godzinę później. Rzekomo pociąg jej uciekł. Jasne. Cóż, kara musi być, więc zostało postanowione że weekend Ada spędza w domu. W sobotę musiałam jechać do miasta, kiedy siedziałam w pociągu powrotnym, zadzwonił mąż z pytaniem czy Ada może wyjść z domu. Odpowiedziałam że nie, bo ma karę za nie wrócenie do domu. Po zakończonej rozmowie dostałam sms że Ada się pakuje i wyprowadza. Ok, jej wybór, na siłę trzymać nie mogę. Napisałam tylko sms, bo telefonu nie raczyła odebrać, że chciałam dać jej normalny dom, spokojny, gdzie nie będzie musiała się bać itp. W odpowiedzi dostałam wiadomość, która wycisnęła mi łzy z oczu:
"Ty to nazywasz NORMALNYM domem?! Ja mam 17, prawie 18 lat, a wy mnie traktujecie jak dziecko 10-letnie, dajecie mi jakieś kary, co to w ogóle ma być. Ja jestem dorosła i mogę robić co chcę".
Odpisałam, że ma co najwyżej prawie 17 lat (była na krótko przed 17-stymi urodzinami), a nawet jak będzie miała te 18, to dotąd, dokąd będzie na czyimś utrzymaniu, będzie musiała stosować się do określonych reguł. Zabolało, naprawdę. Zawsze myślałam że normalny dom, to takie miejsce bez awantur, pijaństwa, gdzie czeka ciepły obiad i ktoś, z kim można szczerze porozmawiać. Jednak czego było się spodziewać po dziewczynie, która od dłuższego czasu żyła w systemie "jak będę miała ochotę to wyjdę, jak będę chciała to wrócę na noc, jak nie to nie", matka czasami znikała na 3 dni, więc kontroli zero. Zrobiła dziką awanturę, podrapała mi ręce do krwi, rzucała się z pięściami na wszystkich. Kiedy emocje opadły, odbyłyśmy długą i poważną rozmowę, że tak być nie może. Niby zrozumiała, niby przeprosiła, sprawa zapomniana. Dostała szlaban na całe ferie. Pewnego dnia, powiedziała że idzie na spacer po lesie, bo musi przemyśleć siebie. Po 3 godzinach stwierdziliśmy z mężem, że coś długi ten spacer. Kiedy zadzwoniliśmy, zapytać gdzie jest, okazało się że pojechała do chłopaka. Myślałam że mnie szlag jasny trafi. Powiedziała to tak lekko, kiedy zapytałam czemu kłamie że idzie tylko na spacer, dostałam odpowiedź "bo tak". Chłopak dostał opiernicz, w sumie niesłusznie bo był przekonany że Ada ma pozwolenie na wizytę u niego. Okłamywała wszystkich, równo jak leci. Pojechała do matki, bo ta chciała jej wręczyć prezent z okazji zbliżających się urodzin, po powrocie kolejna długa rozmowa. Obietnica, że nie będzie kłamać. W drugim tygodniu ferii Ada pojechała do Warszawy, ojciec zabrał ją na zakupy, bo chodziła jak lump spod osiedlowego. Wrócili w poniedziałek i, Ada miała iść do szkoły. Wyszła rano z ojcem, on do lekarza, ona rzekomo do szkoły. Ale misiu Ady leżał w szpitalu po operacji wyrostka, więc musiała wykombinować możliwość odwiedzin. I tak, w ten dzień ich klasa miała wyjście na jakiś koncert. Ada ojcu powiedziała że ma na 2 godzinę lekcyjną, właśnie ze względu na ten koncert, a ona nie ma galowego stroju (chodzi do klasy policyjnej, ma białą koszulę z pagonami i logiem szkoły i do tego spódnicę), bo został u matki, a na to wyjście jest wymagany. Cóż, ojciec zabrał ją ze sobą załatwiać swoje sprawy. Około godziny 9 Ada powiedziała że jedzie do szkoły. Oczywiście w szkole nikt jej nie widział, za to po rozmowie z misiem, okazało się że była u niego w szpitalu od 10 do 14. Wychowawczyni powiedziała że mieli na ten koncert iść dopiero po 4 godzinie lekcyjnej, ale dyrektor zaproponował wyjście na jakiś film więc wyszli wcześniej, co nie zmienia faktu że teoretycznie pierwsze 4 godziny miały być. Ada oczywiście wiedziała o wszystkim. Mnie przyznała się do tego że jej nie było w szkole tylko dlatego, że trafiła w szpitalu na wychowawczynię, której notabene powiedziała że ja wiem, że jej nie było w szkole. Kolejne kłamstwo, które musiałam weryfikować przez 3 różne osoby. Już nie miałam siły na rozmowy. Ostrzegłam, że jeszcze jeden numer i wylatuje, bo ja nie będę dawać ostatnich szans w nieskończoność.
Długo nie pochodziła do szkoły, bo dopadła ją kolka nerwowa i trafiła na kolejny tydzień do szpitala. Przyjeżdżałam codziennie. Woziłam bułeczki, rogaliczki, soczki, latałam do lekarza dopytywać co i jak. Dzwoniłam kilka razy dziennie, czy dobrze się czuje, czy coś o wypisie wiadomo itd. Martwiłam się jak o swoje dziecko.
Z wypisem Ada dostała receptę na antybiotyk, bo przy okazji wyszło że wyhodowała jakąś bakterię w gardle, oraz zwolnienie z zajęć lekcyjnych na tydzień. Jednak zgodnie stwierdziłyśmy że czuje się dobrze, więc pójdzie do szkoły, bo i tak miała ogromne zaległości.
Wstawałam rano, budziłam ją, bo przecież 17 -letnia dziewczyna nie potrafi nastawić budzika w telefonie, robiłam śniadanie, a jak nie miałam pieczywa dostawała pieniądze na śniadania żeby głodna nie chodziła.
Z mężem zaczęliśmy rozglądać się za meblami, żeby jej pokój urządzić, chcieliśmy jakiś komputer kupić, bo wiadomo zawsze lepiej mieć swój niż prosić się o cudzy albo działać tylko na telefonie. Mąż planował zafundować jej kurs stylizacji paznokci, bo widać że miała do tego dryg, a może by sobie coś zarobiła. Generalnie, chcieliśmy żeby czuła się jak najlepiej.
W piątek skończyło się wszystko, łącznie z naszymi nadziejami że z Ady będą ludzie.
W czwartek miała dni otwarte. Całą klasą zerwali się ze szkoły, bo nie było lekcji. Mieli łazić po mieście. Kiedy Ada wróciła do domu, była dziwna. Mąż od razu wyczuł że coś chlapnęła. Zarzekała się że "tylko pół szklaneczki winka". W piątek poszła do szkoły, po szkole poszła na 18tkę koleżanki, o czym powiedziała mi dopiero jak ja do niej zadzwoniłam. Umówiłyśmy się, że wsiada w pociąg o 22.47 i wraca do domu. Ok, nie ma sprawy. Ale w trakcie imprezy musiała coś chlapnąć, i to na pewno nie było "pół szklaneczki wina". Ok 21ej zadzwoniłam, a Ada poinformowała mnie że impreza będzie trwać do 3ej. Od razu powiedziałam że nie ma opcji żeby została, tylko ma wracać tak, jak się umawiałyśmy. To oznajmiła mi że jedzie na weekend do mamy, bo ponoć tamta do niej dzwoniła, argumentując że ma do Ady większe prawa, a mnie wcale tłumaczyć się nie musi itp. Zweryfikować nie miałam jak, bo z matką nie utrzymuję kontaktu, założyłam że jest tak jak mówi Ada. Zaznaczyłam Adzie, że ma do nadrobienia prawie miesiąc szkoły, i lepiej by było jakby w weekend siadła nad książkami, ale skoro bardzo chce jechać na weekend, niech przyjedzie do domu, weźmie sobie ubrania na zmianę i proszę bardzo, przecież nie mogę zabronić jej spotkania z mamą. Jednak na noc ma wrócić do domu. Rzuciła słuchawką, a chwilę później dostałam wiadomość że ona zostaje u koleżanki. Nie wytrzymałam, zadzwoniłam raz, drugi, bez powodzenia. Dodzwoniłam się do jej koleżanki, poprosiłam Adę do telefonu i powiedziałam, że jeśli nie wróci na noc, może przyjechać po swoje rzeczy. Bo była umowa, bo obiecywała. Ta zaczęła płakać, że przecież to jej matka, że ma prawo się z nią widzieć, że na weekend. Moje tłumaczenia że nie o ten weekend mi chodzi nie trafiały. Na koniec powiedziała że wróci. Nie wróciła. Nie spałam pół nocy. Telefon wyłączony, a droga z peronu do mnie, wiedzie przez las. W głowie miałam same czarne scenariusze. A może w mieście ktoś ją napadł, a może leży gdzieś w krzakach. Koszmar. Dopiero rano dowiedziałam się od koleżanki Ady, że ta pojechała spać do matki. Wściekłam się. Dużo nie myśląc złapałam dwie reklamówki i spakowałam wszystkie rzeczy Ady. Nie próbowałam dzwonić, bo wiedziałam że i tak nie odbierze, więc napisałam sms że jest spakowana, proszę tylko o zwrot telefonu i mojej karty z abonamentem. W międzyczasie pisałam na fb z drugą siostrą, ta wysłała mi zdjęcie Ady z czwartku, w towarzystwie chłopaków i całej baterii butelek po piwie. Świetnie. Zdjęcie poszło do wychowawczyni, niech wie, jak się bawią jej uczniowie, może rodzice zareagują. Ada zjawiła się dopiero dzisiaj wieczorem. Praktycznie bez słowa zabrała swoje rzeczy, oddała mi telefon, i bez "przepraszam, dziękuje, pocałuj mnie w rzyć" wyszła. W oczach drugiej siostry zrobiła ze mnie i z męża potwory, które bronią jej spotkań z koleżankami, matką i nie wiadomo kim. Generalnie tak nas obsmarowała, że jak czytałam screeny rozmów, łzy cisnęły mi się do oczu. Na całe szczęście, ani druga bliźniaczka, ani ojczym nie wierzą w to, co ona mówi.
A teraz przybliżę postawę matki przez czas, który Ada spędziła u mnie. Matka, prócz zdawkowych sms o treści "czy wszystko ok?", nie interesowała się Adą w ogóle. Kiedy Ada była w szpitalu, nie odwiedziła jej ani razu, wizyta w celu podpisania zgody się nie liczy. Kiedy Ada mówiła że wyszła ze szpitala, matka stwierdziła że powinna iść do psychologa. Pokażcie mi psychologa który wyleczy kolkę nerkową i nadżerki na żołądku. Nie zadzwoniła ani razu do wychowawczyni, żeby zapytać czy Ada chodzi do szkoły. Tego, że ze mną w żaden sposób nie próbowała się kontaktować chyba nie muszę wspominać.
I tak, przez te przeszło 2 miesiące byłam dla Ady jak matka. Dbałam, troszczyłam się, interesowałam co u niej, co w szkole. Dawałam na składki w szkole i na bilety miesięczne. Gotowałam obiady i goniłam ją za jedzenie śmieciowych zupek chińskich. Ale to było mało. Bo powinnam pozwolić jej pić, nie wracać na noc, nie informować nikogo o swoim położeniu, generalnie powinnam jej pozwolić robić to, na co ma ochotę.
Od razu zaznaczę, że wcale nie broniłam Adzie jechać do matki na weekend. Gdyby wróciła po imprezie tak jak mi obiecała, rano by wzięła sobie rzeczy na przebranie, mogłaby jechać, wieczorem w niedzielę by wróciła. Dla mnie nie ma z tym problemu, w końcu sama spotykałam się ze swoim ojcem i nikt mi tego nie bronił.
Nigdy, ale to nigdy nie spotkałam na swojej drodze osoby tak bardzo odpornej na pomoc. Mam tylko resztki nadziei że się ogarnie.
Przepraszam za dłużyznę, i że tak tutaj wylewam żale, ale po prostu jak przechodzę koło pustego pokoju w którym mieszkała, jakoś tak ciężej mi się na sercu robi.

siostra pomoc

Skomentuj (37) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 136 (276)
zarchiwizowany

#71790

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Czytając historię o lekarzu buraku, który nie umiał normalnie powiedzieć o co chodzi w badaniu USG, przypomniała mi się historia mojej mamy z czasów kiedy była ze mną w ciąży.

Mama miała swojego lekarza prowadzącego. Chodziła do niego prywatnie, do porodu też zażyczyła sobie żeby ten lekarz był, swoją drogą świetny specjalista więc się nie dziwię.
Pewnego dnia, mama miała mieć robione USG, ale jej lekarza nie było, bo pojechał na jakieś sympozjum czy coś takiego. Badał ją syn ordynatora. Młody szczyl zaraz po studiach. Bada i bada, patrzy w ekranik i rzecze:
L: Tu coś podwinięte, tu za krótkie. - I coś jeszcze mruczy mniej zrozumiałego pod nosem
M: Ale co podwinięte, co za krótkie?
L: A ty to już byś wszystko chciała wiedzieć.
No i matka w płacz.Pierwsze dziecko i strach że bez ręki, nogi, no kaleka, jak nic kaleka. Wychodzi z płaczem z gabinetu, na korytarzu spotyka swojego lekarza. Ten pyta się, co się stało że tak płacze. Mama mówi, że na badaniu niby coś za krótkie, coś podwinięte a lekarz nic jej nie chciał powiedzieć. Doktorek zabrał ją na jeszcze jedno badanie. Bada, patrzy i, jak nigdy nie klął mówi: "Co on pie*doli że jest coś nie tak, wszystko jest jak należy".
Matce kamień z serca, wiadomo że każda matka chce urodzić zdrowe dziecko. Doktorek jedyne z czym się pomylił, to płeć. Pępowina zawinęła się między nogi i wyszło że mam być chłopakiem, dopiero po porodzie się okazało że nie będę Grzesiem :)
Niektórzy ludzie nie powinni kształcić się w zawodzie lekarza. Jednak to jest zawód który wymaga ciutkę empatii.

Ja z kolei miałam przypadek z internistą. W ciąży dopadło mnie zapalenie pęcherza. A w ciąży objawia się to tak, że plecy bolą jakby ktoś kijem zlał, temperatura waha się od 35 do 40 stopni, kiedy temperatura na dworze sięgała ponad 20 stopni, ja wychodziłam z domu w swetrze i długich spodniach, ogólnie jest nieprzyjemnie. Jakoś doczłapałam się po południu do lekarza. Mąż wszedł do gabinetu zapytać czy mnie przyjmie jeszcze, mówi jaka sytuacja, że ja w 6 miesiącu, a ledwo żyję. Lekarz zadał błyskotliwe pytanie: "A kto mi za to zapłaci?". Ostatecznie mnie przyjął. Ale skoro lekarze pracują głównie dla kasy, a przysięgę którą składają mają w zadku, niech nie pracują w przychodniach, tylko prowadzą prywatne praktyki. Będzie korzyść dla każdego.

Lekarze

Skomentuj (7) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -4 (38)
zarchiwizowany

#71682

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Będąc w 3 klasie szkoły gimnazjalnej, zapracowałam sobie na dozór kuratora. Powodem były moje wagary, złe wyniki w nauce (chociaż na świadectwie wyciągnęłam dobrą średnią). W wakacje odbyła się rozprawa sądowa, do nowej szkoły poszłam z "kompanem" który miał mnie co miesiąc sprawdzać, zarówno w szkole, jak i w domu.
Warunkiem ściągnięcia mi dozoru, było otrzymanie promocji do następnej klasy. Ale wybrałam sobie zły kierunek, w połowie pierwszej klasy technikum, doszłam do wniosku że chcę zdawać rozszerzenie na maturze m.in z WOS-u i historii, a w technikum nie mam szans. Oblałam rok i poszłam do LO. Mój "kompan" poszedł za mną.
W pierwszej klasie walczyłam o czerwony pasek na świadectwie, więc podciągałam się ze wszystkich możliwych przedmiotów. Pani od chemii, powiedziała że wystawi mi ocenę celującą na koniec roku, jeśli wezmę udział w dniach otwartych szkoły. Czemu nie, mieliśmy przygotować scenkę z wykorzystaniem kilku doświadczeń, więc zabawa była. Ale, nie mogło by być za pięknie. Od drugiego semestru, nasza szkoła przystąpiła do programu LIBRUS (dziennik elektroniczny, do którego rodzice i uczniowie mają wgląd). Wszystkie zwolnienia były jeszcze wpisywane jako nieobecność. Co ważne, pani od chemii zwolniła nas z całego tygodnia, żebyśmy mogli się przygotować na te dni otwarte. W dzienniku papierowym było normalnie wpisane zwolnienie podpisane przez nauczycielkę, natomiast w LIBRUSIE, były nieobecności.
Pewnego dnia kurator przychodzi do domu i, oznajmia mojej mamie że mnie od ponad tygodnia nie ma w szkole. Mama oczy w słup, ja blada, no bo jak to, przecież codziennie jestem w szkole. Mówię że jak pan chce, możemy jechać do szkoły i sprawdzimy czy faktycznie mnie nie było. Trochę zwątpił, jednak mnie nie dawało to spokoju. Na drugi dzień złapałam wychowawczynię na przerwie, mówię jaka sprawa i że jak to mnie nie ma, jak jestem. Ona też zdziwiona, bo przecież codziennie mnie widzi. Zerkamy w tradycyjny dziennik, no i wszystko się zgadza.
Po namyśle doszłyśmy o co chodzi. Mój kurator, zamiast iść do wychowawcy, robił wywiad u pani pedagog, swoją drogą czemu do niej, a nie do osoby która mogła coś więcej powiedzieć niż rubryczki w dzienniku, nie wiem. Pedagog nie zawsze miała dostęp do dziennika, więc sprawdzali mnie w LIBRUSIE. A że LIBRUS pokazał że mnie nie było, to widocznie musiało tak być. Wychowawczyni się zeźliła, zapewniła że wszystko w porządku. Pana kuratora oświeciłam, że zanim oskarży kogoś, jeszcze przy rodzicu, niech sprawdzi wszystko dwa razy. Na szczęście pozbyłam się trutnia jak dostałam świadectwo, potwierdzające zdanie do klasy drugiej. Chwała Bogu, że mama dała wiarę mnie i nie zrobiła mi Meksyku za rzekome nieobecności.
Ten kurator w ogóle był ciekawą postacią. Kiedyś wpadł z wizytą przed 8 rano, w tygodniu. Kiedy widział że zakładam buty zapytał mnie gdzie się wybieram. Cóż, może do szkoły? Kiedy latem były upały i mieliśmy otwarte okna, żeby przeciągu trochę zrobić, podejrzliwie pytał co tak wietrzymy. A po malowaniu mieszkania, oznajmił że jemu tu alkoholem śmierdzi. Tak, codziennie robimy balangi podlane wódeczką. Z oporem przyjął wytłumaczenie że kupiliśmy wyjątkowo śmierdzącą farbę i stąd śmierdziało tak że oczy łzawiły.
Całe szczęście, to już za mną.

kurator

Skomentuj (54) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 50 (210)