Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

myscha

Zamieszcza historie od: 12 czerwca 2011 - 14:35
Ostatnio: 28 marca 2024 - 8:17
  • Historii na głównej: 36 z 61
  • Punktów za historie: 22730
  • Komentarzy: 179
  • Punktów za komentarze: 2003
 
zarchiwizowany

#74404

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Wiem, że dowcip o przedstawianiu preferencji żywnościowych wegetarian ma bardzo długą brodę, ale nie moge oprzeć się pokusie przedstawienia nowego wymiaru chwalenia się sposobem odżywiania.
W niewielkim mieście, nazwijmy je Niebianki, bo nazwa nawet się rymuje zorganizowano bieg dla mieszkańców. Dla każdego, kto tylko czuł się na siłach. Bieg pod patronatem władz miasta, imienia słynnej biegaczki. Uczestnicy dopisali, kibice też. Po imprezie zrobiono uczestnikom pamiątkowe zdjęcie, które zamieszczono w internecie i lokalnej prasie. A na tym zdjęciu ponad głowami biegaczy rozciągnięty był transparent "Zuzia, najszybsza weganka w Niebiankach"

Skomentuj Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 8 (50)
zarchiwizowany

#71515

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Piątek, o godz. 18, jak zresztą jest opisane we wszystkich możliwych miejscach zamykam firmę. Przede mną bardzo trudne dni, urywają się telefony od rodziny.
Godzina 20. Dzwoni jakiś numer, dość krótko, nie zdążyłam odebrać. Normalnie bym nie oddzwaniała, ale dzisiaj nic nie jest normalne, więc myśląc, że może ktoś kolejny z rodziny, czyjego numeru nie znam, oddzwaniam.
Okazuje się, że to pan klient. Pyta się, czy możliwe jest zrobienie jakiejś pracy. Tak, możliwe, a na kiedy pan to chce, bo w poniedziałek zamknięte na głucho, wyłączone telefony, mogę się zająć dopiero we wtorek.
- To jak to, dzisiaj nie mogę przynieść?

Skomentuj (10) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 97 (153)
zarchiwizowany

#63210

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Szpital dziecięcy w małej miejscowości. Nie, nie będzie o niekompetencji służby zdrowia. Opieka i leczenie rewelacyjne, nawet wyżywienie. Tylko jedna taka bezmyślność.
Oddział chirurgiczny. Na trzyosobowej sali po operacjach leży dwóch chłopców 11 i 13 lat. Nie bardzo mogą ruszać się z łóżek, co najwyżej do łazienki, która jest i tak na sali. Nuda. Chłopcy dosyć szybko nawiązują kontakt i razem gadają, śmieją się, żartują.
Ale jest jeszcze trzecie łóżko. Na razie puste. I tutaj ląduje roczny chłopiec i w pakiecie jego mama.
Małemu zostało jeszcze trochę czasu do operacji, więc nikt nie jest w stanie zmusić go do leżenia, zresztą leżenie nie ma uzasadnienia. Pielęgniarki profilaktycznie pochowały karty pacjentów na szafę, bo niżej wpadały w ręce Kamilka. Kroplówki były w niebezpieczeństwie, bo czemu nie zainteresować się, co takiego mają inni podłączone. Trzaskanie drzwiami, bo właśnie wychodzi na korytarz, darcie się, bo właśnie wraca, zafajdana pielucha, bo przewijak w łazience to nie to, zamknięte okna, bo się przeziębi (był wrzesień, dosyć ciepły, a sala mała).
Wszystko to kończyło się o godz. 20.00, bo Kamilek szedł spać. Wtedy zgaszone światło, muchy przestają oddychać, mama czyta Kamilkowi bajkę. Szósta rano - pobudka. Od początku rozkład dnia - bieganie, darcie się, zabieranie starszym tabletów, zabawa światełkami nad łóżkiem.
Przed operacją ma być na czczo. No, zaczęło się. Jeeeść! Po operacji też jakiś czas na głodniaka. Tragedia.
Inne sale wolne, albo takie, na których leżały podobne ananasy. Starsi sterroryzowani Kamilkiem i jego mamą. Drobna zmiana, a sytuacja pobytu w szpitalu mogła być całkiem znośna.

słuzba_zdrowia

Skomentuj (18) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 227 (365)
zarchiwizowany

#60727

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Syn mój skończył właśnie szkołę podstawową. Przez ostatnie 3 lata jego klasą opiekowała się naprawdę fajna wychowawczyni. Osoba mądra, zrównoważona, dbająca o uczniów. Mój syn nigdy nic złego o niej nie powiedział.
Zupełnie inaczej, niż jego kolega Krzysiek. Zauważyłam, że tamten wypowiada się o wychowawczyni źle, więc dopytałam się w luźnej rozmowie, dlaczego jej tak nie lubi.
- Bo pani jest chamska, ubliżała nam i... (tu chwila zastanowienia nad użyciem wyrazu) używała wulgaryzmów.
Nie wyobrażałam sobie pani w tej akcji, więc drążę temat dalej.
- Jak byliśmy na wycieczce kilkudniowej (mojego syna tam nie było, więc relacji wcześniej nie znałam) to ze ściany sypał się tynk, to Jacek wziął kilof (nie pytajcie, myślę, że coś co mu ten kilof zastąpiło, niech będzie widelec, albo łyżka) i zaczął ten tynk odłupywać. Zrobiła się dziura.
Ustaliłam, że ściana była z karton-gipsu, więc jest to możliwe. Chłopak zaczął rozkręcać się przy opowieści, coraz lepiej się bawił.
- Dziura zrobiła się duża, że można było zajrzeć do pokoju obok, wtedy Maciek zaczął zasypywać ją chrupkami. Łamał chrupki i wsypywał do dziury. Wtedy przyszła pani i zaczęła na nas krzyczeć. No taka chamska była.
Nie wiem co było dalej, jaka kara, odpowiedzialność finansowa na kogo spadła. Wiem tylko, że Krzyś zdziwił się mocno, kiedy powiedziałam, że pani była delikatna, bo ja bym im nogi z pleców powyrywała za to. Dzieci były wtedy w czwartej klasie

wycieczka szkolna

Skomentuj (2) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 13 (47)
zarchiwizowany

#58745

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Dopisuję ciąg dalszy historii http://piekielni.pl/58637#comments
Panią Klientkę podesłała nam zaprzyjaźniona drukarnia, żebyśmy zrobili przygotowalnię, a oni będą drukować. Drukarnia nie brała udziału w ustaleniach graficznych, cała korespondencja szła przez naszą firmę. Nie trwało to dwóch dni, jak byłoby można wywnioskować z poprzedniej historii, tylko ok. 3 tygodni, chociaż roboty na 3 dni. W końcu finisz. Czekamy na ostateczny akcept (terminy im się zbliżają) i akcept nie przychodzi. Może jakaś zwierzchność chce jeszcze to obejrzeć, może coś nowego wymyślili, kto wie, nie upominamy się.
Około godz. 14.00 telefon z drukarni:
- Gdzie pliki do druku?
- Nie mamy akceptu.
- Jak to, przecież akcept przyszedł do nas.
Tak, dobrze wiedzieć. Zainteresowany jak zwykle dowiaduje się na końcu.

uslugi

Skomentuj Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 11 (43)
zarchiwizowany

#32428

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Było sobie małżeństwo. Staż małżeński mieli już dosyć długi, znali się od szkoły średniej, więc wydawałoby się, że znali się na wylot jak łyse konie. Dla obserwatorów z boku (do których i ja należałam) był to udany związek ludzi około trzydziestki. Byli ze sobą, kiedy było biedniej i kiedy stopa materialna im wzrosła, kupili mieszkanie, samochody. Brakowało im tylko dziecka.
I tu pojawił się problem, bo pomimo tego, że obydwoje bardzo chcieli potomka, nie udawało się to. Zaczęło się chodzenie po lekarzach, badania, leczenie. Krzysiek (nazwijmy tak bohatera opowieści) nie ukrywał przed znajomymi, że taki fakt ma miejsce, opowiadał o tym, przejmował się, no widać było, że jego żona ma szczęście, bo małżonek na pewno będzie dobrym ojcem. Wiele czasu i pieniędzy upłynęło i w końcu dobra nowina. Ewa zaszła w ciążę. Bliźniaki. Radość w rodzinie, już niedługo...
Nasza znajomość rozluźniła się około 4 miesiąca ciąży Ewy, bo ja akurat z moim mężem wyprowadziliśmy się z osiedla. Później dotarła do nas wiadomość: w szóstym miesiącu Krzysiek zostawił żonę i odszedł do kochanki, z która spotykał się już od dosyć dawna.
Rozmawiałam z Ewą, pytałam się, dlaczego w takim razie starali się tak o dziecko, skoro on już wcześniej planował odejście. W końcu to nie była wpadka. Jego odpowiedź, przytoczona przez Ewę:
- Bo dzieci są fajne.
Nie jest istotne, bo zapewne padną pytania, że zostawił jej i dzieciom mieszkanie, płacił alimenty (miał z czego). Kobieta poradziła sobie dzielnie, dzieciaki zdrowe i mądre, ale jak nazwać to, co się stało?

rodzina

Skomentuj (9) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 190 (240)
zarchiwizowany

#31364

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Zwierząt u nas dostatek: pies, koty, żółw, no i moje najulubieńsze - szczury. Dom duży, z ogrodem, więc zwierzyna żyje sobie w zgodzie. Czasem zdarza się, że któreś zachoruje. I tak stało się z moim Zgredkiem - szczurem. Zaczęła wyłazić mu sierść, więc trzeba do lekarza. Dotąd szczurzyska zdrowe były, więc żadnego wetrynarza "na stałe" nie miały.
Pytam mamy, gdzie chodzi ze swoim psem. Oj, świetny lekarz, dużo pieniędzy nie bierze, nie naciąga, leczy, z psem wszystko OK. Poprosiłam mamę, żeby zadzwoniła do niego spytać się, czy przyjmie takiego pacjenta. To, co odpowiedział jej lekarz, zatrzęsło mną i telepie nadal. Dowiedziała się, że szczura trzeba natychmiast uśpić, najlepiej wszystkie trzy, bo szczury przenoszą choroby, nawet krwotoczne zapalenie płuc, nie zdajemy sobie sprawy, jakie to niebezpieczne zwierzęta. A poza tym nie przyjmie, bo się brzydzi. I to wszystko bez obejrzenia zwierzęcia, po usłyszeniu tylko, że sierść mu wyłazi. I na nic tłumaczenie, że to nie są dzikie szczury, tylko domowe, oswojone i czyściutkie, nie mające kontaktu z "inną rzeczywistością" niż dom.
Ja to wszystko usłyszałam z relacji mamy, którą też trochę zatkało, bo nie powiedziała mu nic, a jeśli chodzi o mnie, to miał szczęście, że nie było mnie w pobliżu, bo spokojnie by nie było.
Nie łatwiej było powiedzieć, że nie zajmuje się gryzoniami?

zwierzęca służba zdrowia

Skomentuj (5) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 76 (124)
zarchiwizowany

#26514

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Warszawskie osiedle bloków. Ludzi zna się z widzenia, mniej więcej kojarzy się kto gdzie mieszka. Niedziela wielkanocna. Ludzie masowo idą do kościoła. Ze wszystkich alejek osiedlowych, ludzie spływają do jednej, bo do kościoła prowadzi "wąskie gardło". Nie ma innej możliwości, trzeba przejść przed wejściem do klatki schodowej w jednym bloku.
W pewnym momencie z klatki wychodzi dwoje ludzi - mężczyzna i kobieta, tak około 50 lat, rozglądają się, i nagle pan zaczyna bić panią, zwracając jeszcze na siebie uwagę okrzykami typu "a masz, a masz". Pani woła na odmianę "o jej!". Robi się zamieszanie, ludzie przystają, wlepiają oczy. Do bijących się dobiega pies, który wyraźnie staje w obronie pani, zaczyna skakać i ujadać. Bijący zabierają psa i wracają do klatki. Ludzie powoli dochodzą do siebie, komentując pod nosem idą do kościoła. Koniec przedstawienia.
Nie, nie stała się nikomu żadna krzywda, choć moi rodzice (bo to oni byli) jeszcze długo wstydzili się pokazać sąsiadom na oczy. A powody były takie:
Po śmierci psa moja mama nie mogła znaleźć sobie miejsca, musiała mieć nowego i koniecznie teriera. Żadnego rodowodowego, byle charakter się zgadzał. Znalazła ogłoszenie, że ktoś takiego chce sprzedać. Rodzice pojechali na miejsce, w okazałym domu z ogródkiem przywitali ich właściciele pieska.
Pies był okazem nędzy i rozpaczy. Chudy, sierść skołtuniona, nigdy w życiu nie strzyżony, roztrzęsiony jakiś. Państwo stwierdzili, że go nie chcą, bo on dziwny jakiś, nie szczeka.
Państwo też byli dziwni, bo pies nie miał
- schronienia - mieszkał w jamie wygrzebanej w ziemi pod drzewem
- miski z wodą - może dlatego dwa razy wyciągany był ze studni, a może z innego powodu
- jedzenie rzucane było gdzie popadnie.
Moja mama przejęła się bardzo losem zwierzaka, zabrała go do domu. Długo trwało, zanim pies przyzwyczaił się, że nikt go tutaj nie uderzy, że na jedenie nie trzeba polować. Do tego okazało się, że ma padaczkę. Pies był prawie normalny. No właśnie, prawie.
Były to czasy, kiedy tabliczka "psy wyprowadzać wyłącznie na smyczy" była traktowana tak samo jak ta o deptaniu trawników i zakazie gry w piłkę, czyli jakby jej nie było, więc psy najczęściej biegały luzem. Dioguś też był puszczany, tylko czasami coś przestawiało się w umyśle psiaka i zaczynał uciekać. Nie było możliwości złapania go. Ani na przysmak, ani na wołanie, z obłędem w oczach gnał przed siebie i zatrzymywał się, kiedy stwierdzał, że nikt mu nie grozi. Był jeden sposób, odkryty przez przypadek. Nie wolno było dotknąć jego pani. Wtedy zaczynał szczekać (a podobno nie umiał) i bronić. Nie rzucał się, żeby pogryźć, tylko odepchnąć "napastnika".
I stąd ta cała akcja, a że akurat w czasie, gdy wielu ludzi szło do kościoła? Nie można było poczekać, bo pies by gdzieś uciekł.
Jakim trzeba być człowiekiem, żeby doprowadzić zwierzę do takiego stanu? Stanu, którego pomimo wielu lat czułej opieki nie udało się odwrócić, bo do końca życia pies miał różne odchyły.

Skomentuj (24) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 229 (267)
zarchiwizowany

#24664

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia opowiedziana mi przez moją koleżankę Monikę (M).
M jechała z rodziną na działkę. Ona z rodzicami w samochodzie, a przed nimi jej brat, niedawno kupił motor, zrobił prawo jazdy, więc niech ma radochę z jazdy. Akcja rozgrywa się na oczach rodziców. Na jadącego przepisowo brata wyjeżdża zza zakrętu samochód. Centymetry dzielą go od stłuczki, motor przewraca się, chłopak na ziemi, a z samochodu WYTACZA się kierowca. Ojciec wyskakuje ze swojego samochodu, łapie gościa za klapy, próbuje nim potrząsnąc, żeby nie powiedzieć, że obić mu ryło.
I dochodzimy do punktu kulminacyjnego, oddaję głos Monice, która opowiadała mi to następnego dnia, kiedy odwiedziłam ją na tej działce
M - I wiesz, co się okazało? To był ksiądz! Niedużo brakowało, żeby tata obił księdza.
Ja - Może mu się należało...
M - Księdzu?
Ja - No, jeżeli zataczający się wyszedł z samochodu.
M - Na pewno był zmęczony, może całą noc się modlił.
Ja - A może pił całą noc?
M - Jak możesz tak mówić. Ale gdyby przyjechała tutaj moja ciotka, to nic jej nie mów, mielibyśmy straszny obciach w rodzinie.

Zaznaczam, że koleżanka nie pochodzi z małej miejscowości, od urodzenia w Warszawie, nie była też wedy małą dziewczynką wierzącą w każde słowo duszpasterza, ale kobietą około 30 lat, rodzice bardzo wspierali jej wersję wydarzeń, a na mnie patrzyli jakoś dziwnie, kiedy powiedziałam własne zdanie.
Dzięki takim ludziom księża czują się bezkarnie, bo ksiądz nie pije alkoholu, jego upaja całonocna modlitwa i daje mu napęd do jeżdżenia pod wpływem... modlitwy.

księża

Skomentuj (8) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 290 (314)
zarchiwizowany

#22979

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Niezbyt często mam okazję pojeździć komunikacją publiczną, ale niedawno skorzystałam z autobusu.
Dużo ludzi nie było, nawet nie wszystkie miejsca siedzące zajęte, gwar rozmów, a nad tym wszystkim górują głosy dwóch na oko gimnazjalistek, dosyć opisowo rozmawiających o różnych aspektach prowadzenia się ich koleżanki z klasy. Z kim i jak i dlaczego do tego jest w poczcie sztandarowym. I nagle w nawiązaniu do rozmowy panienek dał się słyszeć głos dziecka, może 6-7 lat:
- Mamo, a co to jest prezerwatywa?
Mama trochę zbladła, a w autobusie nagle zrobiło się cicho. Dał się posłyszeć jedynie szelest uszu, które jak czasze anten satelitarnych ustawiały się na odbiór. W końcu jakieś sapnięcie starszej pani, chichot panienek i znów chłopiec:
- Mamo, no powiedz mi, co to ta prezerwatywa.
- No, mamuśka dawaj - to już był przedstawiciel męskiej części młodzieży zaludniającej autobus. Tak na zachętę. I znowu chichoty.
Na co mama, co prawda bardziej do zgromadzonej publiczności, niż do syna:
- Popatrz synku na tych ludzi. Każdy z nich dobrze wie, co to jest i do czego służy, ale i tak każdy z nich czeka, aż ci wytłumaczę. Połowa z nich będzie udawała, że nie słucha, a druga połowa nawet nie będzie udała, tylko zacznie jeszcze dyskutować. A na pytanie odpowiem ci w domu.
Po czym nie speszona wróciła do przerwanej lektury gazety.

komunikacja_miejska

Skomentuj (4) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 287 (319)