Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

myscha

Zamieszcza historie od: 12 czerwca 2011 - 14:35
Ostatnio: 28 marca 2024 - 8:17
  • Historii na głównej: 36 z 61
  • Punktów za historie: 22737
  • Komentarzy: 180
  • Punktów za komentarze: 2009
 
zarchiwizowany

#13076

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Razem z mężem prowadzimy niedużą firmę poligraficzą. Czasem zdarza nam się otrzymać zlecenie od jakiejś drukarni na drobne prace introligatorskie.

Kiedyś trafiła do nas taka praca. Wszystko w porządku, zleceniodawca zadowolony. Po jakimś czasie przychodzi z kolejną, następną - fajnie nowy stały klient - cenna sprawa. Płatność gotówką przy odbiorze, czasem odbierając nawet część pracy płacili z góry za tą jeszcze nie wykonaną.
Raz pilna praca. Cały dzień stania przy maszynie, terminy, klient stoi i czeka aż ostatnie arkusze zejdą. Pakuje do samochodu, wystawiam fakturę - o, szefowa nie dała pieniędzy. Klient stały, dam na przelew. Kwota nie taka aż wielka, właściwie żadnych materiałów, tylko robocizna.
Mija termin płacenia, jeszcze kilka dni - nic. Próbuję dzwonić - nikt nie odbiera. Wysyłam maila - brak odpowiedzi. Wybierać mi się do nich nie chciało, myślę - wrócicie. Macie blisko, robota zrobiona dobrze, prędzej czy później - wrócicie.
Pewnego dnia telefon. Czy można przynieść pracę. Pani przedstawia się inną nazwą firmy, mówi, że dostała do nas namiar przez pewną drukarnię. Przynosi pracę identyczną z tą, którą wykonywałam wcześniej - jakby kontynuacja nakładu. Oczywiście przyjęłam pracę, płatność oczywiście gotówką, miła atmosfera, rozmowa. Pytam się klientki, czy przypadkiem nie dostała namiaru do nas z drukarni A... Takiego gwałtownego zaprzeczenia w życiu nie słyszałam. No i wszystko jasne. Nie chciała jednak powiedzieć skąd o nas wie.
Pieniądze udało się jakoś odzyskać, ale tamta drukarnia już bezpośrednio nic nam nie zleca. Warto było - dla kilkuset złotych?

drukarnia

Skomentuj (1) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 153 (175)
zarchiwizowany

#12993

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Żeby odpocząć od codzienności, wyjechaliśmy (ja, mój mąż i kolega) do pięknej górskiej miejscowości. Okres był sprzyjający wyjazdom, bo akurat jakiś dłuższy weekend.
Wybraliśmy się do pizzerii. Gdy przyszliśmy, nie było dużo ludzi, ale sprawność obsługi pozostawiała sporo do życzenia, czekaliśmy dość długo na zamówienia, w międzyczasie w lokalu zaczęło robić się coraz ciaśniej.
Zjedliśmy, co nam przyniesiono, próbujemy ściągnąć kelnerkę wzrokiem, gestem. Wszystko na nic. Biega kobiecina jak w ukropie, klientów pełno, stoliki wszystkie pozajmowane, ludzie stoją w drzwiach czekając na miejsce. My siedzimy nad pustymi talerzami, wzrok czekających wypala na nas dziurę, kelnerka z rachunkiem nie zjawia się. Kolega wpadł na pomysł, że wstaniemy od stolika, ustąpimy czekającym, a zapłacimy przy kasie. Idziemy do kasy, obok przechodzi obsługująca nas kelnerka. Kolega jest osobą o dosyć charakterystycznej urodzie i sposobie zachowania, więc rzuca się w oczy, trudno pomylić więc go z kim innym, albo nie zwrócić na niego uwagi.
(K)olega: Przepraszam panią...
(KE)lnerka: Nie teraz, nie teraz.
(K): Ale ja chciałem...
(KE): Mówiłam, że nie teraz.
Odszedł z głupią miną. Trzeba gdzieś się na kobietę zaczaić i szybko powiedzieć jej, że rachunek chcemy. Przy kasie nikogo jakoś nie było, więc stanęliśmy na drodze pomiędzy kuchnią a salą, tamtędy pani przechodziła często. Zachowywaliśmy się tak, żeby zwrócić jej uwagę, ale pani była twardą sztuką i się nie dawała. Może myślała, że jesteśmy nowymi klientami, ale jak już pisałam, kolega był łatwy do zapamiętania. Po 45 minutach prób uregulowania rachunku poddaliśmy się. Nie mieliśmy żadnych szans.

pizzeria

Skomentuj (11) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 184 (224)
zarchiwizowany

#12093

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Rzecz się działa kilkanaście lat temu w niedużym podwarszawskim miasteczku. Środek tygodnia, środek dnia, akurat miałam wolne, podjechałam wehikułem 126p pod jedyny wówczas większy sklep w miejscowości. Po wjechaniu na parking stwierdziłam, że złapałam gumę. Jako, że koła nie zmienia się bardzo często, nie miałam specjalnej wprawy w tym, ale nie oczekiwałam pomocy i sama wzięłam się do roboty.
W tym momencie spod ściany sklepu oderwało się kilku panów, przydreptało przez parking w moim kierunku, ustawiło się w pobliżu i zaciekawieniem zaczęło przyglądać się jak baba zmienia koło. Męczyłam się nieco z poluzowywaniem śrub, panowie stali i kręcili głowami. Uśmiechnęłam się najładniej jak potrafiłam i zasugerowałam, że mogliby mi pomóc odkręcić te śruby. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki panowie zdematerializowali się, poza jednym, który chyba nie załapał się na ten czar, więc chcąc nie chcąc odkręcił mi jedną (!) śrubę i też zniknął. Przez parking przechodziło naprawdę sporo ludzi. Jakiś pan stwierdził
- pomógłbym pani, ale po dziecko do szkoły idę.
Podniosłam samochód, zaczęłam ściągać koło.
- to kopnąć trzeba, wtedy zejdzie - usłyszałam za sobą głos.
Kopnęłam, ale nic nie pomogło.
- bo to nie w to miejsce - pouczył mnie pan - to trzeba o, tutaj
- to może by pan kopnął? - spytałam
No to pan kopnął, kółko rzeczywiście lekko odskoczyło, ale pana już nie było. Pod sam koniec zmieniania podeszła do mnie kobieta i spytała się, czy mi nie pomóc. Podziękowałam jej bardzo, ale już nie było w czym pomagać.

Moje przemyślenia: nie oczekiwałam pomocy, poradziłam sobie sama, ale po co panowie, którzy i tak nie zamierzali pomagać zbiegli się z poradami, komentarzami. Dobrze, że jeszcze zdjęć nie robili.
Jedyną osobą, która zaoferowała pomoc była kobieta.

ulica

Skomentuj (12) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 158 (210)
zarchiwizowany

#11773

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Moja firma zajmuje się m.in. przygotowywaniem materiałów do druku. Współpracowaliśmy akurat z niedużą drukarnią, która zlecała nam takie prace.
Otrzymaliśmy zamówienie na przygotowanie zaproszeń, szef drukarni wszystko wyjaśnił i dał arkusz papieru, na którym miało być to drukowane. Papier ewidentnie pochodził z jakiejś innej pracy, bo był to ścinek, na którym mieściło się jedno zaproszenie, ale wiadomo, oszczędności to podstawa, po co kupować specjalnie papier, jeżeli resztki się też nadają.
Niestety, nie pamiętam już czyja wina była większa, czy źle sprecyzowane wymagania, czy pomyłka w przygotowaniu, ale po wydrukowaniu okazało się, że był źle zrobiony montaż i pracę trzeba drukować jeszcze raz. Rozmowa ze zleceniodawcą odbyła w przyjaznej atmosferze, on sam zaproponował podzielenie kosztów, bo wina leżała po dwóch stronach, więc mamy mu oddać tylko za papier, nie liczymy robocizny. Oczywiście, zgodziliśmy się, bo za błędy trzeba odpowiadać.
I wtedy okazało się, że papier jest jakiś horrendalnie drogi. Koszt papieru na 200 zaproszeń wyszedł (już dokładnie nie pamiętam), ale kilkaset złotych. I nie ma tu znaczenia, że to resztki, ale ten papier kosztuje. Niestety, zleceniodawca chyba zapomniał, że sam dał jeden arkusz.
Zaczęłam przyglądać się, co takiego drogiego i niezwykłego może być w tym papierze. Miałam kilkoro znajomych w branży papierniczej, więc zadzwoniłam do kolegi będącego przedstawicielem handlowym. Kolega obejrzał papier i bez żadnych wątpliwości stwierdził, że jest to zwykła kreda, tylko tyle, że w kolorze ecru, taką kredę przedaje tylko i wyłącznie firma X. Zadzwoniłam do tej firmy, spytałam się o cenę.
Właściciel drukarni zdziwił się bardzo, kiedy zamiast kilkuset złotych dostał 50. To i tak była zawyżona kwota. Zmieszany stwierdził, że szef produkcji wprowadził go w błąd.
A mi się wierzyć nie chce, że był to błąd szefa produkcji, bo pan ten jeszcze długo tam pracował, a właściciel jeszcze kilka razy próbował wycinać jakieś numery. Później zastanawiałam się, czy aby na pewno praca ta była błędnie wykonana. Rozstaliśmy się bez żalu.

drukarnia

Skomentuj (3) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 85 (127)
zarchiwizowany

#11462

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Na początku mówię wszystkim "dzień dobry", bo to mój debiut i przechodzę do historii.
Działo się to lat temu kilkanaście. Komputery nie były tak popularne jak obecnie, na studiach kończyła się era komputerów typu "Odra" i powoli przechodziliśmy do PC-tów. Jedna ze studentek właśnie skończyła studia, broniąc pracy magisterskiej i zdobywając bardzo dobre oceny. Zaproponowano jej pozostanie na uczelni i prowadzenie zajęć dla studentów.
Złożyło się tak, że zajęcia prowadziła na starszych latach, więc jej studentami byli czasem koledzy, którzy studia zaczynali razem z nią, tylko im się coś omsknęło po drodze, więc znali się dosyć dobrze. Szybko dowiedzieli się, że ona nie jest dla nich dajmy na to Kasia, ale pani magister i nie chodziło o oficjalne zwracanie się w czasie zajęć na forum grupy, ale choćby podejście na przerwie z jakimś pytaniem.
Wiadomo, że przy takim podejściu do tematu, studenci zaraz coś miłego wymyślą dla pani magister (PM).
Prowadziła zajęcia związane z komputerami, ale niestety wiedziała tyle, ile przeczytała przed zajęciami. Wiedza studentów, szczególnie tych zajmujących się już zawodowo np. grafiką była wiele wyższa od jej wiedzy, ale przedmiot trzeba zaliczyć. A PM za punkt honoru postawiła sobie udowodnienie im wszystkim, że to ona jest ta mądrzejsza.
Któregoś dnia zamieszanie, komputer nie chce działać. Student woła PM zgłaszając problem. Czarny ekran, DOS się nie wgrywa, na ekranie jakieś dziwne napisy. PM podeszła do komputera, kilka razy wcisnęła Enter, te same napisy pojawiały się za każdym naciśnięciem, więc stwierdziła, że trzeba wezwać pomoc techniczną, zabroniła studentom dotykać czegokolwiek. Już miała wychodzić, kiedy student wyjął dyskietkę z napędu i z niewinną miną powiedział: już się naprawiło.

Dopiszę tylko, dla tych, którzy może nie pamiętają specyfiki DOS-u, że w pierwszej kolejności system był wczytywany z dyskietki, dopiero później z twardego dysku. Jeżeli w napędzie była dyskietka nie systemowa komputer prosił o wyjęcie jej (wtedy przechodził do dysku twardego) lub zmianę na systemową (wczytywał sysytem z dyskietki).

Politechnika

Skomentuj (12) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 118 (188)