Profil użytkownika
naturalnawodamineralna
Zamieszcza historie od: | 7 marca 2011 - 21:52 |
Ostatnio: | 28 maja 2021 - 7:56 |
- Historii na głównej: 8 z 21
- Punktów za historie: 5470
- Komentarzy: 38
- Punktów za komentarze: 98
zarchiwizowany
Skomentuj
(4)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Tym razem bardziej śmiesznie, niż piekielnie, ale może też wpisywać się w serię opowieści o postrzeganiu Polaków przez inne narody.
Do firmy, w której pracuję, przyjechali z pewnym biznesem panowie z Holandii. Gadka szmatka, rozmowy o biznesie, po czym panowie wraz z dwójką naszych pracowników poszli na teren hal produkcyjnych. Holendrów oprowadzali O. i M., przy czym M. nie mówi po niemiecku a po angielsku tylko trochę (zna parę słów, ale bardziej rozumie niż coś z sensem powie). Ale M. musiał się pojawić, bo jest kierownikiem działu, którego ów polsko-holenderski biznes dotyczył.
Rozmowy przebiegały w bardzo luźnej atmosferze, nagle ktoś z pracowników coś niósł czy coś w tym stylu i M, mu pomógł (coś podniósł ciężkiego czy przytrzymał). O. w żartach mówi do Holendrów po angielsku:
- Patrzcie, jaki silny, a jaki przystojny, no super chłopak! Może się podobać kobietom, może i nawet facetom...
Tu śmiech, taki tam żarcik, po czym M. wypala łamaną angielszczyzną:
- No, no, I like children!
Cisza... i te spojrzenia...
Po czym M.: Sory, sory girls! Not children, only girls!
Do firmy, w której pracuję, przyjechali z pewnym biznesem panowie z Holandii. Gadka szmatka, rozmowy o biznesie, po czym panowie wraz z dwójką naszych pracowników poszli na teren hal produkcyjnych. Holendrów oprowadzali O. i M., przy czym M. nie mówi po niemiecku a po angielsku tylko trochę (zna parę słów, ale bardziej rozumie niż coś z sensem powie). Ale M. musiał się pojawić, bo jest kierownikiem działu, którego ów polsko-holenderski biznes dotyczył.
Rozmowy przebiegały w bardzo luźnej atmosferze, nagle ktoś z pracowników coś niósł czy coś w tym stylu i M, mu pomógł (coś podniósł ciężkiego czy przytrzymał). O. w żartach mówi do Holendrów po angielsku:
- Patrzcie, jaki silny, a jaki przystojny, no super chłopak! Może się podobać kobietom, może i nawet facetom...
Tu śmiech, taki tam żarcik, po czym M. wypala łamaną angielszczyzną:
- No, no, I like children!
Cisza... i te spojrzenia...
Po czym M.: Sory, sory girls! Not children, only girls!
Taki jeden zakład pracy
Ocena:
149
(219)
zarchiwizowany
Skomentuj
(3)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Serdecznie pozdrawiam i gratuluję osobie, która w parę dni temu ukradła plastikową (!) klamkę od wewnętrznej strony drzwi do mojej klatki i na dość długi czas zamknęła sąsiadów w środku. Na jakimś skupie za tą plastikowa klamkę dostał pewnie z zyliard dolarów...
mój blok
Ocena:
135
(185)
zarchiwizowany
Skomentuj
(1)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Z cyklu tym razem ojciec roku...
Pozdrawiam genialnego tatusia, który dzisiaj w Wiśle na stoku Soszów na samym środku niezbyt szerokiej trasy, w miejscu łączenia się jej z drugą, w "godzinach szczytu" i dużej ilości narciarzy i snowboardzistów oraz padającym śniegu dość konkretnie ograniczającym widoczność i zaraz za ponad 90cio stopniowym zakrętem uczył swojego na 4-5 letniego synka jeździć na snowboardzie... Bravo!
Pozdrawiam genialnego tatusia, który dzisiaj w Wiśle na stoku Soszów na samym środku niezbyt szerokiej trasy, w miejscu łączenia się jej z drugą, w "godzinach szczytu" i dużej ilości narciarzy i snowboardzistów oraz padającym śniegu dość konkretnie ograniczającym widoczność i zaraz za ponad 90cio stopniowym zakrętem uczył swojego na 4-5 letniego synka jeździć na snowboardzie... Bravo!
Wisła Soszów
Ocena:
2
(38)
Historia opowiedziana przez koleżankę, młodą lekarkę, pracującą na szpitalnym oddziale ratunkowym (SOR)...
Dzień jak co dzień, przywożą jakiegoś Pana Żulika (Z), który rozbił sobie nos czy coś w tym stylu. Z. siedzi i czeka w poczekalni, coś tam mamrocze, pachnie nieprzyjemnie, generalnie jednak nie jest zalany w trupa i nie stwarza większych problemów. Korytarzem idzie sobie Pani Sprzątająca (S) pchając przed sobą swój wózek wypełniony szmatkami, płynami itp.
Koleżanka siedząc w gabinecie, nagle słyszy krzyki:
S: No co pan robi, panie, co to ma być!!!
Okazało się, że ten chwilę wcześniej zabrał jej z wózka, gdy nie patrzyła, płyn do mycia szyb (był z alkoholem) i jednym łykiem pozbawił pełną butelkę zawartości...
S: Panie, no co pan robi?!!
Z. (z klasycznym bananem na twarzy): Aaaa, trzeba było sobie pilnować.
Dzień jak co dzień, przywożą jakiegoś Pana Żulika (Z), który rozbił sobie nos czy coś w tym stylu. Z. siedzi i czeka w poczekalni, coś tam mamrocze, pachnie nieprzyjemnie, generalnie jednak nie jest zalany w trupa i nie stwarza większych problemów. Korytarzem idzie sobie Pani Sprzątająca (S) pchając przed sobą swój wózek wypełniony szmatkami, płynami itp.
Koleżanka siedząc w gabinecie, nagle słyszy krzyki:
S: No co pan robi, panie, co to ma być!!!
Okazało się, że ten chwilę wcześniej zabrał jej z wózka, gdy nie patrzyła, płyn do mycia szyb (był z alkoholem) i jednym łykiem pozbawił pełną butelkę zawartości...
S: Panie, no co pan robi?!!
Z. (z klasycznym bananem na twarzy): Aaaa, trzeba było sobie pilnować.
Zagłębie
Ocena:
800
(828)
zarchiwizowany
Skomentuj
(5)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Historia transportowa, posylwestrowa:
Niedziela, 1 stycznia, czas apokalipsy. Trzeba wracać do domu z wyjazdu, trasa Szczyrk-Sosnowiec. Najpierw PKS ze Szczyrku do Bielska, oczywiście puścili chyba najmniejszy jaki był, my wsiadaliśmy na samym początku trasy ale już w centrum Szczyrku ludzie wyczyniali cuda aby zmieścić się do tego (jednego z dwóch tego dnia) busa. Podróż- długa, ciasna, ale w końcu dotarliśmy do Bielska.
Pociąg mieliśmy o 17.02, bilety kupione, na peronie byliśmy jakieś 20 minut przed przyjazdem składu. I tu już zaczęliśmy się mocno niepokoić, bo na peronie robiło się coraz tłoczniej i tłoczniej, miałam wrażenie jakby ci ludzie się mnożyli jak jakieś komórki przez podział w przyśpieszeniu. Pociąg oczywiście lekko opóźniony, jechał ze Zwardonia m.in. przez Żywiec. Podjechał. TRZY wagony. Nawet nie wiedziałam, że ludzie są tak giętcy i potrafią się tak skompresować, a to byli dopiero ci, którzy w pociągu przyjechali. Z około 100 osób na peronie dobiło się do tej puszki w ludzkimi śledziami zwanej pociągiem około 20.
I tu znaleźlibyśmy się się w przysłowiowej d***, ale na szczęście za chwilę odjeżdżało TLK do Gdyni. Bilety mieliśmy co prawda na osobówkę, ale trudno, jakoś trzeba wrócić do domu. Wsiedliśmy, kupiliśmy bilety, na tamtych niewykorzystanych konduktor przybił pieczątkę o ich niewkorzystaniu i musiał na KAŻDYM (a było nas 10 osób) bilecie opisać, gdzie kiedy skąd i dokąd pociągiem jakiej relacji, o jakim numerze, o jakiej godzinie nie pojechaliśmy (i sto innych durnych rzeczy). Ledwie to zmieścił drobnym maczkiem na tych biletach, które nie są największego formatu, no współczuję mu generalnie. I powiedział, że w sytuacji, gdy nie zmieściliśmy się do pociągu, mamy prawo jechać innym przewoźnikiem na tej samej trasie a PKP ma obowiązek oddać nam 100% kwoty za bilet. I do tego dodał: ale i tak na pewno będziecie musieli się kłócić w kasie...
I oczywiście się nie pomylił, Pani w kasie stwierdziła, że na bilecie powinna być też informacja, że się nie zmieściliśmy, bo pociąg był przepełniony. Po pierwsze- ciekawe gdzie ten konduktor miał to wpisać, na bilecie nie zostało już ani cm kwadratowego miejsca, po drugie- skąd my mieliśmy o tym wiedzieć? 40 minut negocjacji nic nie dało, napisaliśmy reklamację, ale chcieliśmy kopię tego pisma i ksero biletów, ale Pani nie miała ksera. Chcieliśmy więcej druków reklamacji, ale Pani się skończyły- na cały dworzec w Sosnowcu Pani miała 2 (słownie: dwa) druki reklamacji. Po prostu genialne!
A do tego wisienka na torcie:
Wysiadamy w Sosnowcu, pociąg do Gdyni, więc długodystansowy, już też mocno załadowany. Do wagonu podchodzi mama (M) z malutkim dzieciaczkiem na ręce i mężem, który starał się załadować wózek do pociągu (z przedziałami). Podchodzą do Pani konduktor (K) i wywiązuje się taki dialog:
M: Czy my się tu jeszcze zmieścimy?
K: No jest tu gdzieś jeden (ten pociąg dla odmiany był dosyć długi) przedział dla matki z dzieckiem, ale może być zajęty...
M: No i co?
K: No i co!
Niedziela, 1 stycznia, czas apokalipsy. Trzeba wracać do domu z wyjazdu, trasa Szczyrk-Sosnowiec. Najpierw PKS ze Szczyrku do Bielska, oczywiście puścili chyba najmniejszy jaki był, my wsiadaliśmy na samym początku trasy ale już w centrum Szczyrku ludzie wyczyniali cuda aby zmieścić się do tego (jednego z dwóch tego dnia) busa. Podróż- długa, ciasna, ale w końcu dotarliśmy do Bielska.
Pociąg mieliśmy o 17.02, bilety kupione, na peronie byliśmy jakieś 20 minut przed przyjazdem składu. I tu już zaczęliśmy się mocno niepokoić, bo na peronie robiło się coraz tłoczniej i tłoczniej, miałam wrażenie jakby ci ludzie się mnożyli jak jakieś komórki przez podział w przyśpieszeniu. Pociąg oczywiście lekko opóźniony, jechał ze Zwardonia m.in. przez Żywiec. Podjechał. TRZY wagony. Nawet nie wiedziałam, że ludzie są tak giętcy i potrafią się tak skompresować, a to byli dopiero ci, którzy w pociągu przyjechali. Z około 100 osób na peronie dobiło się do tej puszki w ludzkimi śledziami zwanej pociągiem około 20.
I tu znaleźlibyśmy się się w przysłowiowej d***, ale na szczęście za chwilę odjeżdżało TLK do Gdyni. Bilety mieliśmy co prawda na osobówkę, ale trudno, jakoś trzeba wrócić do domu. Wsiedliśmy, kupiliśmy bilety, na tamtych niewykorzystanych konduktor przybił pieczątkę o ich niewkorzystaniu i musiał na KAŻDYM (a było nas 10 osób) bilecie opisać, gdzie kiedy skąd i dokąd pociągiem jakiej relacji, o jakim numerze, o jakiej godzinie nie pojechaliśmy (i sto innych durnych rzeczy). Ledwie to zmieścił drobnym maczkiem na tych biletach, które nie są największego formatu, no współczuję mu generalnie. I powiedział, że w sytuacji, gdy nie zmieściliśmy się do pociągu, mamy prawo jechać innym przewoźnikiem na tej samej trasie a PKP ma obowiązek oddać nam 100% kwoty za bilet. I do tego dodał: ale i tak na pewno będziecie musieli się kłócić w kasie...
I oczywiście się nie pomylił, Pani w kasie stwierdziła, że na bilecie powinna być też informacja, że się nie zmieściliśmy, bo pociąg był przepełniony. Po pierwsze- ciekawe gdzie ten konduktor miał to wpisać, na bilecie nie zostało już ani cm kwadratowego miejsca, po drugie- skąd my mieliśmy o tym wiedzieć? 40 minut negocjacji nic nie dało, napisaliśmy reklamację, ale chcieliśmy kopię tego pisma i ksero biletów, ale Pani nie miała ksera. Chcieliśmy więcej druków reklamacji, ale Pani się skończyły- na cały dworzec w Sosnowcu Pani miała 2 (słownie: dwa) druki reklamacji. Po prostu genialne!
A do tego wisienka na torcie:
Wysiadamy w Sosnowcu, pociąg do Gdyni, więc długodystansowy, już też mocno załadowany. Do wagonu podchodzi mama (M) z malutkim dzieciaczkiem na ręce i mężem, który starał się załadować wózek do pociągu (z przedziałami). Podchodzą do Pani konduktor (K) i wywiązuje się taki dialog:
M: Czy my się tu jeszcze zmieścimy?
K: No jest tu gdzieś jeden (ten pociąg dla odmiany był dosyć długi) przedział dla matki z dzieckiem, ale może być zajęty...
M: No i co?
K: No i co!
Szczyrk-Bielsko-Katowice-Sosnowiec
Ocena:
95
(139)
zarchiwizowany
Skomentuj
(3)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Krotka anegdotka, jak jeden człek z rana innych ludzi spotka...
Rano, bieg na pociąg do pracy, wpadam na dworzec spóźniona, na peron gazu...! Wejście na perony po schodach, już zaraz za zakrętem, zakręt wzięty iiii... Schodami szerokości ok. 3-4 m schodzą w dół pasażerowie, którzy właśnie z pociągu wysiedli. Spokojnie, leniwie... Ja słyszę już charakterystyczny odgłos zamykanych w moim pociągu drzwi, próbuję przejść bokiem, środkiem, przepraszam, kombinuję, ale gdzie tam. Musiałam czekać aż cała rzesza ospałych pasażerów zejdzie i lecę na górę.
Całe szczęście pociąg jeszcze stał, bo był minutę przed (!!!) czasem i czekał.
P.S. Pozdrawiam Koleje Śląskie- czym gorsza pogoda tym bardziej punktualnie jeżdżą, niesamowite! :)
Rano, bieg na pociąg do pracy, wpadam na dworzec spóźniona, na peron gazu...! Wejście na perony po schodach, już zaraz za zakrętem, zakręt wzięty iiii... Schodami szerokości ok. 3-4 m schodzą w dół pasażerowie, którzy właśnie z pociągu wysiedli. Spokojnie, leniwie... Ja słyszę już charakterystyczny odgłos zamykanych w moim pociągu drzwi, próbuję przejść bokiem, środkiem, przepraszam, kombinuję, ale gdzie tam. Musiałam czekać aż cała rzesza ospałych pasażerów zejdzie i lecę na górę.
Całe szczęście pociąg jeszcze stał, bo był minutę przed (!!!) czasem i czekał.
P.S. Pozdrawiam Koleje Śląskie- czym gorsza pogoda tym bardziej punktualnie jeżdżą, niesamowite! :)
Sosnowiec PKP
Ocena:
1
(33)
zarchiwizowany
Skomentuj
(22)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
A′propos piekielnych nauczycieli...
W gimnazjum miałam "wybitną" nauczycielkę angielskiego. Pani koło 50tki, zrzędliwa i mecząca, w ogóle nie potrafiła przekazać wiedzy. Ja z tym przedmiotem generalnie nie miałam problemu, był to już chyba 6 czy 7 rok uczenia się tego języka w prywatnej szkole językowej, jednak większość osób z klasy miała trochę trudności. Kiedyś w ramach pracy domowej Pani Piekielna kazała nam napisać wiersz o lasach tropikalnych (dziwny temat swoją drogą...), następnego dnia sprawdza, ktoś dostał 3, ktoś 4, parę osób naciągane 2, ale chociaż spróbowali. Ja dostałam 1. Komentarz nauczycielki:
- Nie próbuj mnie oszukiwać, jesteś za głupia, żeby coś takiego napisać, to jest plagiat!
Niezwykły sposób motywacji uczniów....
W gimnazjum miałam "wybitną" nauczycielkę angielskiego. Pani koło 50tki, zrzędliwa i mecząca, w ogóle nie potrafiła przekazać wiedzy. Ja z tym przedmiotem generalnie nie miałam problemu, był to już chyba 6 czy 7 rok uczenia się tego języka w prywatnej szkole językowej, jednak większość osób z klasy miała trochę trudności. Kiedyś w ramach pracy domowej Pani Piekielna kazała nam napisać wiersz o lasach tropikalnych (dziwny temat swoją drogą...), następnego dnia sprawdza, ktoś dostał 3, ktoś 4, parę osób naciągane 2, ale chociaż spróbowali. Ja dostałam 1. Komentarz nauczycielki:
- Nie próbuj mnie oszukiwać, jesteś za głupia, żeby coś takiego napisać, to jest plagiat!
Niezwykły sposób motywacji uczniów....
Gimnazjum
Ocena:
176
(234)
Za górami, za lasami, a dokładniej 3 lata temu w Korbielowie postanowiłam się wraz z lubym ponapawać się białym szaleństwem. I udało się, aczkolwiek nie w tej odmianie o jaką mi chodziło - zamiast śniegu miałam przyjemność obcowania z NFZ.
Do rzeczy: ja - deska, mój facet-narty. Zaraz po świętach, koniec grudnia, śniegu nie za dużo, za to lodu - a owszem. Ale da się jeździć, nie ma tego co się lubi, to się korzysta z tego co jest. Drugi zjazd i mój chłopak zaliczył porządną, lodową glebę efektem której była zmiana położenia jego barku. Decyzja: GOPR.
Akt pierwszy: dzwonię. Z komórki, w Korbielowie, połączyło mnie z alarmowym GOPRu najpierw w Rabce, potem chyba w Zawoi, a potem jeszcze gdzieś, zanim dotarłam do właściwej stacji.
Ok, mówię o co chodzi, widzę po chłopaku, że nie jest dobrze, a raczej nie ma obniżonego progu odporności na ból. Pan już jedzie. Luby zielono-fioletowy, ledwo siedzi/leży na ławce, nic nie mówi. Ok, jest Pan Goprowiec (PG).
Okazało się, że nic przeciwbólowego dać nie może (ok, rozumiem), usztywnił ramię folią spożywczą na kawałku tektury z napisem GOPR. PG był sam. Na nartach. Pytam o skuter GOPRu - nie mają, nosze na płozach - też nie. Ale PG mówi, że "może nam załatwić ZA DARMO zjazd kolejką krzesełkowa na dół... Super, swoją drogą ciekawe co by było gdyby był tam orczyk, a nie krzesło? No nic, PG z moim, ja sama z deską, nartami i kijkami (to akurat wyglądało nieco komicznie).
Akt drugi: Luby wygląda gorzej niż źle, zwija się i zaciska zęby. Do szpitala. Karetka? PG mówi, ze może wezwać, ale będą z 2-3 godziny. Super po raz drugi. My we dwójkę, ja nie miałam prawa jazdy jeszcze. PG okazał się natomiast pod tym względem nie piekielnym, lecz wspaniałym, zszedł ze mną do auta (około 1 km) w swoich butach narciarskich, wsiadł, założył buty mojego faceta i podwiózł auto pod sam wyciąg. Chwała mu za to!
Akt trzeci: jedziemy autem do szpitala. Prowadzi (a jakże!) mój luby, jedną ręką i coraz bledszy, ale wyjścia nie ma. Pije wodę mineralną. Dojechaliśmy po 50 min. Izba przyjęć, czy tam SOR (nie wiem, nie odróżniam). Kolejka na jakieś 10 osób, prawie wszyscy owinięci cudowną folią z napisami GOPR - złamane nogi, ręce, itp. Czekać i się nie wychylać Pani Pielęgniarka (PP) każe. Ok.
Wpada babka z rozciętą głową. PP każe jej tez czekać. Babce leje się krew po twarzy, prowizoryczny opatrunek jaki trzyma przy czole, cały czerwony. Puka do pokoju pielęgniarek, PP daje jej wacik 2x2 cm i mówi, żeby nie była taka nerwowa.
Akt czwarty: po 1,5 godzinie czekania wchodzi mój, a w zasadzie wpełza. Wychodzi za 5 min ze skierowaniem na rentgen i idziemy w kierunku drzwi, które pokazała PP (i zniknęli tam wszyscy połamani z kolejki przed nami). Za drzwiami korytarz, następne drzwi - na zewnątrz. Budynek z rentgenem jakieś 50 m dalej. Idziemy. Po drodze mijamy tych wszystkich połamanych, chodzą na zewnątrz w obie strony, wózek inwalidzki jeden - na nim chłopiec może 8 lat z nogą w folii GOPR, reszta złamanych nóg kuca/skacze/pełźnie podpartych przez znajomych lub rodzinę, ewentualnie, jak ktoś wylądował tu sam, to na ramionach tych, co są ofoliowani GOPRem tylko na ręce. Paranoja:)
Akt piąty: w kolejce do rentgena czekamy tylko 40 min, bo nas Pan Pielęgniarz wziął jakoś szybciej, widząc, że mój facet zaraz padnie. Przed pokojem rentgenowskim z 30 osób. 2 krzesła. Około 8 złamanych nóg, których właściciele trzymają się na tych, co ich podpierali w drodze między budynkami. Ale nic to, paranoja trwa...
Akt szósty: Ok, jest decyzja, bark wybity, nastawiamy. Pełna narkoza. My zdziwienie, no ale jak trzeba to trzeba. Zabieg zrobili, luby od razu zrobił się jakiś taki bardziej żywotny (z powodu zelżenia bólu, nie z powodu narkozy). Ok, po zabiegu, PP mówi- w gips! My, że nie, PP, że trzeba, my że nie, że przecież można inaczej, że bandaż, że kupimy potem taki "usztywniacz" na bark i będzie w nim chodził. PP, że no dobrze, na wasze życzenie, ale oni nie mają bandaży. Ja w szoku, w sumie po co w szpitalu bandaże, nie?
Akt siódmy- końcowy:
PP: - to Pani pójdzie, kupi ten bandaż, jak chcecie takie usztywnienie.
Ja: - Ok, a gdzie?
PP: (myśli, wyciąga kartkę i zaczyna coś na niej rysować) Pani pójdzie w bramy głównej w lewo do świateł, potem w prawo z 300 m, potem w lewo do ronda, na rondzie prosto, za bankiem w prawo i za jakieś 500 m będzie apteka całodobowa.
Ja: - ....?
Ale co miałam zrobić, polazłam... Pół godziny marszu o północy w obcym mieście przy -20′C to w sumie normalne, żeby zdobyć bandaż dla pacjenta szpitala...
Wróciłam, usztywnienie założone, ale mojego jeszcze boli.
Ja: - A czy lekarz może dać coś przeciwbólowego?
PP: - Nie mamy nic.
Ja: - A jakąś receptę na coś mocniejszego typu jakiś ketonal czy coś?
PP: - Ibuprom mu pani kupi...
P.S.: przyjechał po nas mój tata, bo to około 1,5 godziny jazdy od nas, ja nie pojadę a mój po narkozie tym bardziej. Tata jak podjechał pod ten szpital, zabrał nas i wyjeżdżając, zanim zdążyłam cokolwiek mu opowiedzieć, westchnął:
- Nie lubię tego szpitala, 20 lat temu mnie tu źle złożyli, a podobno do teraz nic się tu nie zmieniło...
Do rzeczy: ja - deska, mój facet-narty. Zaraz po świętach, koniec grudnia, śniegu nie za dużo, za to lodu - a owszem. Ale da się jeździć, nie ma tego co się lubi, to się korzysta z tego co jest. Drugi zjazd i mój chłopak zaliczył porządną, lodową glebę efektem której była zmiana położenia jego barku. Decyzja: GOPR.
Akt pierwszy: dzwonię. Z komórki, w Korbielowie, połączyło mnie z alarmowym GOPRu najpierw w Rabce, potem chyba w Zawoi, a potem jeszcze gdzieś, zanim dotarłam do właściwej stacji.
Ok, mówię o co chodzi, widzę po chłopaku, że nie jest dobrze, a raczej nie ma obniżonego progu odporności na ból. Pan już jedzie. Luby zielono-fioletowy, ledwo siedzi/leży na ławce, nic nie mówi. Ok, jest Pan Goprowiec (PG).
Okazało się, że nic przeciwbólowego dać nie może (ok, rozumiem), usztywnił ramię folią spożywczą na kawałku tektury z napisem GOPR. PG był sam. Na nartach. Pytam o skuter GOPRu - nie mają, nosze na płozach - też nie. Ale PG mówi, że "może nam załatwić ZA DARMO zjazd kolejką krzesełkowa na dół... Super, swoją drogą ciekawe co by było gdyby był tam orczyk, a nie krzesło? No nic, PG z moim, ja sama z deską, nartami i kijkami (to akurat wyglądało nieco komicznie).
Akt drugi: Luby wygląda gorzej niż źle, zwija się i zaciska zęby. Do szpitala. Karetka? PG mówi, ze może wezwać, ale będą z 2-3 godziny. Super po raz drugi. My we dwójkę, ja nie miałam prawa jazdy jeszcze. PG okazał się natomiast pod tym względem nie piekielnym, lecz wspaniałym, zszedł ze mną do auta (około 1 km) w swoich butach narciarskich, wsiadł, założył buty mojego faceta i podwiózł auto pod sam wyciąg. Chwała mu za to!
Akt trzeci: jedziemy autem do szpitala. Prowadzi (a jakże!) mój luby, jedną ręką i coraz bledszy, ale wyjścia nie ma. Pije wodę mineralną. Dojechaliśmy po 50 min. Izba przyjęć, czy tam SOR (nie wiem, nie odróżniam). Kolejka na jakieś 10 osób, prawie wszyscy owinięci cudowną folią z napisami GOPR - złamane nogi, ręce, itp. Czekać i się nie wychylać Pani Pielęgniarka (PP) każe. Ok.
Wpada babka z rozciętą głową. PP każe jej tez czekać. Babce leje się krew po twarzy, prowizoryczny opatrunek jaki trzyma przy czole, cały czerwony. Puka do pokoju pielęgniarek, PP daje jej wacik 2x2 cm i mówi, żeby nie była taka nerwowa.
Akt czwarty: po 1,5 godzinie czekania wchodzi mój, a w zasadzie wpełza. Wychodzi za 5 min ze skierowaniem na rentgen i idziemy w kierunku drzwi, które pokazała PP (i zniknęli tam wszyscy połamani z kolejki przed nami). Za drzwiami korytarz, następne drzwi - na zewnątrz. Budynek z rentgenem jakieś 50 m dalej. Idziemy. Po drodze mijamy tych wszystkich połamanych, chodzą na zewnątrz w obie strony, wózek inwalidzki jeden - na nim chłopiec może 8 lat z nogą w folii GOPR, reszta złamanych nóg kuca/skacze/pełźnie podpartych przez znajomych lub rodzinę, ewentualnie, jak ktoś wylądował tu sam, to na ramionach tych, co są ofoliowani GOPRem tylko na ręce. Paranoja:)
Akt piąty: w kolejce do rentgena czekamy tylko 40 min, bo nas Pan Pielęgniarz wziął jakoś szybciej, widząc, że mój facet zaraz padnie. Przed pokojem rentgenowskim z 30 osób. 2 krzesła. Około 8 złamanych nóg, których właściciele trzymają się na tych, co ich podpierali w drodze między budynkami. Ale nic to, paranoja trwa...
Akt szósty: Ok, jest decyzja, bark wybity, nastawiamy. Pełna narkoza. My zdziwienie, no ale jak trzeba to trzeba. Zabieg zrobili, luby od razu zrobił się jakiś taki bardziej żywotny (z powodu zelżenia bólu, nie z powodu narkozy). Ok, po zabiegu, PP mówi- w gips! My, że nie, PP, że trzeba, my że nie, że przecież można inaczej, że bandaż, że kupimy potem taki "usztywniacz" na bark i będzie w nim chodził. PP, że no dobrze, na wasze życzenie, ale oni nie mają bandaży. Ja w szoku, w sumie po co w szpitalu bandaże, nie?
Akt siódmy- końcowy:
PP: - to Pani pójdzie, kupi ten bandaż, jak chcecie takie usztywnienie.
Ja: - Ok, a gdzie?
PP: (myśli, wyciąga kartkę i zaczyna coś na niej rysować) Pani pójdzie w bramy głównej w lewo do świateł, potem w prawo z 300 m, potem w lewo do ronda, na rondzie prosto, za bankiem w prawo i za jakieś 500 m będzie apteka całodobowa.
Ja: - ....?
Ale co miałam zrobić, polazłam... Pół godziny marszu o północy w obcym mieście przy -20′C to w sumie normalne, żeby zdobyć bandaż dla pacjenta szpitala...
Wróciłam, usztywnienie założone, ale mojego jeszcze boli.
Ja: - A czy lekarz może dać coś przeciwbólowego?
PP: - Nie mamy nic.
Ja: - A jakąś receptę na coś mocniejszego typu jakiś ketonal czy coś?
PP: - Ibuprom mu pani kupi...
P.S.: przyjechał po nas mój tata, bo to około 1,5 godziny jazdy od nas, ja nie pojadę a mój po narkozie tym bardziej. Tata jak podjechał pod ten szpital, zabrał nas i wyjeżdżając, zanim zdążyłam cokolwiek mu opowiedzieć, westchnął:
- Nie lubię tego szpitala, 20 lat temu mnie tu źle złożyli, a podobno do teraz nic się tu nie zmieniło...
Szpital w pewnym górskim mieście
Ocena:
576
(630)
zarchiwizowany
Skomentuj
(5)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Mam babcię. Babcia (B) jest trochę fajna a trochę piekielna, w zasadzie bardziej to drugie, ale babcia to babcia:) Babcia jest mamą taty i jest on dla niej najważniejszy, ja i mama jesteśmy niejako "w pakiecie".
Babcia cechuje się tym, że np. gdy byliśmy w trójkę na wakacjach, a tata nigdy wtedy swojej komórki nie bierze ze sobą (generalnie w ogóle nie znosi tego wynalazku), to babcia dzwoni do mamy. I o co pyta? Odbiera mama (M).
M:- Halo?
B:- No cześć, co tam u Krzysia (mój tata, imię zmienione)?
M:- A dobrze...
B:- I jak tam, zadowolony, opalony?
M:- Tak, wszystko fajnie.
B:- Aha, to ok.
I się rozłączyła (babcia generalnie nigdy nie używa zwrotów grzecznościowych).
Aktualnie w poniedziałek moja mama musiała iść do szpitala na mały zabieg (rano poszła, popołudniu po zabiegu wyszła, jest w domu na L4, ale nie może wychodzić i w zasadzie za bardzo wstawać). Tata natomiast poszedł do szpitala w poniedziałek popołudniu w celu zrobienia kompletu badań (zostanie w szpitalu do kolejnego poniedziałku), ale nie będzie mieć żadnych zabiegów. Badania związane są z problemami z mięśniami rąk, ogólnie mówiąc. Akurat tak się złożyło, że oboje byli w podobnym czasie w szpitalu.
I teraz do rzeczy, historia z wczoraj:
Dzwoni babcia.
B:- Cześć Basiu (imię mamy zmienione), naturalnawodamineralna miała mi pomóc kupić prezenty na święta, a jeszcze do mnie nie dzwoniła....
M: Musi mama do niej dzwonić, może była zajęta...
B: A ty w sumie też byś się mogła w to zaangażować!
M: Ale dlaczego ja?
B: A co ty masz do roboty? (WTF? generalnie mama pracuje a teraz jak pisałam nie wychodzi z domu, babcia jest emerytką bez żadnych zobowiązań czasowych)
M: No generalnie ten szpital i....
B: A no właśnie! Jak tam Krzysiu?
M: No dobrze...
B: Byłaś w szpitalu u niego?
M: Nie, byłam ze sobą...
B: No i jak?
M: No dobrze...
B: No widzisz, dobrze, a on taki biedny i mówi, że go tak te ręcę bolą...
Babcia cechuje się tym, że np. gdy byliśmy w trójkę na wakacjach, a tata nigdy wtedy swojej komórki nie bierze ze sobą (generalnie w ogóle nie znosi tego wynalazku), to babcia dzwoni do mamy. I o co pyta? Odbiera mama (M).
M:- Halo?
B:- No cześć, co tam u Krzysia (mój tata, imię zmienione)?
M:- A dobrze...
B:- I jak tam, zadowolony, opalony?
M:- Tak, wszystko fajnie.
B:- Aha, to ok.
I się rozłączyła (babcia generalnie nigdy nie używa zwrotów grzecznościowych).
Aktualnie w poniedziałek moja mama musiała iść do szpitala na mały zabieg (rano poszła, popołudniu po zabiegu wyszła, jest w domu na L4, ale nie może wychodzić i w zasadzie za bardzo wstawać). Tata natomiast poszedł do szpitala w poniedziałek popołudniu w celu zrobienia kompletu badań (zostanie w szpitalu do kolejnego poniedziałku), ale nie będzie mieć żadnych zabiegów. Badania związane są z problemami z mięśniami rąk, ogólnie mówiąc. Akurat tak się złożyło, że oboje byli w podobnym czasie w szpitalu.
I teraz do rzeczy, historia z wczoraj:
Dzwoni babcia.
B:- Cześć Basiu (imię mamy zmienione), naturalnawodamineralna miała mi pomóc kupić prezenty na święta, a jeszcze do mnie nie dzwoniła....
M: Musi mama do niej dzwonić, może była zajęta...
B: A ty w sumie też byś się mogła w to zaangażować!
M: Ale dlaczego ja?
B: A co ty masz do roboty? (WTF? generalnie mama pracuje a teraz jak pisałam nie wychodzi z domu, babcia jest emerytką bez żadnych zobowiązań czasowych)
M: No generalnie ten szpital i....
B: A no właśnie! Jak tam Krzysiu?
M: No dobrze...
B: Byłaś w szpitalu u niego?
M: Nie, byłam ze sobą...
B: No i jak?
M: No dobrze...
B: No widzisz, dobrze, a on taki biedny i mówi, że go tak te ręcę bolą...
Rodzinka
Ocena:
77
(185)
zarchiwizowany
Skomentuj
(3)
Pobierz ten tekst w formie obrazka
Opowieść o tym, jak funkcjonują niektóre firmy:
Miałam sprawę do załatwienia w bardzo dużej, państwowej spółce. Dzwonię, pytam Pani, jakie dokumenty mam złożyć. Odpowiedź: wystarczy podanie w danej sprawie. Ok. Podanie wysłane.
Sprawą miała zająć się pewna wewnętrzna komisja, która zbiera się raz na miesiąc/dwa i zajmuje się tylko takimi sprawami jak moja. Mam znajomego, który z ramienia innej, też państwowej i powiązanej spółki, w posiedzeniach tejże komisji uczestniczy.
Pismo wysłane, zwrotka z poczty, że dotarło, przyszła. Data wpływu do spółki 8 listopada 2011. 1 grudnia zbiera się komisja. Mojego podania nie rozpatrują, bo go nie ma. Nie dotarło. Tłumaczenia, że zaginęło u nich, że mam potwierdzenie, że muszę mieć decyzję i nie mogę czekać kolejne 2 miesiące nic nie dały.
Znajomy poradził, żebym jak najszybciej dostarczyła, tym razem osobiście do odpowiedniej osoby i pokoju, a nie do sekretariatu, dokumenty po raz drugi, to może przekona kolegów z komisji, żeby sie zebrali jeszcze przed końcem roku.. Mówię, że już drukuję podanie. On do mnie, że muszę mieć też wypisany wniosek. Ja: WTF? Miało być tylko podanie! On mówi, że nie, że wniosek też musi być (co najlepsze na tym wniosku muszę mieć potwierdzenie zarobków od pracodawcy). Ja na urlopie, super, w te pędy, do pracy, załatwione (za pomocą komunikacji miejskiej i podwózki znajomych, bo sama nie mam auta, krążę na linii Sosnowiec-Katowice-Czeladź-Bytom). Jest, oddane!
Informacja od znajomego: jednak komisja będzie w styczniu lub w lutym, mam czekać...
I jak tu nie zwariować?
Miałam sprawę do załatwienia w bardzo dużej, państwowej spółce. Dzwonię, pytam Pani, jakie dokumenty mam złożyć. Odpowiedź: wystarczy podanie w danej sprawie. Ok. Podanie wysłane.
Sprawą miała zająć się pewna wewnętrzna komisja, która zbiera się raz na miesiąc/dwa i zajmuje się tylko takimi sprawami jak moja. Mam znajomego, który z ramienia innej, też państwowej i powiązanej spółki, w posiedzeniach tejże komisji uczestniczy.
Pismo wysłane, zwrotka z poczty, że dotarło, przyszła. Data wpływu do spółki 8 listopada 2011. 1 grudnia zbiera się komisja. Mojego podania nie rozpatrują, bo go nie ma. Nie dotarło. Tłumaczenia, że zaginęło u nich, że mam potwierdzenie, że muszę mieć decyzję i nie mogę czekać kolejne 2 miesiące nic nie dały.
Znajomy poradził, żebym jak najszybciej dostarczyła, tym razem osobiście do odpowiedniej osoby i pokoju, a nie do sekretariatu, dokumenty po raz drugi, to może przekona kolegów z komisji, żeby sie zebrali jeszcze przed końcem roku.. Mówię, że już drukuję podanie. On do mnie, że muszę mieć też wypisany wniosek. Ja: WTF? Miało być tylko podanie! On mówi, że nie, że wniosek też musi być (co najlepsze na tym wniosku muszę mieć potwierdzenie zarobków od pracodawcy). Ja na urlopie, super, w te pędy, do pracy, załatwione (za pomocą komunikacji miejskiej i podwózki znajomych, bo sama nie mam auta, krążę na linii Sosnowiec-Katowice-Czeladź-Bytom). Jest, oddane!
Informacja od znajomego: jednak komisja będzie w styczniu lub w lutym, mam czekać...
I jak tu nie zwariować?
pracodawcy śląscy
Ocena:
94
(138)
‹ pierwsza < 1 2 3 > ostatnia ›