Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

normalnyCzlowiek123

Zamieszcza historie od: 30 kwietnia 2020 - 16:45
Ostatnio: 26 września 2023 - 13:08
  • Historii na głównej: 11 z 12
  • Punktów za historie: 1217
  • Komentarzy: 40
  • Punktów za komentarze: 182
 

#90759

przez (PW) ·
| Do ulubionych
W nawiązaniu do mojej poprzedniej historii o relacjach sąsiedzkich przytoczę jeszcze jeden problem.

Na początku warto dodać, że w mojej okolicy jest słaby zasięg, a szczególnie w środku budynku. Utrudnia to mocno korzystanie z internetu mobilnego i stąd światłowód w mieszkaniu to tak naprawdę jedyna sensowna opcja.

Całość instalacji znajduje się w tzw. pomieszczeniu elektrycznym na poziomie piwnicy. To pomieszczenie musi być otwarte z uwagi na wizyty techników od prądu czy właśnie od dostawców internetu. Niestety jakiegoś powodu technicy zostawiają czasem niezamkniętą szafę z całością instalacji.

Efekt jest taki, że co 2-3 miesiące tracimy na co najmniej 1-2 dni (a często tydzień-półtora) dostęp do internetu. Dlaczego? Nikogo jeszcze na tym nie przyłapałem, ale najprawdopodobniej ktoś w bliżej nieokreślonym celu grzebie w w/w szafie i łamie światłowody. Musimy wtedy czekać często długi czas, aż przyjedzie do nas technik, który akurat będzie dysponował dedykowaną spawarką.

Jest to o tyle męczące, że osiedle jest na skraju miasta i internet to nasze "okno na świat". Na samym osiedlu często nie ma czego robić (w tym też ciężko o miejsce na spacer) i wszędzie trzeba dojeżdżać – zwykle stojąc w korkach. Stąd też na co dzień pracuję zdalnie, a w takiej sytuacji muszę albo dojeżdżać do biura przez całe miasto (1h w jedną stronę) albo próbować pracować na 2 kreskach zasięgu na telefonie (udostępniając sobie z niego internet).

A wszystko to z tego względu, że technik nie potrafi zamknąć szafy, a jakiś idiota – trzymać rąk przy sobie.

Myślałem o rozwiązaniu typu montażu kamery, ale niestety do dziś nie udało się przegłosować ustawy o monitoringu – zbyt mała liczba głosów. Sąsiedzi mają na ogół większość problemów w poważaniu. No chyba, że akurat dotkną właśnie ich. Bo oczywiście nie tylko ja tracę tak internet.

Dziś znowu się tak zdarzyło i ponownie siedzę na 2 kreskach zasięgu. Niedługo powinniśmy się przeprowadzić i na całe szczęście nowa okolica wydaje się być normalniejsza.

internet

Skomentuj (8) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 127 (139)

#90734

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia o relacjach sąsiedzkich.

Blisko 2 lata temu kupiliśmy z żoną pierwsze w życiu mieszkanie w bloku (nowe budownictwo) w większym mieście. Wcześniej mieszkaliśmy w domku jednorodzinnym (osobne piętro pod moimi rodzicami) w mniejszej miejscowości i było to dla nas czymś nowym. W związku z tym od samego początku postawiliśmy na nawiązanie dobrych relacji z sąsiadami.

Byliśmy jednymi z pierwszych – o ile nie pierwszymi – mieszkańcami budynku, więc w zasadzie rejestrowaliśmy praktycznie każdego "nowego". W większości byli to młodzi ludzie. Udało nam się zapoznać osoby z kilku mieszkań – później straciliśmy do tego wigor.

Przy zapoznawaniu przyjęliśmy strategię pomocy. A to zaproszenie na kawę, a to pomoc w noszeniu rzeczy przy przeprowadzce, a to przenoszenie cięższych materiałów budowlanych (pojedynczych płytek) z samochodu jednej sąsiadki. Względem efektów – przytoczę 2 bardziej wyraziste przykłady.

Odwiedzała nas regularnie jedna sąsiadka. Problem polega na tym, że nie dość, że nieustannie mówiła o sobie (i ciężko było dojść do słowa), to jeszcze obgadywała innych sąsiadów. Jak się później okazało – zgodnie z przypuszczeniem – o nas też całkiem sporo mówiła, gdy odwiedzała innych. I nie były to bynajmniej rzeczy przyjemne. Gdy ograniczyliśmy z nią kontakt (grzecznie odmawialiśmy kolejnych wizyt), prawdopodobnie wzięła sobie nas na celownik. Udało się jej nawet wrobić nas w lokalną mini-aferę, z której później tłumaczyliśmy się na facebookowej grupie osiedla, a z którą paradoksalnie nie mieliśmy nic wspólnego.

Inni sąsiedzi (zza ściany) chętnie korzystali z naszej pomocy przy wykańczaniu mieszkania (głównie pożyczając narzędzia), a później przy przeprowadzce (noszenie rzeczy). Później kontakt ograniczyli i w zasadzie mówiliśmy sobie tylko "cześć" na korytarzu. Jak się okazało, dziewczyna z tego mieszkania bardzo zakolegowała się z sąsiadką plotkarą. Tą samą, która będąc u nas chętnie dzieliła się "spostrzeżeniami" na temat rzeczonej dziewczyny i jej chłopaka.

Dobre relacje sąsiedzkie z nimi zakończyliśmy w momencie dosyć niespodziewanego oskarżenia o smród w mieszkaniu – ot dostaliśmy w pewne niedzielne popołudnie bardzo wulgarną wiadomość, którą przetrawialiśmy przez kilka kolejnych dni. Co ważne, sąsiadka wygrażała nam przekazaniem sprawy do zarządcy, więc zrobiliśmy to sami już kolejnego dnia. I cóż. Zarządca przyszedł do nas w poniedziałkowe popołudnie, problemu nie stwierdził, ale za to miło pogadaliśmy przy kawie.

Przyczynę tego, co prawdopodobnie miała na myśli, namierzyłem jakiś czas później. Brzydki zapach wydzielał się z kratki wentylacyjnej na korytarzu, nieco za drzwiami do naszego mieszkania a przed jej mieszkaniem. Nie mamy pojęcia, dlaczego sąsiadka skojarzyła go akurat z nami – i to z taką pewnością siebie. Poinformowaliśmy nawet o tym znalezisku ją oraz jej chłopaka (via Facebook), ale nie doczekaliśmy się przeprosin czy nawet odpowiedzi.

Summa summarum kontakt utrzymywaliśmy w zasadzie jedynie ze znajomymi spoza osiedla. Mimo naszych starań nie udało się nawiązać zbyt dobrych relacji z sąsiadami. Paradoksalnie najlepsze mieliśmy z tymi, z którymi mówiliśmy sobie jedynie "Dzień dobry". Wyszliśmy też ze wszystkich grup osiedlowych, by zwyczajnie nie denerwować się kłótniami na nich.

Najbardziej boli nas, że wyszliśmy do ludzi z pewną dobrocią i dobrą wolą, a oni z niej skorzystali i urwali relacje, gdy już nas nie potrzebowali. Tak jakby nie obowiązywała żadna wzajemność – i to nawet w formie pewnej życzliwości, przywołując obrabianie 4 liter oraz chamskie, poniżające wiadomości. Ot przeszli nad tym do porządku dziennego.

Cóż. Przymierzamy się do zmiany mieszkania na większe za jakiś czas. Może tym razem sąsiadów powinniśmy trzymać na dystans? Chyba czasy się nieco zmieniły

osiedle sąsiedzi

Skomentuj (17) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 129 (147)
poczekalnia

#90332

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Wiadomość niżej można potraktować jako rozładowanie frustracji – powoli kończą mi się nerwy.

Kupiłem wraz z narzeczoną mieszkanie w nowej inwestycji w jednym z większych miast w Polsce. Mieszkanie odebraliśmy pod koniec lutego. Wziąłem urlop na 2 tygodnie i wykończyłem ściany, położyłem podłogę oraz przygotowałem w podstawowym stopniu łazienkę – krótko mówiąc, doprowadziłem mieszkanie do stanu zamieszkiwanego. Reszta dorabiana jest na bieżąco – ot np. niedawno panowie zrobili nam obudowę wanny.

Podobnie jak ja zrobiło jeszcze kilka osób – i tak sobie mieszkamy od blisko 2 miesięcy.

Większość mieszkań stała i nadal stoi pusta. Na forum mieszkańców widzę, że ludzie często nie chcą odebrać mieszkania ze względu na np. drobne dziurki w tynku. Ich prawo... Ale czy warto czekać na dewelopera kilka miesięcy (bo tyle realnie oczekuje się do kolejnego "podejścia" do odbioru) z tak błahych powodów? Do tego część nabywców wzajemnie nakręca się na grupie osiedlowej, tworząc coś w stylu spirali hejtu.

W efekcie całkiem spora grupa osób mieszkania odebrała dopiero niedawno – bądź jeszcze w ogóle. Co gorsza, ci pierwsi z samym wykończeniem też się nie spieszą.

Niektórzy do wykończenia zatrudniają "fachowców", którzy nieustannie wiercą i walą młotkiem. Ale nie dzień czy dwa, ale np. 2-3 tygodnie, a rekordziści nawet ponad miesiąc. Czasem są to sami właściciele, którzy wątpliwej jakości narzędziami wiercą cały dzień jedną dziurę. Wiem, bo zdarzało mi się prosić ich kilkakrotnie o chociaż przerwę i widziałem, że męczą ciągle jedną rzecz.

Do tego dochodzi masa innych przyjemności jak niszczenie przez "fachowców" części wspólnej (porysowane szyby i ściany, pokruszone kafelki na korytarzu etc.) czy notoryczne łamanie ustalonego przez zarządcę czasu na prace głośne (8:00-18:00 i tylko w dni robocze). Zdarzało się nawet wiercenie udarem o północy.

Moim idolem został młody "inwestor", który kiepskiej jakości sprzętem wiercił całą Wielkanoc. Na moją prośbę o odpuszczenie na chociaż kilka godzin zaczął usprawiedliwiać się, że nie obchodzi katolickich świat (ja też nie, btw – po prostu chcę czasem odpocząć), a potem... Zatrzasnął mi drzwi przed nosem.

Maile do zarządcy nic nie dają, a ludzie zwyczajnie ignorują prośby już zamieszkałych sąsiadów.

I tak to sobie mieszkam na "placu budowy", słuchając nieustannego i bardzo głośnego wiercenia (jakby w mieszkaniu nie było nic innego do roboty...) oraz disco-polo puszczonego przez wykończeniowców.

Cóż zrobić? Wyprowadzić się z własnego mieszkania? Nie przekonuje mnie wizja niemożności odpoczęcia w ciszy wcześniej niż przed 22:00 bądź "przyzwyczajenia się" do hałasów o częstotliwości 90-100dB, jak już mi niektórzy sugerowali (stopery są na to za słabe).

Skomentuj (18) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 38 (84)

#90133

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Miasto wojewódzkie na zachodzie Polski, późny wieczór – około godziny 21:00. Wracam sobie spokojnie z zakupów na pieszo, zbliżam się do dobrze oświetlonego przejścia dla pieszych. Sygnalizacja wskazuje zielone światło, przed pasami stoi jeden samochód (miał czerwone).

Wchodzę na przejście. Kątem oka widzę, że samochód nagle rusza. Prosto na mnie. Nadal mam zielone, nawet nie miga. A on nadal czerwone, bez warunkowego.

Byłem dopiero na samym początku pasów, więc odskoczyłem i przerażony próbowałem ogarnąć sytuację. Zauważyłem jedynie, że za kierownicą siedział facet koło 40 – taki "typowy Janusz". Nic nie krzyczał, nie pokazywał, tylko po prostu pojechał dalej ulicą.

WTF? To jakaś dziwna forma wymuszenia?

PS. Napisałem tę historię, by odreagować. Co jakiś czas mam do czynienia z tego rodzaju niebezpiecznymi kierowcami i każdorazowo jest to dla mnie stresujące.

lubuskie wymuszenie kierowca

Skomentuj (7) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 88 (94)

#89056

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia "na czasie": Odnoszę wrażenie, że prezydent miasta, w którym mieszkam (dobry kolega powszechnie znanego posła Mejzy, swoją drogą) próbuje poprawić sondaże bazując m.in. na ostatnich wydarzeniach.

W związku z tym rozpoczął na FB kampanię wpisów na tematy związane z Ukrainą. Cześć jest jak najbardziej ok i dotyczy wysyłania pomocy humanitarnej. Za to dziś chyba nieco za bardzo się rozkręcił, bo wrzucił emocjonalny wpis o rzekomych agresywnych uchodźcach z Afryki (o bodaj "ciemnoskórych byczkach" - jak to określił) na granicy. Co ważne, informacja ta została ostatnio zdementowana przez przemyską policję i jest najprawdopodobniej elementem rosyjskiej kampanii dezinformacyjnej.

Pod wieloma z tych postów - także i pod tym - pojawiła się masa komentarzy pisanych łamaną polszczyzną. Patrząc po profilach komentujących - teoretycznie są lokalsami, ale na FB konto założyć może każdy i zadeklarować nim, co tylko zechce. No i istnieje też zawsze możliwość, iż konta te zostały zwyczajnie zhakowane. Ostatnio kilku znajomych oraz rodzina mieszkająca w regionie wspominali o próbach zalogowania się na ich konta - uniknęli ich tylko dzięki uprzedniemu skonfigurowaniu 2FA (uwierzytelniania dwuetapowego).

Wiele z w/w komentarzy powiela różnego rodzaju "fejki", dodatkowo próbując je uwiarygodnić rzekomymi nagraniami z granicy. Wiele jest wprost rasistowska. Komentarzy tych nikt nie usuwa. Na domiar złego, prezydent miasta odpowiada na nie, niejako zgadzając się z nimi i legitymizując tego typu treści.

Nietrudno sobie wyobrazić, że te wpisy oraz komentarze dokładają paliwa do narastającej histerii wśród mieszkańców miasta, którzy niestety traktują profil "pierwszego obywatela" jako wiarygodne źródło informacja. Niektórzy członkowie mojej rodziny są jego wyborcami - i to właśnie m.in. wśród nich dostrzegłem "pierwsze symptomy", które skłoniły mnie do zainteresowania się tematem.

I cóż poradzić, gdy funkcjonariusze publiczni - prawdopodobnie nieświadomie - wspierają działania rosyjskiego agresora?

PS. Dbajcie o dobre zabezpieczenie swoich kont w mediach społecznościowych. Kto wie? Może okaże się, że i "Wy" napiszcie kilka pro-putinowskich komentarzy? ;)

Skomentuj (17) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 131 (151)

#88764

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Zauważyłem, że od pewnego czasu w Polsce upowszechnia się postawa tzw. "milczącej agresji", tj. nagłego zerwania kontaktu oraz ignorowania prób ponownego nawiązania go nawet w błahych sprawach - często po umówieniu się w danej kwestii.

Znam przykład młodej farmaceutki, która z pracy "zwolniła się" po prostu nie przychodząc i ignorując telefony oraz SMS z pytaniem o pojawienie się. Właścicielka apteki spotkała ją później niepodziewanie... W aptece obok swojego domu. Sama praca była natomiast typowym przykładem w tej branży - bez żadnych patologii.

Wielokrotnie doświadczyłem też tego na OLX: Ktoś umawia się ze mną na transakcję live, a potem nie przychodzi na miejsce spotkania i naturalnie nie odpowiada na wszelkie próby skontaktowania się. Wyrobiłem sobie z tego względu nawyk upewniania się tuż przed spotkaniem, że to na pewno nastąpi. W ca. 8/10 sytuacji nie dostaję żadnej odpowiedzi (dzięki czemu nie fatyguję się specjalnie na miejsce spotkania).

Przykłady można wymieniać w nieskończoność - wszystkie łączy jedno: ktoś umawia się na coś, jest pewien etc., po czym... Kontakt urywa się.

Z czego to wynika? Czy takim problemem jest przesłanie prostej informacji "Wie Pan / wiesz, jednak chciał(a)bym zrezygnować"...?

Skomentuj (20) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 166 (174)

#88734

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Chciałbym poruszyć dziś temat problemu zahaczającego poniekąd o politykę, ale mającego swoje źródło w pewnej mentalności - w efekcie której trudne, złożone problemy próbuje rozwiązać się prostymi, hasełkowymi metodami.

Nawiązując do zbliżającego się święta: Według 2 pierwszych wersów hymnu państwo polskie trwać będzie tak długo, jak żyć będą jego obywatele. Warunkiem istnienia Polski jest więc to, by rodziło się więcej ludzi związanych z Polską, niż ich umierało. Tymczasem jest wręcz przeciwnie.

Od kilku lat polskie społeczeństwo trwa w kryzysie demograficznym. Kryzys ten dodatkowo pogłębiony został przez pandemię, w wyniku której zmarło najwięcej ludzi od czasów II Wojny Światowej. "Jedynie" 1/3 tych zgonów spowodowana jest koronawirusem, reszta to śmierci wynikające z nieudzielenia pomocy osobom, którzy w normalnej sytuacji przeżyłyby, ale umarli ze względu na niewydolność służby zdrowia.

Pozornie ilość nowo-narodzonych dzieci nie ma nic wspólnego z tymi wszystkimi śmierciami. Ktoś mógłby powiedzieć, że by ratować demografię wystarczy po prostu zakładać wielodzietne rodziny. Ale czy na pewno? Rozbijmy to na kilka pod-problemów.

Zakładając rodzinę chcemy mieć pewne poczucie stabilności. Tyczy się to zarówno warstwy ekonomicznej, jak i takiej związanej z relacjami międzyludzkimi. Odpowiedzią na pierwszy problem miało być wprowadzenie szeregu świadczeń socjalnych. Takowe faktycznie są często społecznie przydatne (na przykładzie państw starej Unii), ale pod warunkiem, że wprowadzone są w odpowiedni sposób. Obecne świadczenia ewidentnie tej stabilności (a zarazem zachęty) nie zapewniają, ponieważ ze względu na ich charakter bardziej podbijają inflację - a tym samym destabilizują życie rodzinne pod względem ekonomicznym.

Warto jest też móc posłać dziecko do przedszkola czy szkoły. Ale te muszą spełniać przecież pewne standardy. Muszą także oferować miejsce (przedszkole), a także nie grozić znienacka odesłaniem dziecka do domu na kwarantannę czy zwyczajnie z powodu choroby (ponieważ nieprzestrzegający higieny rodzic wyśle do szkoły chore dziecko - a ono zarazi wszystkich innych). Może więc do dziadków? Istnieje spora szansa, że są ciężko chorzy (lub nawet już zmarli) i nie podołają przypilnowaniu dziecka.

W przypadku choroby dobrze jest także móc pójść z dzieckiem czy choćby samemu do lekarza. Ale najpierw ten lekarz musi przyjmować. I w ogóle musi być dostępny - bo wyniku nagonki poprzedniej i obecnej władzy wielu lekarzy wyjechało na Zachód leczyć tamtejszych pacjentów w bardziej godziwych warunkach. Część lekarzy została - ale ich średnia wieku przybliża ich coraz bardziej do emerytury.

Skoro jesteśmy przy tematach medycznych: Mając dziecko, dobrze jest też żyć, by móc się nim zajmować. Czasem w ciąży (która - wbrew obiegowym opiniom - nie jest dla organizmu stanem aż tak naturalnym, a czymś niezwykle ciężkim) zdarzyć może się sytuacja patologiczna. Kobieta będąca w ciąży trafia wtedy na jeden z oddziałów patologii ciąży, które w Polsce mają reputację rzeźni.

Pomijając szereg możliwych powikłań, może dojść też do sytuacji, gdy żyjątko rozwijające się w jej organizmie obumrze. Po ostatnich wydarzeniach nie trzeba przytaczać, jakie może mieć to konsekwencje. Niestety wszyscy za ten temat odpowiedzialni (rząd oraz lekarze) umywają ręce i biorą go na przeczekanie. A kolejne kobiety niestety bezsensownie umierają.

A co, jeśli dziecko urodzi się, ale będzie ciężko niepełnosprawne? W takiej sytuacji przeciętna rodzina popada w nędzę, praktycznie całodobowo zajmując się takim dzieckiem i poświęcając na jego rehabilitację wszystkie swoje środki. Jak dotychczas, żadna władza nie skinęła choćby palcem, by ulżyć rodzinom z niepełnosprawnymi dziećmi. Z kolei aborcja została niedawno zakazana.

To tylko kilka przykładowych problemów, na jakie napotyka młode małżeństwo mające przed sobą perspektywę założenia rodziny. Pytanie, jaką mają do tego zachętę? 500+? Abstrakcyjne poczucie obowiązku wobec ojczyzny? A może boski nakaz? Pamiętajmy, że założenie rodziny to decyzja długofalowa i wymaga solidnego oparcia na pewnych fundamentach socjoekonomicznych.

Docieramy w ten sposób do punktu, gdzie wyodrębniony problem okazał się silnie zdeterminowany całym szeregiem innych problemów, wzajemnie ze sobą powiązanych. Prosta, hasełkowa odpowiedź niestety nie wystarczy, a według prognoz analityków obywatele Polski zwyczajnie wymrą. I to nie z powodu najazdu obcego państwa czy fali emigrantów, a pod naporem własnych problemów.

Obawiam się tylko prób szukania przez polityków kolejnych prostych odpowiedzi na skomplikowane zagadnienia. Przykładowo: Skoro młodzi nie chcą zakładać rodzin, to może zakażmy antykoncepcji (co już częściowo zostało zrealizowane)? Wtedy z całą pewnością dzieci urodzi się więcej.

Kto tu jest piekielny? Rząd, który nie radzi sobie z żadnym z tych problemów i uprawia propagandę sukcesu (która o dziwo przekonuje część obywateli na tyle, by partia rządząca ponownie wygrała wybory)? Opozycja, której jedynym postulatem jest to, że nie lubi rządu oraz która nawet nie podejmuje w/w tematów? A może społeczeństwo, które w dobie pandemii i niewydolnej służby zdrowia gotowe jest "umierać dla ojczyzny", ale już założenie na chwilę maseczki w np. sklepie uznaje za zbyt duże poświęcenie (w ten sposób dobijając i tak już upadłą służbę zdrowia - i to nie tylko kolejnymi przypadkami zarażenia koronawirusem)?

Oceńcie sami.

Skomentuj (54) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 205 (223)

#88643

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Wraz z początkiem pandemii przestałem uczęszczać z wiadomych względów na saunę. Po 1,5 roku przerwy postanowiłem wznowić dawny zwyczaj. Wcześniej chodziłem na saunę w miejskim ośrodku sportowym, ale ponieważ ten dalej jest zamknięty - wybór padł na saunę w pobliskim hotelu.

O ile na tej pierwszej zdarzały się co najwyżej głośne rozmowy w saunie obok, o tyle teraz po 2 wizytach w tej drugiej mam mieszane uczucia co do jej klienteli.

Na saunie tej głośne rozmowy są niestety standardem. Za pierwszym razem trafiłem na grupę, jak się potem okazało, antyszczepionkowców. Jeden facet zaczął wypytywać wszystkich w saunie o to, czy są zaszczepieni. Myślałem, że chodzi im o względy zdrowotne, więc przyznałem, że owszem, jestem i to 2 dawkami.

Okazało się, że byłem jedynym zaszczepionym "na sali", co pozostałym ewidentnie przeszkadzało. Po kilku wręcz foliarskich uwagach o byciu zmanipulowaną owcą etc. summa summarum opuściłem tę konkretną saunę (przeszedłem do innej obok). Mogę zrozumieć niechęć do zaszczepienia się, ale już hejt wobec zaszczepionych to dla mnie kuriozum - niestety obsługa nie zareagowała.

Za drugim razem było "ciekawiej". Poszliśmy wraz z partnerką na tzw. rytuał w saunie fińskiej. Z początku wszyscy zachowywali ciszę, ale pani prowadząca rytuał zachęcała wszystkich do rozmowy. Po jakimś czasie ta "rozmowa" zaczęła przypominać bardziej sesję BDSM: Zachęceni przez panią młodzi panowie ("byczki") zaczęli rzucać tekstami początkowo podchodzącymi pod molestowanie seksualne, a po czasie wprost nim będącymi.

"Rozmowa" zakończyła się po tekście jednego z "byczków", który zapytał się prowadzącej, czy "pokaże mu, jak jęczy prawdziwa kobieta". Pani zdała sobie chyba sprawę, że idzie to nieco za daleko - i później zapanowała już cisza. Proszę sobie jednak wyobrazić, jak czuła się moja partnerka w sytuacji, gdy będąc otoczona przez grupę nagich mężczyzn słuchała takiej "rozmowy"... Moja prośba o zachowanie ciszy jeszcze przed rozkręceniem się "rozmowy" została niestety zignorowana.

Boję się nieco 3. wizyty - a to niestety chyba jedna otwarta sauna w mieście na ten moment.

Skomentuj (9) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 129 (147)

#88688

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Dziś historia nietypowa. Rzecz będzie o apostazji.

Zacznę od tego, że jestem osobą niewierzącą. Nie na zasadzie "nie lubię Kościoła, więc nie wierzę". Lata temu zacząłem oddalać się od metafizycznej wizji świata - przeszedłem przez różne systemy najpierw religijne (szukając "czegoś dla siebie"), a później filozoficzne i jak dotychczas nie odczuwam potrzeby wiary w jakiekolwiek byty nadprzyrodzone. Pod kątem spojrzenia na świat w zupełności wystarczy mi podejście postulowane przez współczesną filozofię nauki.

Oczywiście nie oznacza to, że jeśli stanie przede mną - dajmy na to - Ra wcielony bądź zstąpi z niebios Jezus, rozpoczynając Apokalipsę będę nadal twierdził, że w nich nie wierzę. Nie przeszkadza mi również cudza wiara - tak długo, jak nie staje się w jakiś sposób dla mnie i moich bliskich groźna (czy to w formie wybuchających islamistów, czy totalitarnych, chrześcijańskich sekt z Brazylii). Chciałbym to zaznaczyć celem uniknięcia oskarżeń o gimboateizm i tym podobne ;)

Przechodząc do właściwej historii: Na kanwie sytuacji politycznej rozpoczęła się fala apostazji. Prawdopodobnie z uwagi na kwestie pijarowe i niechęć do wywoływania ewentualnej następnej burzy medialnej Kościół ułatwił wtedy akty odstępstwa i bardziej zwracał uwagę na poczynania swoich funkcjonariuszy podczas dokonywania tychże aktów.

Korzystając z tego zebrałem się w końcu, by napisać odpowiednie oświadczenie. Jako uzasadnienie wpisałem po prostu brak wiary - biorąc pod uwagę kryteria określania kogoś mianem Katolika wydaje mi się, iż jest to powód w pełni wystarczający.

Nadmienię także, iż w pewnej perspektywie czasowej planuję przeprowadzkę do Niemiec i jako osoba niewierzącą nie chcę płacić tam podatku kościelnego (tzw. Kirchensteuer). Wiem, że wiele osób deklaruje się podczas procedury meldunku (obowiązkowa w Niemczech) jako ateiści mimo formalnej przynależności do Kościoła, ale z tego, co wyczytałem jest to mimo wszystko podawanie nieprawdziwych informacji, ponieważ przynależność do KRK ma charakter międzynarodowy i polskie "przystąpienie" obowiązuje także w Niemczech. A jak powszechnie wiadomo - żaden urząd fiskalny nie lubi nieprawdziwych deklaracji ;)

Zebrałem wszystkie dokumenty, zadzwoniłem pod numer parafii chrztu i umówiłem się na spotkanie (rozmawiałem z wikarym). Póki co wszystko jest ok.

Przyszedłem na miejsce. Czekałem pod drzwiami w śnieżycy (bo miało to miejsce bodaj w lutym tego roku) dobre kilkadziesiąt minut (mimo umówienia się na konkretną godzinę). Próbowałem w międzyczasie dodzwonić się do księży i za którymś razem udało się. Po jakimś czasie nareszcie zostałem wpuszczony.

Proboszcz uśmiechając się kazał mi usiąść na centralnie umieszczonym krześle w kancelarii, a sam zasiadł za ogromnym biurkiem pod ścianą. Wyglądało to lekko jak na przesłuchaniu Harrego Pottera w 5. filmie - z tym, że "przesłuchujący" był jeden.

Ksiądz z uśmiechem na ustach i charakterystycznym głosem jak podczas kazania (dosyć często słyszałem go w dzieciństwie) próbował zacząć rozmawiać ze mną na tematy "o życiu". Próbowałem przejść do sedna spotkania, ale odpowiadał na to wciąż "poczekaj, po co się tak spieszyć?".

Po kilku próbach w końcu udało mi się przedłożyć mu na biurku dokumenty i w kulturalny sposób powiedzieć, że jednak chciałbym przejść do rzeczy. Z początku zdenerwował się i nie chciał ich przyjąć, ale po chwili wrócił do poprzedniego tonu, i zaczął przekonywać mnie do zmiany decyzji (niejako zgodnie z procedurą).

Problem w tym, że powoływał się non stop na działalność mojego dziadka w chórze (zakończoną jego śmiercią, gdy byłem dzieckiem - więc to dosyć odległa sprawa), ewentualną opinię rodziców (mam około 30 lat na karku, a moi rodzice nie uczęszczają do kościoła...), a ponadto bagatelizował moje poglądy, którymi uzasadniałem decyzję i traktował mnie jak duże dziecko ("ale jakie ty masz poglądy, przecież to nic niewarte...", "co ty wiesz o życiu, chłopcze" etc.).

Mimo ewidentnych prób manipulacji i traktowania mnie w dosyć nieprzyjemny sposób utrzymałem spokój i zmierzałem do zakończenia procedury poprzez złożenie dokumentów. Proboszcz jednak oświadczył, że "to on ma tu władzę nade mną" i "decyzja o mojej apostazji należy do niego", a ja jako wierny "jestem mu winien posłuszeństwo", ponieważ jestem "jeno owcą w owczarni pańkiej". Jak to wtedy ujął, "okaże mi jednak łaskę" i "zaprosi mnie na kolejną audiencję za tydzień", a tymczasem "wraz z całą parafią będzie się za mnie modlił".

Złożone dokumenty najpierw próbował mi oddać, a następnie wyrzucił je na moich oczach do kosza. Na koniec po protu wyprosił mnie z kancelarii.

Przyznam, iż po tym spotkaniu byłem w silnym szoku. Nie tylko ze względu na jego finał, ale także na sposób, w jaki zostałem potraktowany. Czułem się niemalże jak dziecko, wyzute z podmiotowości i prawa do własnego zdania.

Zachowałem zimną krew i spodziewając się podobnej scenki na kolejnym spotkaniu (o ile w ogóle by do niego doszło) napisałem do lokalnej Kurii. Choć nie jestem z zawodu prawnikiem, miałem okazję uczestniczyć w zajęciach z tego zakresu i lepiej lub gorzej umiem posługiwać się językiem formalnym. Opisałem bardzo dokładnie całe spotkanie oraz powołując się na punkty prawa kanonicznego, które moim zdaniem proboszcz złamał, poprosiłem o rozmowę z nim. Po kilku dniach dostałem od Kurii odpowiedź, iż rozmówili się telefonicznie z proboszczem i tym razem na pewno uda się dokonać apostazji.

W umówionym dniu ponownie stawiłem się pod drzwiami kancelarii parafialnej. Pod drzwiami, ponieważ ponownie czekałem, ponownie w śnieżycy - ale tym razem nikt nie odebrał telefonu. Mimo to postanowiłem nie dać proboszczowi satysfakcji i zaczekałem - łącznie ponad godzinę.

W końcu drzwi kancelarii otworzyły się i wyszła przez nie starsza pani. Przywitałem się, mówiąc "dobry wieczór", ale spojrzała na mnie jedynie jak na fekalia, odwróciła się i poszła. Proboszcz prawdopodobnie powiedział więc jej w jakiej sprawie przyszedłem - miło.

Wszedłem do kancelarii, przywitałem się z proboszczem (nie uzyskawszy odpowiedzi) i usiadłem na krześle. Tym razem proboszcz nie był już uśmiechnięty: Nazwał mnie "parszywym donosicielem" i wygłosił krótkie "kazanie" na ten temat. W końcu powiedział: "Dawajże te dokumenty" - tak też zrobiłem.

Wypełnił je, jeden egzemplarz podał mi. Powiedział na koniec, że "ma nadzieję, że kiedyś się jednak nawrócę i powrócę na łono Kościoła" oraz kazał wyjść. I w ten sposób zostałem odstępcą. O ile z początku miałem do całej sprawy bardzo lekkie, formalne podejście - tak po tych przeżyciach bardzo cieszyłem się, iż nie jestem już "barankiem z owczarni" tegoż pana ;)

Wiem, że tacy proboszczowie przy dokonywaniu apostazji są raczej pojedynczymi przypadkami. Ale ktoś taki, o ironio, nie mógł w końcu nie trafić na Piekielnych.

kościół

Skomentuj (21) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 212 (234)

#88642

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Do poruszania się na co dzień korzystam z hulajnogi elektrycznej. Staram się jeździć zgodnie z przepisami, zwykle jeżdżę też wolniej, niż pozwalają możliwości techniczne hulajnogi (wolę być te kilka sekund później, niż doprowadzić do wypadku ;)).

Jeżdżę zwykle miejskimi ścieżkami rowerowymi. Zazwyczaj biegną tuż obok chodnika. Niestety spora część mieszkańców mojego miasta kompletnie nie widzi różnicy między jednym, a drugim: Normą jest wyprowadzanie na ścieżkach psów (zajmując całą rozpiętość ścieżki i chodnika, tj. właściciel jest na chodniku, a jego pies na drugiej krawędzi ścieżki), prowadzenie po nich wózków dziecięcych (ja wiem, że też ma koła - ale jednak to druga szybkiego ruchu...) czy bieganie nimi po ciemku bez żadnego oświetlenia. Raz np. zdarzyło mi się prawie wjechać w biegacza, który dosłownie wyłonił się z ciemności tuż przed moją hulajnogą - on z daleka mnie widział (jechałem z włączonym światłem), ale ja jego nie.

Dziś pojawiła się nowość: Ścieżką jechał motocykl - pod prąd (ścieżka podzielona jest na 2 pasy) i bez zamiaru skorygowania strony ścieżki. Facet jechał prosto na mnie i być może doszłoby do kolizji, gdybym nagle nie zjechał na bok.

Kawałek dalej swoje 5 groszy dołożyła pani z wózkiem dziecięcym - ni stąd, ni zowąd nagle zeszła z chodnika prosto pod koła hulajnogi. Udało mi się skręcić i w nią nie wjechać, ale nie wytrzymałem i zawołałem "to jest ścieżka rowerowa!". Pani nie zareagowała i dalej szła ścieżką, ale za to zaczęła mnie wyzywać stojąca niedaleko grupka meneli, niejako stając w obronie kobiety*.

I jak tu funkcjonować, gdy mało kto chce przestrzegać obowiązujące zasady?

*Dla dociekliwych, bo pewnie ktoś zapyta w komentarzu: "Jak jeździsz baranie? Kobietę z dzieckiem rozjedziesz" etc.

Skomentuj (27) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 157 (169)