Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

noxiss

Zamieszcza historie od: 21 września 2015 - 13:10
Ostatnio: 5 stycznia 2018 - 9:38
  • Historii na głównej: 10 z 12
  • Punktów za historie: 3480
  • Komentarzy: 45
  • Punktów za komentarze: 337
 

#79396

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Dziś przypomniałam sobie sytuację, która wydarzyła się kilka lat temu.

Pracowałam kiedyś w sprzedaży, wielki sklep, praca 7 dni w tygodniu. Odeszłam stamtąd do czegoś lepszego, ale, wiadomo, zostały tam osoby, które znałam. W tym moja koleżanka.

Akurat zbliżał się newralgiczny moment, jakimi były majówka, Boże Ciało czy inne dłuższe wolne. Okres o tyle trudny, że każdy chciał dostać wolne w dniach, które wolne od pracy nie były, a sklep funkcjonować jakoś musi.

Grafik ułożony już sporo wcześniej, żeby każdy wiedział, co i jak. Na 3 czy 2 dni przed tym dłuższym weekendem koleżanka moja trafiła na Izbę Przyjęć. Miała ostre zapalenie płuc i zapalenie gardła. Dostała L4 na tydzień.

Istotne jest to, że w takim stanie koleżanka nie miała siły funkcjonować, nawet telefon do kierowniczki wykonała z trudem, bo nie mogła mówić, tak ją dusiło. Kierowniczka, słysząc, że koleżanka chce przesłać L4, powiedziała jej, że jeżeli to zrobi, to już tutaj nie pracuje. Ale cóż zrobić, jak koleżanka nie miała zupełnie na nic siły? Wręcz błagała kierowniczkę o to, by jej nie zwalniała, ale ta była ponoć niewzruszona. Zwolnienie przesłała i sama zwolniona została.

Jakieś 2 tygodnie po tym, kiedy już doszła do siebie, spotkałyśmy się i opowiedziała mi, co się stało. Doradziłam jej, żeby od razu zgłosiła sprawę do PiP-u, ponieważ pracodawca nie ma prawa zwolnić jej za to, że idzie na tygodniowe L4. Dziewczyna faktycznie poszła tam, odstała swoje w kolejce, po czym wytłumaczyła pani w okienku dokładnie całą sytuację. Wiecie, co usłyszała?

Że młoda jest, ludzie przychodzą z większymi problemami i czemu komuś dupę zawraca? Niech pójdzie i poszuka kolejnej pracy, no co za problem, przecież takie bezrobocie!

Koleżanka młoda była, ledwie 20 lat, życia nie ogarniała, więc się zwyczajnie popłakała i wyszła z tego cudnego przybytku. Zadzwoniła do mnie, powiedziałam jej, żeby wróciła i dostała od tej "cudownej" pracownicy podpis na pisemnej odmowie przyjęcia tego zgłoszenia. Koleżanka jednak była już tak rozżalona i zła na całą sytuację, że stwierdziła, iż nie ma ochoty już o nic walczyć.

Po tej całej sytuacji nasuwa mi się pytanie, jak pracodawca ma się nie czuć bezkarny, ma przestać wykorzystywać (szczególnie młodych ludzi), kiedy nawet urząd mający na celu m.in. wyłapywanie nieprawidłowości i karanie pracodawców uważa takie rzeczy za przysłowiowe pierdoły?

Skomentuj (9) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 174 (194)

#79352

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Swojego czasu musiałam z wtedy jeszcze narzeczonym w ciągu 3 dni znaleźć nowe mieszkanie. Takim oto sposobem znalazłam ofertę kawalerki w świetnej dla nas lokalizacji. Wszędzie blisko, więc długo się nie zastawialiśmy, bo I czas nas gonił. Minusem tego mieszkania był wygląd- meble z lat 80-90, do tego wszechobecna boazeria (nawet w łazience!) I płatność czynszu do rąk własnych właściciela- starszego Pana.

Zasiedzieliśmy w mieszkaniu kilka lat. Nie ukrywam, że ze względu na dobrą lokalizację I dość niski czynsz jak na Warszawę. Starszy Pan początkowo poza jedną sytuacją nie sprawiał większych problemów, więc nie spieszyliśmy się ze znalezieniem czegoś innego.

Pierwsza piekielna sytuacja nastąpiła po chyba 2 miesiącach od przeprowadzki. Lodówka odmówiła współpracy, na amen. Nie dziwiło nas to zbytnio bo lodówka, jak I reszta wyposażenia z lat 90, więc ponad 20 letni sprzęt I tak posłużył długo. Właściciel najpierw kazał nam ściągnąć technika I naprawić lodówkę, bo przecież nowa, on dopiero co kupił. Serwisant przyjechał, ale nie było już czego ratować. Właściciel niepocieszony przysłał swojego zięcia, bo przecież wszystko da się naprawić. Zięć przyszedł, zobaczył I potwierdził diagnozę technika- lodówka do wyrzucenia. Tu właściciel zaproponował nam niezwykły deal. Otóż mamy kupić lodówkę na własny koszt, bo przecież zepsuliśmy poprzednią. Jego zdaniem ponad 20-letni sprzęt nie ma prawa odmówić posłuszeństwa.

Na ofertę nie przystaliśmy, bo byliśmy po prostu spłukani. Zresztą nie będę odkupować czegoś, czego nie zepsułam. Dziadek podumał I w końcu kupił lodówkę. Z wielkim fochem.
Kolejne lata leciały dość spokojnie, poza drobnymi piekielnościami. Parę razy wydawało nam się, że rzeczy w mieszkaniu były poprzestawiane, ale za rękę nikogo nie złapaliśmy.

Po kolejnych miesiącach okazało się, że mieszkaniu są karaluchy. I nie, nie tylko w naszym, a w całym wieżowcu czego dowiedziałam się od sąsiadów. Były, są I będą prawie zawsze, bo w wieżowcu zsyp, dzięki czemu wszystko się rozchodzi. Walczyliśmy różnymi środkami, ale musieliśmy się pogodzić z myślą, że raz 2-3 miesiące spotkamy karalucha w kuchni.

Ostatnio jednak w mieszkaniu pojawiły się pluskwy. Kto miał do czynienia ten wie, kto nie temu zazdroszczę. Nie od razu wiedzieliśmy co się dzieje, dopiero jak dostałam ostrej reakcji alergicznej zrozumieliśmy co jest nie tak. Niestety było ich tak dużo, że nie bylibyśmy w stanie sobie poradzić, więc wezwaliśmy fachowców w celach dezynfekcji mieszkania. Przyjechali, zrobili, jednak zakomunikowali, że kanapa prawdopodobnie do wyrzucenia, bo jest tam gniazdo. Problem w tym, że kanapa właściciela. Kiedy do niego zadzwoniłam, najpierw się śmiał "hehe pluskwy, no co Pani, niemożliwe". Potem kiedy usłyszał o możliwości wyrzucenia kanapy wpadł w szał. Kanapa przecież nowa, on lokatorom kiedyś kupił, wyrzucić nie można! Cóż nie ulega wątpliwości, że kiedyś ją kupił, ale pewnie z 20 lat temu sądząc po tapicerce. Za dezynfekcję pieniędzy nie oddał, bo przecież to nasze widzimisię. Przecież te pluskwy są nieszkodliwe, on ma 90 lat on wie, a ja młoda wymyślam!

Był bardzo zdziwiony kiedy powiedziałam, że się wyprowadzamy. Teraz chcę wywalczyć kaucję. Jednak w umowie mamy miesięczny okres wypowiedzenia I dziadek nie chce nam oddać żadnych pieniędzy. Ale jak żyć w mieszkaniu kiedy wszystko Cię gryzie, a do tego potencjalnie roznosisz to cholerstwo? No cóż trzymajcie kciuki.

wynajem

Skomentuj (17) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 179 (191)

#78159

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Dzwoni do mnie obcy numer komórkowy. Odbieram i słyszę "Dzień dobry". To jak człowiek dobrze wychowany odpowiadam tym samym, przedstawiam się i zastanawiam się czy to nie kolejna konsultantka z super ofertą garnków/zdrowej żywności/czy innej jakże potrzebnej rzeczy, której nie chcę.

Po moim powitaniu w słuchawce słychać ciszę. Przeciągającą się ciszę. W końcu po chwili słychać pytanie "Nie poznajesz?". W głowie ruszają mi trybiki, zastanawiam się intensywnie, ale nie, nie poznaje. To samo oznajmiam osobie dzwoniącej (dodatkowo ta dziwna rozmowa zaczyna mnie irytować, bo nienawidzę, kiedy dzwoniący nie raczy się przedstawić). Tu słychać już zniecierpliwiony głos, który oznajmia "No, ciocia Jasia".

Aha, myślę sobie, będzie miło. Ostatni raz widziałam ją z 10 lat temu, więc nie ciężko odgadnąć dlaczego nie poznałam jej głosu. Dodatkowo ciotka należy do gatunku tych nielubianych, bo zawsze znajdzie dziurę w całym. Ale pytam, grzecznie co u niej słychać i tu następuje monolog z jej strony o wszelkich przeciwnościach losu.

Okazuje się, że ciocia dzwoni z odmową przyjścia na moje wesele. Ok, w sumie, to takiej decyzji się spodziewałam, bo w końcu nie widziałyśmy się szmat czasu, a i wesele jest daleko od miejsca jej zamieszkania. Porozmawiałam chwilę, podziękowałam za informację i zakończyłyśmy rozmowę.

Na tym ta historia mogłaby się zakończyć, gdyby nie jeden szczegół. W ciągu 15 minut od zakończenia rozmowy z ciocią, dzwoni do mnie mama. Odbieram i słyszę, że po telefonie do mnie, ciotka zadzwoniła bezpośrednio do niej. Poskarżyć się i poinformować, że się czuje urażona.

Dlaczego? Bo nie poznałam kto dzwoni :)

rodzina

Skomentuj (12) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 213 (253)

#78051

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Wychodzę za mąż. Ten dzień zbliża się wielkimi krokami, więc ostatnio mam okazję do częstych rozmów na ten temat z rodziną i znajomymi.

Urządzamy tradycyjne polskie wesele. Ślub, potem przejazd na sale weselną, gdzie będzie się bawić ponad 100 gości. No ogólnie wiecie o co chodzi.

Chciałam, żeby ten dzień wyglądał inaczej, wesele to nie moja bajka, bardziej wyobrażałam sobie, że ucieknę i moim wybrankiem k wezmę ślub na drugim końcu świata ;) No, ale czego się nie robi z miłości. Narzeczonemu zależało, żeby ten dzień wyglądał właśnie tak, więc stwierdziłam, że możemy w tej kwestii pójść na pewien kompromis- ja zgodziłam się na wesele, on zgodził się na ślub kościelny. Nikt nikogo do niczego nie zmuszał, wyszło to naturalnie, ponieważ związki na tym właśnie polegają - na sztuce kompromisu. Istotny jest też fakt, że nie gram roli cudownej panny młodej, której bardzo zależy na tym, żeby wszyscy się dobrze bawili. W tym momencie skupiam się bardziej na tym, jak przetrwać wesele bez większego uszczerbku psychicznego;) Wiedzą o tym wszyscy, rodzina moja i narzeczonego, większość nie ma z tym żadnego problemu.

No właśnie, większość. Wczoraj od kolejnej już kuzynki usłyszałam, że mój narzeczony to drań, tyran, no nie kocha mnie w ogóle. Bo jak to tak, ten dzień powinien wyglądać, tak jak go sobie wymarzyła PANNA MŁODA! Pan młody ma siedzieć cicho, płacić za wszystkie zachcianki i cieszyć się, że może uszczęśliwić przyszłą żonę! To nie do niego należy wybór sposobu bądź innych rzeczy, które mają się dziać w tym dniu. Skoro teraz on mnie "zmusza" do wesela, to nic tylko patrzeć, do czego jeszcze, ten okropny facet mnie zmusi!

Do ludzi o tym sposobie myślenia, naprawdę nie dochodzi fakt, że nikt do niczego mnie zmusza. Tłumaczę jak krowie na rowie, ale nie, oni wiedzą swoje. I upewniając się, że narzeczony rozmowy nie słyszy oferują wsparcie/ pomoc w ucieczce/ bądź dają złote rady, o tym, że skoro teraz narzeczony się ze mną wcale nie liczy, to rozwód będzie tuż tuż...

wesele ach wesele.

Skomentuj (6) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 191 (257)

#76935

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Kilka miesięcy temu dodałam historię o poszukiwaniu pracy.
Pracę chciałam zmienić głównie z jednego powodu - byłam zatrudniona na umowę zlecenie, a jako już dorosła osoba, która zakończyła uniwersytecką edukację, nie było mi to na rękę z logicznych powodów. Zresztą fajnie by było pójść na urlop, który nie skutkuje jednocześnie o połowę mniejszą wypłatą, bo nie wyrobiłam godzin.

Istotny tu jest fakt, że w umowy podpisywaliśmy na miesiąc, od pierwszego do ostatniego dnia miesiąca. Przykładowo w okolicach 1-go bądź 2-go lutego podpisałabym umowę na luty właśnie. Co za tym idzie, mieliśmy układany grafik także na miesiąc.

Przyszedł w końcu ten szczęśliwy w moim życiu moment, że pracę znalazłam. Było to 20-go, umowę oraz grafik miałam do końca miesiąca, jak zawsze. Chciałam być w porządku i nie odchodzić od razu, nowy pracodawca zgodził się też na to, żebym zaczęła 1-go. Tak więc od razu jak otrzymałam list intencyjny, wte pędy mail do kierownika, że z ostatnim dniem tego miesiąca kończę współpracę z w/w względów.

Gównoburza jaka się rozpętała, była po prostu żałosna.
Na początku było zdziwienie, bo "jak to odchodzisz? Przecież Ci nie pozwoliłem!". Potem zaczęło się granie na emocjach, coś w stylu, że przecież w 10 dni nie znajdą pracownika, więc może mogłabym zostać jeszcze kolejny miesiąc? Yhy, na pewno.
Praca nie była wymagająca, więc gdyby szefowie się spięli, to pracownika znaleźliby w 2-3 dni, tym bardziej, że ciągle napływały do nas nowe CV. Wymaganiami były: status studenta i znajomość angielskiego na poziomie komunikatywnym, co w dzisiejszych czasach chyba nikogo nie powinno dziwić.

Potem zaczęło się "straszenie", bo przecież na umowie zlecenie jest miesięczny okres wypowiedzenia, więc mogę odejść 20-go, ale kolejnego miesiąca. Gratuluję w takim razie myślenia i znajomości przepisów. Umowę miałam podpisaną do końca miesiąca, ale szefostwo upierało się, że mimo, iż umowy na kolejny okres nie mam, to i tak muszę zostać. Nie docierało do nich to, że coś takiego nie obowiązuje. Skoro podpisałam umowę przykładowo do 31-go, to moim świętym prawem jest odjeść 31-go. Lamentów i płaczu, że toż to bezprawie, że pracodawcy tak NIE WOLNO zostawiać były na porządku dziennym.

Pewnego dnia w kuchni, szef wyskoczył do mnie z tekstem, że jestem nie fair, by tak z DNIA NA DZIEŃ odchodzić, no kto to widział! Oni się tego po mnie nie spodziewali, no wstyd! Jestem niepoważna i jeżeli ktoś zapyta ich o referencje, to oni wszystko powiedzą, o tym jak ich potraktowałam! Powiedziałam mu wtedy, że jakby zatrudniali jak porządny pracodawca na umowę o pracę, to takich problemów by nie było, bo zawsze byłby w zapasie okres wypowiedzenia. Wzrok jakim zostałam wtedy potraktowana, mógłby spokojnie zabić, uratowało mnie chyba tylko szybkie opuszczenie kuchni.

Do końca mojej pracy, codziennie towarzyszyły mi kąśliwe uwagi na mój temat, bo przecież lepsza praca nie istnieje, na pewno wrócę do nich z płaczem, okaże się, że umowy nie ma, no i ogólnie będę tego żałować do końca życia.

Dla smaczku dodam fakt, jak wyglądało to z drugiej strony. Gdy jakiś pracownik im podpadł, wzywali go do biura i stawiali przed faktem dokonanym: "Jutro nie przychodź do pracy, bo właśnie ją straciłeś". I tacy ludzie wmawiali mi, że to ja jestem jestem niepoważna.

Dobrze, że stamtąd odeszłam.

praca

Skomentuj (47) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 464 (472)

#74177

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jestem w trakcie szukania pracy.

Wysłałam CV na ogłoszenie o pracę na stanowisku X. Wymagania spełniałam, więc czemu nie. Jednym z nich była znajomość języka angielskiego. Ot tak, nic bardziej dokładnego, żadnego opisu poziomu. No ok, angielski na poziomie B2 znam, więc wywnioskowałam, że się nadam. Gdybym tylko wiedziała, jak bardzo się pomyliłam. Co istotne w ogłoszeniu nie było także opisu wykonywanych obowiązków na danym stanowisku.

Zadzwonili, zaprosili na rozmowę, więc idę w podskokach. Na miejscu otrzymuje do przetłumaczenia na angielski kilka stron. Materiał, który otrzymałam pisany był językiem specjalistycznym,z którym niewiele miałam styczności. No cóż, tak jak umiałam tłumaczenie zrobiłam, ale nie było to nic nad czym można się zachwycać. Tym bardziej, że zdążyłam przetłumaczyć tylko jedną z kilku stron, no ale nic więcej w 20 minut nie dałam rady zrobić.

Co usłyszałam od osoby, która rozmowę przeprowadzała? Otóż poszukują osoby biegle posługującej się tym konkretnym, specjalistycznym angielskim. Tak na poziomie C2, bo "wie Pani wtedy nie będę musiał tekstów wysłać do tłumacza i będę mógł zaoszczędzić trochę pieniędzy". Hmmm no ok, tylko nie łaska było napisać o tym w ogłoszeniu?

Już nawet nie mam siły komentować takiego zachowania. Kolejna godzina mojego życia zmarnowana przez pracodawcę, który nawet nie potrafi sprecyzować swoich wymagań.

Skomentuj (13) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 244 (258)

#73324

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Sezon na imprezy typu wesela rozpoczęty.

Ostatnio z moim wybrankiem miałam okazję uczestniczyć w uroczystościach ślubnych oraz weselnych u znajomego. Wesele daleko od naszego miejsca zamieszkania oraz na przysłowiowej wsi. M.in. z tych względów zdecydowaliśmy się na podróż samochodem- po prostu od nas do miejsca ślubu oraz wesela nie istniało żadne bezpośrednie połączenie busem/pociągiem czy inną komunikacją. Mieliśmy pojechać na ślub,a wrócić tego samego dnia gdzieś w okolicach północy. Tak więc jednemu z nas (a konkretnie narzeczonemu) przypadł zaszczyt bycia kierowcą.

Na weselu nie znaliśmy prawie nikogo poza parą młodą. Ze względu na wiek pary młodej, większość gości stanowiły osoby +/- 30 letnie- według mnie osoby już doświadczone i mądre. No ale gdyby tak było, nie pisałabym tej historii.
Wesele jak wesele, a na nim toasty m.in. za młodą parę. Po skonsumowaniu pierwszego posiłku przyszła pora właśnie na nie. Mężczyźni znajdujący się obok nas zaczęli polewać wódkę, oczywiście wszystkim przy naszym stoliku. Gdy doszli do kieliszka mojego narzeczonego, ten go odwrócił, tłumacząc oczywiście, że nie pije, bo prowadzi. No i tu nastąpił pierwszy zgrzyt, no bo jak to za parę młodą się nie napijesz? Przecież to tylko jeden kieliszek! Ano nie, nie napije się. Szanuje życie zarówno swoje, moje, jak i ewentualnych osób znajdujących się dookoła nas podczas podróży. No cóż, tłumaczenia te przez ogół osób znajdujących się przy stoliku, zostały przyjęte z dezaprobatą. Bo przecież za parę młodą TRZEBA się napić! Przynajmniej raz.

I tak sytuacja powtarzała się przy każdym kolejnym polewaniu wódki. Prawie 10 dorosłych osób było zgodne- przecież JEDEN kieliszek wódki, nikogo nie zabije. No, kurr... Serio? Ludzie nie rozumieją, że po pierwsze to można bawić się bez alkoholu, a po drugie ktoś, nie ważne z jakiego powodu, może odmówić picia? Bo prowadzi, bo nie chce lub po prostu nie lubi?
Kulminacją tej sytuacji jednak było to, iż ktoś mojemu narzeczonemu postanowił się przysłużyć i dolał do jego spite'a wódki, podczas naszych wygibasów na parkiecie...

Dlatego proszę Was, pamiętajcie. Nawet przysłowiowy kieliszek wódki, może być przyczyną mniej lub bardziej groźnego wypadku. A mówienie, że to przecież tylko jeden, nie niweluje oddziaływania alkoholu na nasz organizm...

wesele

Skomentuj (45) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 350 (398)

#70978

przez (PW) ·
| Do ulubionych
O tym, jak znienawidziłam egzaminy pisemne na studiach.

Pierwszy rok, pierwsza sesja - wiadomo, stresu co niemiara, jak nagle zdajesz sobie sprawę, że w 5 dni masz zdać 5 egzaminów, gdzie materiał na każdy z nich to kilkaset stron. W sumie życie studenta pełną parą.

W pierwszej sesji czekał na mnie przedmiot X. Przedmiot typowo teoretyczny, jednak, jak każdy wpajał, niezbędny do dalszej edukacji oraz późniejszej pracy w zawodzie. Spięłam się więc i starałam wyuczyć się jak najlepiej potrafię, choć przyznam, przedmiot nie należał do moich ulubionych. W końcu przyszedł dzień, kiedy 250 osób, w tym ja, stawiło się na auli w celu napisania egzaminu z tego przedmiotu. Jakoś poszło, miałam wręcz wrażenie, iż ów przedmiot poszedł mi bardzo dobrze.

Kilka dni później wyniki i lekki szok - obok mojego nazwiska widniało 2. Sprawdziłam kilka razy dla pewności, bo sama uwierzyć nie mogłam. Ale nie, pomyłka to to nie była, gdyż w sumie okazało się, że szczęśliwców, którzy ten przedmiot zdali było około 40 osób. Trochę dziwna sytuacja, ale w sumie starsze roczniki nie wypowiadały się na temat tego egzaminu zbyt pochlebnie, więc może faktycznie tyle osób przyszło nienauczonych? Może nie wstrzeliliśmy się w klucz odpowiedzi? Cóż zrobić, za 3 tygodnie poprawka, to spora część osób z mojego roku przysiadła nad tym przedmiotem ponownie.


Nadszedł drugi termin i powtórka z rozrywki. Dostałam kolejne 2. Nie tylko ja zresztą, razem było nas coś koło 100-120 osób, które oblały dany egzamin. Tu miarka się przebrała, chcieliśmy zobaczyć swoje prace, gdyż wiele osób - tak jak i ja - było pewnych, że udzielili dobrej odpowiedzi. I zaczął się cyrk na kółkach.

Profesor, który wykładał dany przedmiot początkowo nie chciał rozmawiać z żadnym ze studentów. Po prostu zamykał się na klucz w katedrze i siedział tak do końca konsultacji. W końcu jednak staroście i kilku osobom się udało - byliśmy w środku w katedrze i poprosiliśmy o okazanie prac i weryfikację. Jednak to zdenerwowało profesora i mówił, że "jakbyśmy się nauczyli, to byśmy zdali". Ta, jasne. Prac nie chciał okazać w ogóle. Przepychanka słowna trwała dłuższą chwilę, ale niestety nic nie daliśmy rady ugrać. My w kółko powtarzaliśmy, że chcemy zobaczyć swoje prace, on w kółko, że nie ma czasu na takie pierdoły.

Jednak nie odpuściliśmy i postanowiliśmy tę sprawę zgłosić wyżej, kolejny w hierarchii uczelnianej był dziekan, więc wybraliśmy się do niego. On podumał i zapowiedział, że nie, no tak być nie może i on POROZMAWIA z profesorem. Jego rozmowy chyba niewiele dały, gdyż profesor nadal nie chciał nam okazać naszych prac. W sumie to przestał pojawiać się na swoich konsultacjach w ogóle. Skończyło się więc na tym, że sprawa naszego niezdanego egzaminu wylądowała nawet u rektora - jednak tu kolejne pudło, gdyż w tamtych czasach rektorem uczelni był serdeczny przyjaciel profesora. Tak naprawdę to nawet nie zajął się tą sprawą wcale - zgodnie z tym, co przekazały nam panie pracujące wraz z rektorem, nie chciał w ogóle rozmawiać z nami na ten temat.

Zresztą po czasie dowiedzieliśmy się, że dana sytuacja powtarza się co roku, profesor oblewa lwią część studentów, bo co prawda część zrezygnuje, ale część zapłaci za warunki.
Ktoś z roku poszedł także do lokalnej gazety, jednak oprócz paru artykułów w gazecie nic to nie dało. No może oprócz tego, że na komisach zdało tylko kilka osób z podchodzących do tego egzaminu.

Tak więc na pierwszym roku wiele osób musiało wyłożyć Y złotych, aby zapłacić za warunek, żeby mieć możliwość kontynuowania studiów. Bez możliwości wglądu we własne błędy na egzaminie. Tak właśnie przegraliśmy walkę z pracownikami uczelni, gdzie każdy traktował studenta jak zło konieczne. Ale zło, które "przynajmniej" ufunduje warunkami nowe okna, drzwi, ławki.

Dobrze, że koniec końców udało mi się zakończyć te studia, już bez większych problemów.

uniwersytet

Skomentuj (28) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 287 (321)

#70458

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Pracuje w firmie zajmującej się świadczeniem pewnego rodzaju usług. Do moich obowiązków należy odbieranie telefonów od klientów i przeprowadzenie rozmowy w sposób fachowy i pomocny, tak aby klient był z naszych usług zadowolony.

Kilka dni temu odbieram telefon. Klient telefonuje z pewną prośbą, ot norma. Aby zobrazować Wam trochę tę sytuację napisze, iż prośba miała bardzo podobny charakter do poniższej sytuacji - klient miał wykupiony bilet na samolot na godzinę 14. Jednak telefonuje, ponieważ nie zdąży na ten samolot, bo coś tam i prosi, aby samolot poczekał na niego 1,5 godziny, bo on koniecznie musi z tego połączenia skorzystać dziś/zaraz/jak tylko będzie na miejscu, a kolejne mu już w ogóle nie pasuje.

Z przyczyn oczywistych mówię klientowi, że taka sytuacja niestety nie jest możliwa, bo inni pasażerowie wymagają punktualności, a także przyczyny operacyjne nie pozwalają nam na takie zmiany. Jednak im dłużej tłumaczę to klientowi, tym bardziej on przechodzi do ataku. Usłyszałam oczywiście, że jestem idiotką skoro pracuję w takim miejscu i nie potrafię załatwić mu tak prostej rzeczy - bo ON jest Panem i Władcą, Alfą i Omegą, a inni pasażerowie powinni czekać z darami na tak cudownego współpasażera.

Przegiął w momencie kiedy powiedział do mnie pi*****ona dz***o i wiele innych podobnych sformułowań. Przerwałam Panu ten emocjonujący monolog i oznajmiłam, że niestety rozmawiam tylko z ludźmi na poziomie i nie mam zamiaru kontynuować rozmowy, gdyż nie potrafi on tego poziomu utrzymać.
Na szczęście nie jest to tylko mój wymysł, ale pracuje w firmie, która uważa, że w momencie kiedy ktoś nas obraża, mamy, a nawet powinniśmy zakończyć rozmowę.

Wczoraj przyszła reklamacja. Napisał ją ten burak, z którym przyszło mi rozmawiać. I nawet nie chodziło o to, że nie chciałam/mogłam mu pomóc. W skrócie napisał, iż wymaga zwolnienia pracownika, gdyż ponoć użyłam wobec niego niecenzuralnych słów i jestem po prostu niewychowana, zapewne patologia jakaś i w ogóle to on poczuł się urażony. Cóż rozmowy mamy nagrywane, więc jazda, odsłuchujemy i ... nic. Szef był pełen podziwu, że zachowałam pełen profesjonalizm i oczywiście w stronę klienta nie poleciało złe słowo, kiedy on tych słów nie szczędził sobie w ogóle.

Jako, że szef dobry człowiek i nie lubi on mieć do czynienia z takimi ludźmi, odpisał danemu klientowi. To, że rozmowy mamy nagrywane, więc nasza, prawie 10 minutowa rozmowa, została wysłuchana i oczywiście oceniona pod kątem mojego profesjonalizmu i języka.

Puenta jest taka, iż Pan ten otrzymał odpowiedź ubraną oczywiście w odpowiednie słowa o tym, że najpierw powinien trzymać swój język za zębami, a potem składać skargi na niewinną osobę. I niech lepiej zasięgnie on nauki języka polskiego, gdyż istnieje w nim wiele pięknych synonimów obraźliwych słów, jakimi uraczył on pracownika firmy.

Cóż, klient na tę odpowiedź już nie odpisał :)

Skomentuj (17) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 349 (371)

#69643

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Będąc małym berbeciem coś było ze mną nie tak. Mając te 3- 4 latka zaczęłam w niektórych sytuacjach łapać się za klatkę piersiową i mówić, że boli. Mała byłam, nie wiedziałam ani co ani jak, czułam tylko ból, który w niektórych momentach potrafił doprowadzić mnie na skraj dziecięcej wytrzymałości. Cóż, rodzicom powtarzać długo nie trzeba było i pognali ze mną do lekarza. Osłuchowo wszystko ok, to dostałam skierowanie do kardiologa niech on próbuje rozwikłać tę zagadkę. Kardiolog przyjął na kilka wizyt za każdym razem osłuchiwał, pytał kiedy boli, nawet ekg zrobił, ale według niego wyniki były książkowo zdrowego dziecka. W rodzinie do tej pory żadnych chorób serca, to i rodzice zaczęli przymykać oko na moje narzekania, za wskazówkami lekarza zaczęli uważać, że na pewno symuluję.

I tak zaczął się koszmar dla małego dziecka, za każdym razem jak miałam napad bólu, byłam w domu po prostu lekceważona. Siadałam zawsze na łóżku zwijałam się w kłębek cicho pochlipując i czekałam aż mi przejdzie. Lata płynęły, gdy poszłam do podstawówki wiecznie słyszałam, że udaje, żeby wymigać się od sprawdzianu/kartkówki. Gdy napad miał miejsce w szkole zawsze chodziłam do pielęgniarki, swoją drogą złotej kobiety, która dawała mi przeciwbólowe i pozwalała zostać u niej dopóty dopóki nie poczuję się lepiej. Rodzina cały czas tematu tego nie poruszała, myśląc, że kiedyś musi mi się znudzić symulowanie.

Pewnej nocy mając około 10-11 lat ból był nie do zniesienia. Nie mogłam spać w nocy, było mi duszno bardziej niż zwykle i czułam, że powoli przestaje mieć siłę, żeby oddychać, ponieważ z każdym oddechem bolało mnie bardziej i bardziej. Obudziłam domostwo i niechętnie zostałam zawieziona do szpitala. W szpitalu znowu ekg, jakieś badania osłuchowe i... nic. No zdrowa jestem. Dostałam jakieś przeciwbólowe w szpitalu, a w domu solidny opierdziel.

Tak więc żyłam sobie z przekonaniem, że chorobę sobie po prostu wymyśliłam. Po tym jak w kółko słyszałam od lekarzy oraz rodziny, że przecież jestem zdrowa, naprawdę zaczęłam obawiać się, że po prostu tracę zmysły, a w momencie kiedy boli - wydaje mi się.

Będąc nastolatką trafiłam do kolejnego kardiologa, standardowy wywiad, ekg, jednak lekarzowi nie spasowało, że w sumie oprócz tego nie miałam robionych innych badań. No to wio na echo serca. Po odczekaniu kilku miesięcy przyszła kolej na badanie. I nagle okazało się, że nie do końca z moim sercem jest wszystko ok. Lekarz nie chciał wydać diagnozy bez kolejnych badań, a na te czekać trzeba było miesiącami - zarządził więc najszybszą drogę, czyli skierowanie na tygodniowy pobyt na oddziale. Tam po całym tygodniu miałam dość, ponieważ dziennie miałam robionych kilka badań i miałam po dziurki w nosie tych wszystkich kroplówek, strzykawek, monitorów które robiły w kółko pip pip i lekarzy. Jednak nareszcie okazało się co mi jest. 2 wady serca, jedna wrodzona, druga rozwinięta już przez tę pierwszą.

Cóż, kilka lat na lekach i mój stan się poprawił. Jednak w przypadku ponownego pogorszenia konieczna będzie operacja serca.

Szkoda mi tylko, że przez te wszystkie lata osoba, która nosiła mnie pod sercem, nie potrafiła uwierzyć mi na słowo.

Skomentuj (51) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 475 (587)

1