Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

petitka

Zamieszcza historie od: 13 sierpnia 2012 - 18:56
Ostatnio: 22 sierpnia 2021 - 14:44
  • Historii na głównej: 6 z 6
  • Punktów za historie: 919
  • Komentarzy: 4
  • Punktów za komentarze: 49
 

#88450

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Moja rodzina zajmuje jedną część „bliźniaka”. Co istotne dla historii, teren całej posesji jest ogrodzony po kwadracie plus dodatkowo naszą części podjazdu od podjazdu sąsiada dzieli płot i tak samo z ogrodem z tyłu. Każdy podjazd jest na tyle szeroki, że spokojnie staną tam obok siebie dwa samochody, jeszcze z całkiem dobrym luzem dla otwarcia drzwi.

Kilka tygodni temu, po tym jak dotychczasowi sąsiedzi zza ściany się wyprowadzili, wprowadziła się nowa rodzina – na oko trzydziestolatkowie z dwójką kilkuletnich dzieci i dorosłym owczarkiem niemieckim. Gdy już na dobre się tu ulokowali, przyszli i zaprosili nas na kolację w weekend, żeby się poznać i dobrze w sąsiedzkiej przyjaźni żyć. Kolacja przebiegła bez żadnych komplikacji, pogadaliśmy, opowiedzieliśmy zarówno o sobie, o okolicy, innych sąsiadach etc. Dobrze nam się gadało, polubiliśmy się.

Nazajutrz w niedzielę rano dzwonek do drzwi. Mąż otwiera. Nowy sąsiad. Wpadł powiedzieć, że wpadł na pomysł rozebrania płotu zarówno na froncie jak i z tyłu domu, żeby połączyć nasze podjazdy i ogrody. Tak o, prosto z mostu padła taka propozycja. Zanim mąż zdążył coś powiedzieć, facet rozwinął swoją myśl. Jak twierdził, my mamy tylko jedno auto (to fakt), to taki duży podjazd nie jest nam potrzebny, a oni mają dwa auta, a jeszcze teściowa zza miasta będzie bawić młodsze dziecko w środku tygodnia, to i miejsce na trzecie auto potrzebne, gdyby się zdarzyło, że się wszyscy do domu po pracy zjadą w jednym czasie, i on i małżonka. Co zaś się tyczy ogrodu, w takiej postaci, w jakiej jest teraz (podzielony na pół), każdy z nas ma swoją część bardziej dłuższą niż szerszą, co jest jego zdaniem bardzo niekomfortowe. Jak zniesiemy płot, będzie wygodniej, a i pies będzie miał więcej miejsca, żeby się wybiegać, a dzieci do zabawy. Będziemy na zmianę kosić trawę i takie tam. I co my na to, zapytał z uśmiechem.

Męża zatkało. Ok, żyjmy w zgodzie, lubmy się, ale wszystko z umiarem. Facet mieszka tu od dwóch dni i już ma chętkę powiększyć sobie przestrzeń o nasz fragment posesji w myśl stwierdzenia „ty nie potrzebujesz, ale mi się przyda”. Jak mi to mąż opowiadał, to oczami wyobraźni już widziałam, jak ten pies dobiera się do naszych starannie pielęgnowanych rabatek, kopie doły i w ogóle. I dzieciaki biegające po całym ogrodzie w dzikim szale tuż pod moimi oknami. U siebie niech sobie robią co chcą. Poza tym, zniesiemy płot, a jak za jakiś czas będziemy chcieli z powrotem go postawić, to się z jego strony pewnie współudziału w kosztach nie doczekamy i samy będziemy wszystko opłacali.

Tak właśnie było z poprzednim sąsiadem, gdy stawiany był obecny płot w miejsce poprzedniego, który rozpadał się ze starości – ręką nie ruszył, o partycypacji w kosztach nawet nie wspominając. Grzecznie więc mąż odmówił, na co sąsiadowi zrzedła mina. Po chwili, niby w żartach, co zaznaczył, ale powołał się na niepisaną regułę prawej strony, zgodnie z którą płot niejako miałby być jego, więc właściwie mógłby go sobie rozebrać. Wkurzył męża tym stwierdzeniem, więc zgodnie z prawdą odpowiedział mu, że oba płoty stawialiśmy my i nie na granicy obu posesji, tylko są wsunięte w nasz fragment działki, wszystko jest wymierzone przez geodetę, udokumentowane, co może mu potwierdzić łącznie z fakturami za materiał i oświadczył, że płotów nie ruszy. Gość kupił mieszkanie z określoną powierzchnią działki, co pewnie też miało wpływ na cenę nieruchomości, więc niech nie liczy na jej powiększenie kosztem naszej części. Obrócił się na pięcie i z przekleństwem i słowami „Nie to nie” poszedł sobie.

Było to jakieś trzy miesiące temu. Do dziś się nie odzywa, walnął najwidoczniej focha, bo na „dzień dobry” nie odpowiadają oboje z żoną. Coś czuję, że jeszcze będzie ciekawie tu z nimi... A co do psa miałam rację – ich ogród jest w dużej części rozkopany tak, jakby mieli przynajmniej kilka zwierząt, a nie jedno.

sąsiad dom płot

Skomentuj (18) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 207 (209)

#83905

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Najpóźniej w marcu muszę pojechać do pewnego dalekiego państwa w celach prywatnych. Do tego państwa potrzebna mi wiza – inaczej mnie nie wpuszczą. W grudniu skompletowałam wniosek wizowy oraz niezbędne załączniki zgodnie z informacjami zawartymi na stronie ambasady. Bardzo lakoniczne te informacje były, dlatego wcześniej mailowo dopytywałam u nich o szczegóły, których nie byłam pewna. Najważniejszym dokumentem przedkładanym w ambasadzie jest tzw. LOI (Letter of Invitation) – zaproszenie do przyjazdu do danego kraju wystawione przez osobę do tego upoważnioną.

Drogi do uzyskania takiego LOI są zazwyczaj dwie – albo wystawia je agencja turystyczna z danego kraju (biuro podróży), u którego wykupiło się wycieczkę do tego kraju na własną rękę (a nie przez żadne z naszych krajowych biur podróży) albo takie zaproszenie można uzyskać od osoby prywatnej. Jednak sprawa wygląda tak, że nie wszystkie kraje uznają zaproszenia wystawiane przez osoby prywatne. Na stronie ambasady interesującego mnie kraju żadnej informacji o tym, czy akceptują LOI od prywatnej osoby, była tylko skąpa informacja, że trzeba przedłożyć LOI.

No to upewniałam się też mailowo u samej ambasady, czy mogę mieć list z zaproszeniem od osoby prywatnej, a nie od agencji turystycznej (no bo jadę w sprawach stricte prywatnych, a nie na wycieczkę i nie zamierzam takowej wykupywać za miliony monet specjalnie tylko po to, by dostać LOI od agencji) i jeśli tak, to co powinien taki list zawierać. Odpisali, znajomy z tego kraju przeze mnie został też poinformowany i napisał LOI zgodnie ze wskazówkami od ambasady. List pocztą przyszedł, biorę pozostałe flepy i jadę do ambasady we wspomnianym już grudniu…

W ambasadzie odesłali mnie z kwitkiem mówiąc, że zaproszenia w takiej formie (od osoby prywatnej) nie akceptują. Krew się gotuję. Mówię, o czym poinformowali mnie w mailach i nawet je pokazuję. A oni na to, że nie akceptują i koniec. Wtedy proszę o rozmowę z osobą, która odpisywała na moje maile. Przychodzi babka, stawiam ją przed „faktem dokonanym”, miny im wszystkim więdną i szybko zmieniają wersję – zaproszenie od osoby prywatnej jednak jest akceptowane, ale ono musi być skierowane DO NICH, czyli do ambasady. Wtf? Zaproszenie kierowane do ambasady? Czyli że niby znajomy ma zaprosić ambasadę... do czego? Do wystawienia mi wizy? Czy którykolwiek z szarych obywateli świata może się równać z ambasadorem i ZAPRASZAĆ go do wystawienia komuś wizy? Śmiech na sali. Informuje ich o tym oraz pokazuję na tablecie maila od nich samych z wytycznymi, jak ma taki LOI od prywatnej osoby wyglądać.

Nie było w nich mowy o tym, co mi teraz face to face mówili. Dla pewności sprawdziłam też przy nich ich stronę internetową, ale i tam bez zmian, nic w międzyczasie się nie zmieniło. Na ścianie w poczekalni znalazłam też plakat o tym, co należy złożyć przy ubieganiu się o wizę. Proszę więc stanowczo, żeby w takiej sytuacji przyjęli dokumenty, bo spełniają wymagania i nie mają aktualnie podstaw, by ich nie przyjąć. Byli uparci, nie przyjęli. Wkurzyłam się, bo do Warszawy mam bardzo daleko z mojego miejsca zamieszkania, bilet nawet w jedną stronę jest cholernie drogi, do tego dochodzi bezzwrotna opłata za wizę, która też tania nie jest, a wychodzi na to, że przyjechałam na daremnie, bo oni mają jakieś swoje widzimisie. Po ok. godzinie dyskusji nie chciałam się z nimi dłużej kłócić, więc poprosiłam o pisemną, oficjalną informację na miejscu o tym, że LOI od osoby prywatnej jest akceptowany i tak i tak ma wyglądać.

Tu już im się coś nie podobało, nie chcieli się zgodzić, ale nie odpuściłam, dlatego finalnie napisali mi co chciałam, ktoś ważny (przynajmniej taką mam nadzieję) walnął pieczątkę, podpisał się. Biorę to i czytam, że LOI od osoby prywatnej musi być właściwie wystosowaną przez tę osobę prośbą do ambasadora, by dał wizę dla mnie i kilka innych informacji. Dobra, mam to na papierze, więc idę działać. W domu coś mnie tknęło i sprawdziłam stronę ambasady i co widzę...?

Uaktualnioną zakładkę o składaniu wniosków wizowych.
Z czterech lakonicznych podpunktów zrobiło się (uwaga) - jedenaście bardzo szczegółowych. Dopisali też wiele innych, nowych dokumentów koniecznych do przedłożenia wraz z wnioskiem wizowym. Czytając te wymogi pomyślałam sobie, że chyba postanowili zrobić ludziom (a zwłaszcza mnie po tej akcji) na złość i utrudnić procedurę uzyskiwania wizy jak tylko się da, bo z tego uaktualnionego opisu procedury wizowej wynika, że jakieś 95% składanych wniosków będzie do odstrzału z marszu - tak podnieśli poprzeczkę. Strasznie ciężko będzie spełnić te ich nowe wymogi, a zwłaszcza uzyskać kilka z tych nowo dopisanych dokumentów niezbędnych do przedłożenia.

Ale nic to, działam. Nie mogę się doczekać kolejnej wizyty u nich.

wiza wniosek LOI ambasada

Skomentuj (15) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 201 (219)

#82801

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Przeglądałam z siostrą ogłoszenia o pracę na OLX. Wpadło mi w oko ogłoszenie pewnej kobiety z naszej dzielnicy, która szukała opiekunki dla 18-miesięcznego dziecka (swoją drogą, do dzisiaj nie wiem dlaczego babki nie mogą powiedzieć, że dziecko ma 1,5 roku? Nieee, ono ma 18 miesięcy... Po co komplikować?). W ogłoszeniu widniał zapis, że oprócz opieki nad wspomnianym berbeciem do obowiązków opiekunki będzie też należeć częściowa opieka nad pozostałą dwójką dzieci w wieku szkolnym. Z ciekawości wysłałyśmy wiadomość z kilkoma pytaniami. Odpowiedź nadeszła szybko.

Podsumowując, za:
- 8-godzinną opiekę nad ok. 1,5-rocznym dzieckiem,
- przygotowywanie obiadu dla rodziny niekiedy z koniecznością wcześniejszych zakupów w supermarkecie,
- opiekowanie się w międzyczasie dwójką psów i zabieranie ich ze sobą podczas spacerów z dzieckiem,
- odbieranie własnym autem dwójki pozostałych dzieci ze szkoły,
- odrabianie z nimi lekcji,
- wożenie ich własnym autem na zajęcia pozalekcyjne

oferta opiewała na zawrotną kwotę... 7 zł / godz. brutto
Miesięcznie wynagrodzenie w okolicach 1150,00 zł brutto.

Ktoś chętny?

opiekunka dziecko wynagrodzenie

Skomentuj (29) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 197 (225)

#81290

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Moja siostra od jedenastu lat pracuje w dość znanej w regionie firmie. Obecnie po kilku awansach z jednego stanowiska na drugie, piastuje stanowisko kierownicze w biurze.

W zakładzie ostatnimi czasu brakuje rąk do pracy, głównie na liniach produkcyjnych, więc po obdzwonieniu byłych pracowników, z których kilku znów zatrudniono, niedawno zakład przeprowadził rekrutację (robi to zresztą cyklicznie, parę razy w roku). Po ostatniej rekrutacji wciąż jeszcze na niektórych działach brakowało ludzi, więc góra zarządziła zespołowi ds. rekrutacji jeszcze raz sięgnąć po CV ludzi, którzy niedawno składali papiery albo tych, którzy kiedyś już w firmie pracowali i obdzwonić tych najlepszych.

I tak oto, w pewien piątek moja siostra siedząc na chorobowym w domu słyszy, że dzwoni jej prywatny telefon. Poznaje, że to numer z sekretariatu firmy. Odbiera. Pani stażystka, która notabene jest u nich w firmie już ponad pół roku (!), grzecznie informuje ją, że w związku z tym, że firma posiada jej papiery aplikacyjne, które u nich złożyła (ba, jedenaście lat temu...) proponują jej wzięciu udziału w rozmowie kwalifikacyjnej na stanowisko pracownika linii produkcyjnej... Żart? Nie, dziewczyna była poważna.
Siostra ma podwójne nazwisko, a to po mężu jest dość niemiecko brzmiące i nie byłoby łatwo pomylić ją z inną osobą o takich samych danych.

Zastanawiam się, co jest bardziej piekielne – błazenada ze strony zespołu rekrutacyjnego, który sięga po papiery aplikacyjne sprzed dekady czy nieogar dziewczyny, która od pół roku siedzi w sekretariacie na praktykach i widocznie nadal nie wie kto w firmie pracuje i jak się ludzie nazywają, bo też nie zajarzyła do kogo kazali jej dzwonić.

rekrutacja

Skomentuj (18) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 173 (207)

#80825

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Odkąd mój ojciec przeszedł na rentę i spędza całe (dosłownie) dnie w domu, stał się nie do zniesienia. Od rana do wieczora siedzi w domu, głównie na fotelu w salonie, przed telewizorem. Na wszystko narzeka. WSZYSTKO. A bo źle telewizor wytarty i jedną smugę w rogu widać. A bo ktoś z domowników śmie wieczorem do kina pojechać. A bo jeden talerz w zlewie leży niepozmywany.

A propos zmywania – ojciec ma fioła na punkcie czystego zlewu. Jeden talerz, jedna łyżeczka nie mogą leżeć w nim leżeć. Trzeba NATYCHMIAST pozmywać. Spróbuj mu wytłumaczyć, że ostatnio rachunek za wodę był tak wysoki, że nie będzie się dla jednego talerza kranu odkręcać – nie, TRZEBA pozmywać, bo on na to nie może patrzeć! Wyjdziesz z kuchni na 2 minuty, wracasz, a on już zmywa ten talerz czy łyżeczkę, zużywając przy tym chyba całe wiadro wody. A potem krzyczy: „ZNOWU RACHUNEK ZA WODĘ TAKI WYSOKI, 26 KUBIKÓW! A WAM SIĘ WANNY ZACHCIEWA W ŁAZIENCE!”.

Wszelkie próby namówienia go na wyjście, choćby na cotygodniowe zakupy w supermarkecie, spacer albo wizytę u wnuczek, nie działają – cokolwiek by nie zaproponować, to odpowiedź jest jedna: nigdzie nie idę. To jego siedzenie w domu przerodziło się w kontrolowanie tego, co robią inni domownicy, a zwłaszcza spożywanie posiłków.

Zarządził w domu ścisłe godziny posiłków. Śniadanie o 8:00, obiad o 13:00 i kolacja o 18:00. Poza tymi godzinami jedzenia nie ma. I nie docierają do niego komentarze typu „nie jestem głodna, zjem za chwilę”. Nie dociera też to, że ktoś np. był na nocce, przychodzi rano i śpi. Nie, on potrafi cię obudzić godzinę po przyjściu do domu i oświadczyć, że masz zejść na dół, bo jest śniadanie „I PÓŹNIEJ NIE MA ŻARCIA”. Nie rozumie, że ktoś ma inne pory jedzenia choćby przez wykonywaną pracę i np. ma potrzebę zjedzenia przed wyjściem, tj. ok. 21:00. Nie i koniec. Musi być tak, jak on chce.

On wydaje polecenia. Nie prosi, nie informuje grzecznie. Nie potrafi mówić spokojnie. Jest jedzenie, to trzeba być przy stole. A jak cię nie ma, to pół dnia zrzędzi, że on już więcej tego tolerować nie będzie, zamknie lodówkę i „NIE BĘDZIE ŻARCIA O 22:00”. Musisz przyjść i musisz się zmusić do jedzenia, bo „TERAZ JEST OBIAD PÓŹNIEJ I NIE DOSTANIESZ!”. Jak ktoś spróbuje między posiłkami coś sobie wziąć z lodówki, to potrafi przyjść za nim do kuchni i głośnym stanowczym głosem zażądać, żeby to odłożyć, bo „TERAZ SIĘ NIE JE, ŚNIADANIE / OBIAD / KOLACJA JUŻ BYŁO”.

Jak nie przyjdziesz do stołu punktualnie o 8:00, 13:00 lub 18:00, tylko np. pół godziny później, to usłyszy tradycyjne „KONIEC ŻARCIA, ZOSTAW TO!”.

Uprzedzając pytania: nie, nie jesteśmy biedni, zawsze mamy co do garnka włożyć, nie głodujemy.
Zaczynam mieć już dość. Nie umiem mieszkać w domu, w którym nie mogę spokojnie zjeść wtedy, kiedy mam na to ochotę. Coraz częściej myślę o tym, żeby się wyprowadzić.

dom ojciec jedzenie

Skomentuj (45) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 93 (147)

#80535

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Słowem wstępu – od 2014 roku koresponduję z kilkoma osobami z zagranicy. Wysyłamy do siebie pocztówki i tradycyjne listy. Jest to tzw. SNAIL MAIL FRIENDSHIP. A teraz historia właściwa.

Od lipca tego roku czekam na list. Został on do mnie wysłany z zagranicy, konkretnie z Indii. Jako iż w środku oprócz typowego listu od znajomego znajduje się też inny, dość szczególny dla mnie dokument, list został wysłany czymś na wzór naszego listu poleconego – ma swój numer, po którym można go śledzić na stronie internetowej i sprawdzić aktualną lokalizację etc.

Zazwyczaj taki list dochodził do mnie w ciągu 2 tygodni maksymalnie, tymczasem minął już niemal miesiąc, a tu listu ani widu ani słychu. Kumpel wcześniej podał mi numer przesyłki, więc otwieram stronę poczty w Indiach, by sprawdzić lokalizację listu i widzę coś ciekawego. Już dwa dni po nadaniu przesyłki list został spakowany, tj. status widniał jako „insert item into bag in origin country”. Sprawdzam jeszcze szczegóły wysyłki i widzę jako „destination country” jest wpisane POLAND. No dobra, pewnie są jakieś opóźnienia w wysyłce, nie pierwszy i nie ostatni raz. Poczekamy.


Minęły kolejne tygodnie, a listu brak. Znowu sprawdzam na stronie, ale status taki sam, jak poprzednio. Brak statusu informującego o tym, że przesyłka została już wysłana, wciąż tylko że spakowany i nic więcej. Pomyślałam, że może jest już w drodze, tylko zapomnieli w systemie zmienić statusu – tak się już kilka razu zdarzało. W systemie list widniał jako dopiero spakowany, a ja już miałam go w swoich rękach i dopiero po dwóch lub trzech dniach pozostałe statusy wskakiwały na stronę.

No ale doczłapałam się nawet na lokalną pocztę i zapytałam babkę w okienku, czy może jakoś sprawdzić w swoim systemie, gdzie jest list. Nie mogła, bo to list z zagranicy, trzeba patrzeć na stronie poczty danego kraju. Ok, to czekam.

W międzyczasie poprosiłam kumpla, by poszedł zapytać w swoim urzędzie pocztowym, żeby sprawdzili w swoim systemie, co z listem. Nic interesującego nie usłyszał oprócz tego, że list dotarł do głównej siedziby gdzie segregowane są listy za granicę i że jest spakowany do wysyłki. Tyle to też wiedzieliśmy.

Skończył się sierpień, prawie skończył się też wrzesień i dalej nic. Sprawdzałam status przesyłki co kilka dni i nie widziałam żadnych zmian aż pewnego dnia, kiedy po wpisaniu numeru przesyłki widzę zmianę! Ale to nie status przesyłki się zmienił, tylko jako „destination country” zamiast POLAND zobaczyłam NETHERLANDS.

Wtf? Po kiego grzyba wysyłają to do Holandii?

Informuję [Z]najomego, ten idzie na pocztę u siebie i pyta. Okazało się, że ktoś z głównej siedziby poczty zamiast POLAND na kopercie przeczytał HOLAND, to i wklepał do systemu, poprawiając na NETHERLANDS. Znajomy tłumaczy i prosi pracownika poczty o kontakt z główną siedzibą i zmianę, póki może jeszcze przesyłka jest w kraju i żeby została wysłana w poprawne miejsce.

Pracownik poczty przekazał mu jedynie numer telefonu do centrali, więc znajomy dzwoni, tłumaczy, wyjaśnia i prosi.

A oto, co usłyszał od tamtejszego [P]racownika:
[P] – No ale nie ma takiego kraju jak „Poland”, jest „Holand”.
[Z] – Jest taki kraj, proszę Pana.
[P] – Od kiedy?
[Z] – Nie wiem dokładnie, od kiedy, ale jak Pan spojrzy na mapę Europy, to go Pan tam znajdzie.
[P] – Naprawdę?
[Z] – Naprawdę.
[P] – No ale my nie mamy w systemie „Poland”.
[Z] – Z pewnością macie, bo nie pierwszy raz wysyłam tam list i zawsze bez problemu dochodził.

Koniec końców okazało się, że list został już wysłany do „Holand”. Teraz musimy tylko czekać na to, co zrobią z nim tamtejsi pracownicy poczty. Jeśli myślą logicznie, to przekażą go bezpośrednio do Polski, a jeśli nie, to zwrócą go do Indii i kumpel będzie go musiał wysłać jeszcze raz.

I coś czuję, że w przypadku tej pierwszej sytuacji już by do mnie dotarł, więc pewnie został jednak zwrócony do nadawcy...

poczta

Skomentuj (22) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 135 (143)

1