Profil użytkownika
poliglotka ♀
Zamieszcza historie od: | 23 czerwca 2020 - 0:43 |
Ostatnio: | 5 lutego 2024 - 13:07 |
- Historii na głównej: 27 z 27
- Punktów za historie: 2331
- Komentarzy: 103
- Punktów za komentarze: 289
Zastanawiam się w jaki sposób urzędnicy decydują, który numerek zostanie wywołany jako następny. Żadnej logiki nie mogę się w tym doszukać.
Podczas mojego ostatniego pobytu w Polsce, babcia poprosiła mnie, żebym poszła z nią do Urzędu jednej z warszawskich dzielnic, bo musiała złożyć wniosek o wydanie nowego dowodu.
Wniosek wypełniony, zdjęcia są, więc pobrałyśmy numerek do odpowiedniej sprawy i wyskoczył nam papierek z numerem D0xx, informacją, do których okienek należy się udać i że przed nami jest 9 oczekujących.
Podeszłyśmy do okienek - na 6 przydzielonych 3 otwarte - i zdałyśmy sobie szybko sprawę, że oprócz numerków D0xx, te same stanowiska obsługują numerki zaczynające się na E, M i C oraz że istnieją dwa warianty numerków na D i C - C0xx, C9xx, D0xx i D9xx. Czyli 6 różnych spraw na 3 okienka. Obok, przy stanowiskach zajmującymi się pojazdami, ten sam system, ale z numerkami na P, R, S i T.
I tutaj zaczynają się kwiatki. Wszystkie 3 panie przez godzinę wywoływały tylko numerki na M i E, a że te numerki były przeznaczone na sprawy dla obcokrajowców, którzy niekoniecznie mówili po polsku lub angielsku (z tym też szło opornie) albo nie uiścili wszystkich opłat, albo nie mieli wszystkich dokumentów, albo małżonek oddalił się gdzieś w dal urzędu i trzeba go było szukać, albo wszystko na raz, to jedno posiedzenie przy stanowisku trwało bardzo długo. W dodatku, gdy taka osoba musiała wrócić do kasy żeby uiścić opłatę albo wypełnić wniosek czy skserować brakujące dokumenty, pani w okienku robiła sobie przerwę i czekała aż ta osoba wróci.
Kiedy oczekujący zaczęli głośno komentować, że o D i C chyba zapomniano, wywołano dla spokoju po dwa numerki na C i D, a potem znowu M i E. W końcu jeden facet, który czekał na odbiór dowodu i na załatwienie jakiejś sprawy związanej z pojazdem zaczął się wydzierać na urzędniczki wytykając im, że czeka już 3 godziny, że numerki na P i D nie są już wywoływane od godziny i że w ogóle ten urząd to jakiś żart. Reszta oczekujących, po pierwszym szoku, zgodziła się z nim.
Nagle okazało się, że przy pojazdach jedno okienko może wywoływać tylko numerki na P, których uzbierało się sporo, i że załatwienie sprawy tych numerków nie zajmuje dużo czasu.
Przy dowodach i ewidencji ludności, otworzono 4 okienko, w którym pani wywołała kilka numerków na D, po czym zajęła się M i E. W tamtym momencie, przed naszym numerkiem zostały tylko 2 osoby, ale przez tą dziwną organizację, czekałyśmy jeszcze godzinę zanim udało nam się załatwić sprawę.
Nie wydaje mi się, żeby numerki były przydzielane automatycznie, ponieważ zdarzyło się, że urzędniczka przepuściła starszego pana w kolejce wywołując jego numer po uprzednim zapytaniu go, który ma.
W sumie czekałyśmy lekko ponad 3 godziny na złożenie wniosku, które trwało nie więcej niż 10 minut. Na odbiór dowodu babcia czekała również 3 godziny. System wywoływania numerków był ten sam.
Podczas mojego ostatniego pobytu w Polsce, babcia poprosiła mnie, żebym poszła z nią do Urzędu jednej z warszawskich dzielnic, bo musiała złożyć wniosek o wydanie nowego dowodu.
Wniosek wypełniony, zdjęcia są, więc pobrałyśmy numerek do odpowiedniej sprawy i wyskoczył nam papierek z numerem D0xx, informacją, do których okienek należy się udać i że przed nami jest 9 oczekujących.
Podeszłyśmy do okienek - na 6 przydzielonych 3 otwarte - i zdałyśmy sobie szybko sprawę, że oprócz numerków D0xx, te same stanowiska obsługują numerki zaczynające się na E, M i C oraz że istnieją dwa warianty numerków na D i C - C0xx, C9xx, D0xx i D9xx. Czyli 6 różnych spraw na 3 okienka. Obok, przy stanowiskach zajmującymi się pojazdami, ten sam system, ale z numerkami na P, R, S i T.
I tutaj zaczynają się kwiatki. Wszystkie 3 panie przez godzinę wywoływały tylko numerki na M i E, a że te numerki były przeznaczone na sprawy dla obcokrajowców, którzy niekoniecznie mówili po polsku lub angielsku (z tym też szło opornie) albo nie uiścili wszystkich opłat, albo nie mieli wszystkich dokumentów, albo małżonek oddalił się gdzieś w dal urzędu i trzeba go było szukać, albo wszystko na raz, to jedno posiedzenie przy stanowisku trwało bardzo długo. W dodatku, gdy taka osoba musiała wrócić do kasy żeby uiścić opłatę albo wypełnić wniosek czy skserować brakujące dokumenty, pani w okienku robiła sobie przerwę i czekała aż ta osoba wróci.
Kiedy oczekujący zaczęli głośno komentować, że o D i C chyba zapomniano, wywołano dla spokoju po dwa numerki na C i D, a potem znowu M i E. W końcu jeden facet, który czekał na odbiór dowodu i na załatwienie jakiejś sprawy związanej z pojazdem zaczął się wydzierać na urzędniczki wytykając im, że czeka już 3 godziny, że numerki na P i D nie są już wywoływane od godziny i że w ogóle ten urząd to jakiś żart. Reszta oczekujących, po pierwszym szoku, zgodziła się z nim.
Nagle okazało się, że przy pojazdach jedno okienko może wywoływać tylko numerki na P, których uzbierało się sporo, i że załatwienie sprawy tych numerków nie zajmuje dużo czasu.
Przy dowodach i ewidencji ludności, otworzono 4 okienko, w którym pani wywołała kilka numerków na D, po czym zajęła się M i E. W tamtym momencie, przed naszym numerkiem zostały tylko 2 osoby, ale przez tą dziwną organizację, czekałyśmy jeszcze godzinę zanim udało nam się załatwić sprawę.
Nie wydaje mi się, żeby numerki były przydzielane automatycznie, ponieważ zdarzyło się, że urzędniczka przepuściła starszego pana w kolejce wywołując jego numer po uprzednim zapytaniu go, który ma.
W sumie czekałyśmy lekko ponad 3 godziny na złożenie wniosku, które trwało nie więcej niż 10 minut. Na odbiór dowodu babcia czekała również 3 godziny. System wywoływania numerków był ten sam.
Urząd dzielnicy Warszawa
Ocena:
146
(158)
O tym jak karma dopadła mojego sąsiada.
O sąsiedzie pisałam prawie rok temu (https://m.piekielni.pl/89627).
Od tamtego czasu, ściągnął sobie na głowę gniew innych sąsiadów przez ciągłe pranie o bardzo późnych porach mimo upomnień, oraz nocne uraczanie nas muzyką typu „mózgotrzepy”. Jedna sąsiadka, której mąż wstaje do pracy o 4 rano, na tyle się wkurzyła, że wyciągnęła regulamin wspólnoty, w którym jest napisane, że cisza nocna obowiązuje od 21.30 do 6.00 rano. Wywieszenie tej informacji nie pomogło, więc skontaktowaliśmy się z właścicielem mieszkania. I nagle okazało się, że jednak sąsiad może się zorganizować i robić pranie o normalnych porach.
Na muzykę pomogło to, niestety, średnio, bo nadal mamy (nie)przyjemność odkrywać gusta muzyczne sąsiada, może z mniejszą częstotliwością, ale jednak, a przy tym jego talenty łóżkowe, a raczej ich brak, bo każda dziewczyna, którą sprowadza, z dużym prawdopodobieństwem, symuluje (serio, nie brzmią one zbyt naturalnie, a często też rzucają tekstami rodem ze złych filmów dla dorosłych).
Dla przypomnienia: mieszkam w starej kamienicy, z cienkimi ścianami, a do tego część okien wychodzi na podwórze typu studnia, więc dźwięk świetnie się niesie, szczególnie przy otwartych oknach.
Tak też było po pierwszej w nocy z piątku na sobotę tydzień temu. Szykowałam się do snu, kiedy najpierw sąsiad uraczył mnie krótkim acz intensywnym szuraniem kanapy przy akompaniamencie udawanego orgazmu, a następnie muzyką, której głośność regularnie podkręcał. Początkowo miałam dać spokój, bo w końcu weekend, ale w krótkim czasie muzyka stała się nieznośnie głośna, a okien zamknąć nie chciałam, bo gorąco. Krzyknęłam więc przez okno żeby ściszył muzykę, bo ludzie chcą spać (można się tak komunikować w mojej kamienicy, bo nawet zwykła rozmowa na podwórku jest słyszalna na 3 i 4 piętrze przy otwartych oknach). Mało to pomogło, więc zaczęłam szykować się psychicznie żeby pójść na górę i dobijać się do drzwi, bo sąsiad przyjął już od jakiegoś czasu taktykę (po kilku reprymendach jakie dostał od nas wszystkich), że nie otwiera, ale ewentualnie ścisza muzykę. W tym czasie, jeden z sąsiadów z dołu krzyknął przez okno, że albo ściszy muzykę albo dzwonimy na policję. To akurat pomogło i mogliśmy spokojnie zasnąć.
Przenieśmy się teraz do sobotniego poranka, godzina 8 rano.
Któryś z sąsiadów wypuścił swoje dzieci na podwórko, zapewne mówiąc im, że zaraz zejdzie. Dzieciaki zaczęły drzeć się wniebogłosy: „Tato, gorąco! Tato, schodź już! Tatoooo! Gorąco!!!” I tak dalej przez dobrych kilka minut.
Tak, obudziło mnie to, ale byłam na tyle zaspana, że nawet mi się nie chciało wstawać żeby zamknąć okno czy interweniować w inny sposób. Po pewnym czasie usłyszałam jednak jak sąsiad z góry wstaje, ciężkim krokiem zmierza do okna, po czym wrzeszczy „Zamknij się!” i tym samym ciężkim krokiem wraca do łóżka.
Nic to nie pomogło, dzieciaki dalej się darły jeszcze jakiś czas, ale przynajmniej miałam dziką satysfakcję z tego, że upierdliwy sąsiad w końcu dostał za swoje i przekonał się na własnej skórze jak fajna jest pobudka przez dzikie wrzaski.
Zobaczymy na jak długo
O sąsiedzie pisałam prawie rok temu (https://m.piekielni.pl/89627).
Od tamtego czasu, ściągnął sobie na głowę gniew innych sąsiadów przez ciągłe pranie o bardzo późnych porach mimo upomnień, oraz nocne uraczanie nas muzyką typu „mózgotrzepy”. Jedna sąsiadka, której mąż wstaje do pracy o 4 rano, na tyle się wkurzyła, że wyciągnęła regulamin wspólnoty, w którym jest napisane, że cisza nocna obowiązuje od 21.30 do 6.00 rano. Wywieszenie tej informacji nie pomogło, więc skontaktowaliśmy się z właścicielem mieszkania. I nagle okazało się, że jednak sąsiad może się zorganizować i robić pranie o normalnych porach.
Na muzykę pomogło to, niestety, średnio, bo nadal mamy (nie)przyjemność odkrywać gusta muzyczne sąsiada, może z mniejszą częstotliwością, ale jednak, a przy tym jego talenty łóżkowe, a raczej ich brak, bo każda dziewczyna, którą sprowadza, z dużym prawdopodobieństwem, symuluje (serio, nie brzmią one zbyt naturalnie, a często też rzucają tekstami rodem ze złych filmów dla dorosłych).
Dla przypomnienia: mieszkam w starej kamienicy, z cienkimi ścianami, a do tego część okien wychodzi na podwórze typu studnia, więc dźwięk świetnie się niesie, szczególnie przy otwartych oknach.
Tak też było po pierwszej w nocy z piątku na sobotę tydzień temu. Szykowałam się do snu, kiedy najpierw sąsiad uraczył mnie krótkim acz intensywnym szuraniem kanapy przy akompaniamencie udawanego orgazmu, a następnie muzyką, której głośność regularnie podkręcał. Początkowo miałam dać spokój, bo w końcu weekend, ale w krótkim czasie muzyka stała się nieznośnie głośna, a okien zamknąć nie chciałam, bo gorąco. Krzyknęłam więc przez okno żeby ściszył muzykę, bo ludzie chcą spać (można się tak komunikować w mojej kamienicy, bo nawet zwykła rozmowa na podwórku jest słyszalna na 3 i 4 piętrze przy otwartych oknach). Mało to pomogło, więc zaczęłam szykować się psychicznie żeby pójść na górę i dobijać się do drzwi, bo sąsiad przyjął już od jakiegoś czasu taktykę (po kilku reprymendach jakie dostał od nas wszystkich), że nie otwiera, ale ewentualnie ścisza muzykę. W tym czasie, jeden z sąsiadów z dołu krzyknął przez okno, że albo ściszy muzykę albo dzwonimy na policję. To akurat pomogło i mogliśmy spokojnie zasnąć.
Przenieśmy się teraz do sobotniego poranka, godzina 8 rano.
Któryś z sąsiadów wypuścił swoje dzieci na podwórko, zapewne mówiąc im, że zaraz zejdzie. Dzieciaki zaczęły drzeć się wniebogłosy: „Tato, gorąco! Tato, schodź już! Tatoooo! Gorąco!!!” I tak dalej przez dobrych kilka minut.
Tak, obudziło mnie to, ale byłam na tyle zaspana, że nawet mi się nie chciało wstawać żeby zamknąć okno czy interweniować w inny sposób. Po pewnym czasie usłyszałam jednak jak sąsiad z góry wstaje, ciężkim krokiem zmierza do okna, po czym wrzeszczy „Zamknij się!” i tym samym ciężkim krokiem wraca do łóżka.
Nic to nie pomogło, dzieciaki dalej się darły jeszcze jakiś czas, ale przynajmniej miałam dziką satysfakcję z tego, że upierdliwy sąsiad w końcu dostał za swoje i przekonał się na własnej skórze jak fajna jest pobudka przez dzikie wrzaski.
Zobaczymy na jak długo
Sąsiad
Ocena:
136
(158)
Jaki jest sens w zakupie jednych z najdroższych biletów (100€-150€ za bilet) na musical, a następnie, co 10 minut, sprawdzać telefon i odpisywać na smsy świecąc przy tym innym widzom przed oczami?
Upomnienia z mojej strony, jak i od obsługi sali nic nie dały.
Musical to "Król Lew", grany 2 sezon, więc nie jest to spektakl, na którym „warto się pokazać” czy który warto znać (chociaż warto zobaczyć). Zarówno pierwsza, jak i druga część trwa godzinę, a pomiędzy jest jeszcze 20-minutowa przerwa, więc chyba da się wytrzymać 60 minut bez telefonu.
Takie zachowanie dotyczy zarówno dorosłych przyprowadzających na spektakl dzieci, jak i dorosłych bez dzieci.
Upomnienia z mojej strony, jak i od obsługi sali nic nie dały.
Musical to "Król Lew", grany 2 sezon, więc nie jest to spektakl, na którym „warto się pokazać” czy który warto znać (chociaż warto zobaczyć). Zarówno pierwsza, jak i druga część trwa godzinę, a pomiędzy jest jeszcze 20-minutowa przerwa, więc chyba da się wytrzymać 60 minut bez telefonu.
Takie zachowanie dotyczy zarówno dorosłych przyprowadzających na spektakl dzieci, jak i dorosłych bez dzieci.
Kultura
Ocena:
124
(130)
Mój partner pasjonuje się muzyką. W związku z tym, kolekcjonuje płyty winylowe, włożył niemałą sumę w sprzęt grający, który stale ulepsza, nie słucha muzyki na telefonie, tylko w najwyższej rozdzielczości na specjalnym, przenośnym odtwarzaczu i w słuchawkach, które zapewniają mu jak najlepszą jakość dźwięku, i gardzi bezprzewodowymi słuchawkami dousznymi. Ot, takie zboczenie…
Jestem w tej kwestii jego przeciwieństwem, bo bezprzewodowe słuchawki douszne są wygodne i wystarczające dla mnie, dodatkowego sprzętu nie chcę nosić, więc telefon i przenośny głośnik w zupełności mi wystarczają do słuchania muzyki w drodze i w domu.
Niedawno doszłam jednak do wniosku, że przydałyby mi się nauszne, wygłuszające słuchawki, które działałyby zarówno na kablu jak i bez, i które miałyby mikrofon, bo mam zamiar używać ich również do pracy. Dobrze by było, gdyby te słuchawki miały dobry dźwięk skoro już chcę kupić coś porządnego.
Douszne słuchawki, niestety, nie sprawdzają się do rozmów przez telefon, bo łapią wszystkie głosy z otoczenia, a przy turbo głośnym remoncie, który mamy obecnie w biurze, często nie słyszę, co mój rozmówca do mnie mówi, bo izolacja ma też swoje granice.
Cena nie gra roli. Warunek, co do tych słuchawek, mam jeden: chcę/muszę je kupić w jednym ze sklepów sieci Fnac (francuski odpowiednik Empiku), bo mam tam spore zniżki dzięki pracy, a i w ramach przystosowania stanowiska do pracy zdalnej firma zwraca mi pewną sumę pieniędzy.
Zaczęłam więc podsyłać mojemu partnerowi różne modele słuchawek (i to nie z najniższej półki), żeby mi doradził, które warto kupić.
Jego odpowiedź na każdy model: te złe, te niedobre, te jeszcze gorsze… i tak dalej...
Lekko zirytowana, poprosiłam go o pokazanie mi swoich typów skoro nic mu nie pasuje. Wysłał mi modele niedostępne we Fnacu i bez mikrofonu. Ale za to dźwięk mają idealny. Tylko, że co mi po dźwięku, skoro nie będę mogła ich używać tak jak chcę ?
Najbardziej piekielne w tym wszystkim jest to, że, jeśli kupię model, który mi się podoba, ale którego on nie zaakceptował, to będzie to przeżywał jak mrówka okres przez kolejny miesiąc. Słuchawki douszne dostałam w prezencie - przez bite 2 tygodnie wysłuchiwałam jakie są beznadziejne i w ogóle dlaczego używam ich do słuchania muzyki.
Doceniam jego wiedzę w tym temacie, bo oprócz technicznej wiedzy, odkryłam, dzięki niemu, sporo niszowych artystów, którzy na stałe zagościli w moich playlistach, ale jego nadgorliwość czasami mnie męczy.
Jestem w tej kwestii jego przeciwieństwem, bo bezprzewodowe słuchawki douszne są wygodne i wystarczające dla mnie, dodatkowego sprzętu nie chcę nosić, więc telefon i przenośny głośnik w zupełności mi wystarczają do słuchania muzyki w drodze i w domu.
Niedawno doszłam jednak do wniosku, że przydałyby mi się nauszne, wygłuszające słuchawki, które działałyby zarówno na kablu jak i bez, i które miałyby mikrofon, bo mam zamiar używać ich również do pracy. Dobrze by było, gdyby te słuchawki miały dobry dźwięk skoro już chcę kupić coś porządnego.
Douszne słuchawki, niestety, nie sprawdzają się do rozmów przez telefon, bo łapią wszystkie głosy z otoczenia, a przy turbo głośnym remoncie, który mamy obecnie w biurze, często nie słyszę, co mój rozmówca do mnie mówi, bo izolacja ma też swoje granice.
Cena nie gra roli. Warunek, co do tych słuchawek, mam jeden: chcę/muszę je kupić w jednym ze sklepów sieci Fnac (francuski odpowiednik Empiku), bo mam tam spore zniżki dzięki pracy, a i w ramach przystosowania stanowiska do pracy zdalnej firma zwraca mi pewną sumę pieniędzy.
Zaczęłam więc podsyłać mojemu partnerowi różne modele słuchawek (i to nie z najniższej półki), żeby mi doradził, które warto kupić.
Jego odpowiedź na każdy model: te złe, te niedobre, te jeszcze gorsze… i tak dalej...
Lekko zirytowana, poprosiłam go o pokazanie mi swoich typów skoro nic mu nie pasuje. Wysłał mi modele niedostępne we Fnacu i bez mikrofonu. Ale za to dźwięk mają idealny. Tylko, że co mi po dźwięku, skoro nie będę mogła ich używać tak jak chcę ?
Najbardziej piekielne w tym wszystkim jest to, że, jeśli kupię model, który mi się podoba, ale którego on nie zaakceptował, to będzie to przeżywał jak mrówka okres przez kolejny miesiąc. Słuchawki douszne dostałam w prezencie - przez bite 2 tygodnie wysłuchiwałam jakie są beznadziejne i w ogóle dlaczego używam ich do słuchania muzyki.
Doceniam jego wiedzę w tym temacie, bo oprócz technicznej wiedzy, odkryłam, dzięki niemu, sporo niszowych artystów, którzy na stałe zagościli w moich playlistach, ale jego nadgorliwość czasami mnie męczy.
Słuchawki
Ocena:
94
(110)
Z cyklu: francuskie absurdy.
W drodze do pracy mijam spalarnię śmieci, podobno największą w Europie. W odpowiedzi na ostatnią reformę emerytur, pracownicy tej oraz kilku innych spalarni ogłosili strajk, zamknęli wjazd, a jak to się skończyło dla Paryża i okolic można było zobaczyć w telewizji. Strajk był poparty, między innymi, przez CGT (Powszechną Konfederację Pracy), która najczęściej nawołuje do protestów, i dla której każdy powód jest dobry.
Niedługo po ogłoszeniu strajku, przed bramą spalarni, zaczęli zbierać się ludzie w rożnym wieku, którzy również protestowali i w ten sposób wyrażali swoje poparcie dla pracowników, których reforma nie oszczędziła, a których zawód należy do jednych z cięższych.
To znaczy, tak myślę, że protestowali, bo po zapachu grilla i ogólnej atmosferze bardziej przypominało to festyn.
Po kilku dniach tonięcia w śmieciach, ktoś „na górze” (nie pamiętam, który szczebel miłościwie nam panujących) zarządził o zmuszeniu kilku pracowników do wyjechania w miasto i zebrania przynajmniej części śmieci.
Decyzja oczywiście została uznana za przejaw autorytaryzmu, więc spora już grupa protestujących gorąco oklaskiwała każdą wyjeżdżająca śmieciarkę na znak solidarności.
Ze dwa tygodnie później, CGT postanowiła zawiesić tymczasowo strajk w spalarni, przy czym zawiesić i tymczasowo są tu słowami klucz. Śmieciarki zaczęły więc wyjeżdżać na ulicę żeby odgruzować to, co na nich się znalazło. Jaka była reakcja grupy wysiadującej przed bramą? Pewnie znowu wsparcie...
Nic z tych rzeczy! Nie zgadzając się z decyzją CGT, zaczęli blokować wjazd do spalarni powracającym śmieciarkom dopóki strajk nie został wznowiony kilka dni później.
W drodze do pracy mijam spalarnię śmieci, podobno największą w Europie. W odpowiedzi na ostatnią reformę emerytur, pracownicy tej oraz kilku innych spalarni ogłosili strajk, zamknęli wjazd, a jak to się skończyło dla Paryża i okolic można było zobaczyć w telewizji. Strajk był poparty, między innymi, przez CGT (Powszechną Konfederację Pracy), która najczęściej nawołuje do protestów, i dla której każdy powód jest dobry.
Niedługo po ogłoszeniu strajku, przed bramą spalarni, zaczęli zbierać się ludzie w rożnym wieku, którzy również protestowali i w ten sposób wyrażali swoje poparcie dla pracowników, których reforma nie oszczędziła, a których zawód należy do jednych z cięższych.
To znaczy, tak myślę, że protestowali, bo po zapachu grilla i ogólnej atmosferze bardziej przypominało to festyn.
Po kilku dniach tonięcia w śmieciach, ktoś „na górze” (nie pamiętam, który szczebel miłościwie nam panujących) zarządził o zmuszeniu kilku pracowników do wyjechania w miasto i zebrania przynajmniej części śmieci.
Decyzja oczywiście została uznana za przejaw autorytaryzmu, więc spora już grupa protestujących gorąco oklaskiwała każdą wyjeżdżająca śmieciarkę na znak solidarności.
Ze dwa tygodnie później, CGT postanowiła zawiesić tymczasowo strajk w spalarni, przy czym zawiesić i tymczasowo są tu słowami klucz. Śmieciarki zaczęły więc wyjeżdżać na ulicę żeby odgruzować to, co na nich się znalazło. Jaka była reakcja grupy wysiadującej przed bramą? Pewnie znowu wsparcie...
Nic z tych rzeczy! Nie zgadzając się z decyzją CGT, zaczęli blokować wjazd do spalarni powracającym śmieciarkom dopóki strajk nie został wznowiony kilka dni później.
Strajki we Francji
Ocena:
79
(93)
Komentarz Cranberry o dzieleniu się biżuterią pod historią #90319 przypomniał mi moje początki we Francji przeszło dekadę temu i różne sytuacje, które sprawiły, że nie trzymam się za bardzo z tutejszą Polonią. Nie unikam jej za wszelką cenę, ale też nie szukam kontaktu. Mam kilkoro znajomych Polaków oraz hydraulika, którego ktoś mi kiedyś polecił, śledzę jedną grupę dedykowaną Polkom w Paryżu (na której ludzie nie kłócą się o wszystko i o nic), pójdę od czasu do czasu do polskiego sklepu czy restauracji, i tyle. Wiem, że ludzie są różni i że po prostu źle trafiłam, ale zraziłam się i wolę zostać na uboczu. Poniżej kilka akcji, które najbardziej zapadły mi w pamięć.
Zaraz po przeprowadzce do Francji, pracowałam jako kelnerka na trochę ponad pół etatu, by móc jednocześnie studiować. Wiadomo, że z takiej pracy kokosów nie ma, więc postanowiłam dorabiać sobie w taki sam sposób jak w Polsce podczas studiów: udzielając korepetycji z francuskiego i robiąc tłumaczenia. Doświadczenie i wiedzę miałam po filologii, językiem władam biegle, a i spora część Polonii przyjeżdżała bez lub ze słabą znajomością języka, więc czemu nie.
Początkowo, ustaliłam stawkę na 15€ za 60 minut, co, po ówczesnym kursie, odpowiadało stawce godzinnej, którą pobierałam za ten sam czas trwania lekcji w Polsce. Oferowałam również dojazd do ucznia oraz wszystkie niezbędne pomoce naukowe, a także pomoc w załatwianiu urzędowych spraw i tłumaczenia ustne i pisemne.
Nie udało mi się znaleźć chętnych za tę stawkę. Schowałam więc dumę do kieszeni, policzyłam koszty przygotowania do zajęć i zeszłam do 10€. Znalazło się kilkoro chętnych, ale najczęściej kontakt urywał się po pytaniu o zniżki (za więcej godzin pod rząd lub w tygodniu albo za nauczanie 2 osób w tym samym czasie).
Błędem było również wrzucenie ogłoszenia na grupy „Polacy w…”, bo jedyne odpowiedzi jakie dostałam to: „wstyd tak zdzierać z rodaków”, „jak znam francuski, to powinnam pomagać za darmo i dzielić się wiedzą”, „10€ to za dużo” i tak dalej…
Jedną z chętnych była, powiedzmy, Anna, która wówczas mieszkała we Francji od dziesięciu lat i nie mówiła w ogóle po francusku. Po jakimś roku wspólnych lekcji, Anna zaczęła narzekać, że chciałaby znaleźć legalną pracę na umowę, większe mieszkanie, zalegalizować w końcu pobyt we Francji, mieć ubezpieczenie zdrowotne, bo z mężem chcieliby starać się o dziecko. Zaczęłam jej podpowiadać co zrobić i jak, i od słowa do słowa okazało się, że Anna potrzebuje zaświadczenia o mieszkaniu pod danym adresem, ale małżeństwo, od którego wynajmują z mężem kawalerkę na poddaszu, nie chce im takiego zaświadczenia wystawić. Spytała mnie czy mogłabym ją w ten sposób „zameldować” u siebie dopóki nie załatwi wszystkich papierów. Powiedziałam, że nie ma problemu. Anna zaproponowała mi wtedy opłatę w wysokości 50€ miesięcznie za ten „meldunek”, której nie chciałam przyjąć, ale według niej wszyscy tak robili.
Wystawiłam Annie to zaświadczenie, chodziłam z nią jako tłumacz do banku, pisałam smsy i dzwoniłam do jej pracodawców z pytaniem czy mogliby zadeklarować godziny sprzątania jakie u nich wykonywała, pomagałam jej wypełniać papiery do ubezpieczenia…
W międzyczasie rozwaliłam kolano w pracy i musiałam znaleźć sobie inne zajęcie - z pomocą przyszła koleżanka poznana w teatrze, która szukała tłumacza z językiem polskim i angielskim. Moje godziny pracy, a więc i dyspozycyjność, uległy zmianie i, mimo ruchomego grafiku i możliwości pracy zdalnej, nie mogłam być już na każde zawołanie Anny czy innych uczniów. To jej się bardzo nie spodobało. Potrafiła dzwonić do mnie kilka razy dziennie (mimo że prosiłam o wysyłanie smsów, żeby łatwiej mi było odpisać) próbując narzucić mi godziny spotkań. Kiedy nie byłam dyspozycyjna, to był foch. Proponowałam, że jeśli musi pilnie odebrać pocztę, to mój ówczesny partner mógł jej ją dać nawet jeśli nie było mnie w domu. Nie chciała. Po kilku takich akcjach, wyrzuciła mi, że skoro mi płaci to powinnam być na jej zawołanie. Kazałam jej wtedy znaleźć sobie innego jelenia, bo poczta będzie lądować w koszu.
Mniej-więcej w tym czasie kiedy pomagałam Annie, do domu obok mojego wprowadziła się, nazwijmy ją, Kamila.
Kamila przyjechała do Francji za facetem poznanym na weselu znajomej (której udzielałam wtedy korepetycji), bez grosza przy duszy i bez chęci do pracy czy nauki francuskiego. Szybko okazało się jednak, że facet nie ma ochoty na utrzymywanie Kamili, więc ta zaczęła mnie błagać żebym znalazła jej jakąś pracę, żeby mogła chociaż na jedzenie zarobić. Przez Annę, znalazłam jej kilka godzin sprzątania u jakiejś kobiety. Kamila tam chodziła, ale nie podobało jej się, bo pani domu kazała jej wycierać listwy przypodłogowe, miała za dużo prasowania. Potem złapała też godziny sprzątania u jakiejś starszej pani, która podobno dała jej złoty łańcuszek z wisiorkiem. Koniec końców, Kamila stwierdziła, że chce się uczyć francuskiego, ale nie ma na to pieniędzy. Mój partner załatwił jej darmowy kurs prowadzony przez merostwo. Kamila poszła na 4 zajęcia i tyle ją widzieli. Następnie, zaszła w ciąże, więc zrezygnowała już w ogóle z jakiejkolwiek pracy, a że dziecko było tego faceta, za którym przyjechała, to, niestety, musiał zacząć ją utrzymywać. W czasie ciąży, Kamila zaczęła załatwiać sobie ubezpieczenie zdrowotne próbując przy tym ciągać mnie po urzędach, bo bez przepracowanych legalnie godzin jest z tym ciężko. Nie raz, nie dwa, zdarzyło się, że dzwoniła do mnie kiedy byłam w pracy, na uczelni lub na próbie w teatrze i kazała mi się zwalniać już teraz natychmiast, żeby iść z nią do lekarza czy do urzędu w roli tłumacza. Po mojej odmowie, solidnie obrabiała mi tyłek w rozmowach z innymi sąsiadami, o czym ci nie omieszkali mi donieść. Znajoma jednego z sąsiadów zlitowała się nad nią… i również bardzo szybko zrezygnowała z jakiegokolwiek kontaktu z Kamilą. Tym razem, to ja słuchałam jaka ta znajoma była zła i niedobra.
Ostatnim popisem Kamili było zadeklarowanie się jako samotna matka (600€ piechotą nie chodzi), mimo że samotna nie była, i wystąpienie o mieszkanie socjalne, mimo iż wiedziała, że jej partner może stracić sporą część swojej pensji (dodatek z tytułu delegacji czy coś w tym stylu, nie pamiętam dokładnie o co chodziło).
Żeby nie było, że narzekam tylko na osoby niemówiące po francusku, to jeszcze o tym jak straciłam dobrego znajomego. Nazwijmy go Lucas. Studiowaliśmy razem romanistykę w Polsce i przeprowadziliśmy się do Francji w tym samym czasie. Przez kilka pierwszych lat wszystko było Ok, a potem Lucas poznał swojego nowego faceta i kontakt trochę nam się rozluźnił. Pierwsza czerwona lampka zapaliła mi się przy okazji wizyty jednego ze znajomych ze studiów w Paryżu. Spotkaliśmy się wtedy na kolacji i, oczywiście, zeszło się na temat wspólnych studiów i języka francuskiego, bo jak inaczej… Porównywaliśmy wtedy to, czego nauczyliśmy się na studiach z faktyczną przydatnością tej wiedzy w życiu codziennym. Zwróciłam uwagę, że francuski, którym posługiwaliśmy się zaraz po studiach był bardzo akademicki i literacki (ku uciesze naszych wykładowców na francuskich uczelniach), ale ciężko było dogadać się z naszymi równieśnikami, którzy używają więcej slangowych zwrotów i tu podałam przykład takiego zwrotu (J’ai flippé ma race - Przeraziłem się na śmierć), który mój partner lubił używać. Na to Lucas: „Rodzina mojego partnera nie używa takich zwrotów”. Ze znajomym zaczęliśmy przekonywać Lucasa, że warto znać też bardzo potoczną mowę, tym bardziej, że należymy do grupy wiekowej, która tej potocznej mowy używa w większości.
Jednak gwoździem do trumny naszej znajomości była moja wizyta w nowym mieszkaniu Lucasa i jego partnera. Dopiero co obroniłam moją pracę magisterską z teatrologii i zaczynałam pracę w ukochanym teatrze, ale na stanowisku, które Lucas uznał za niskie i o którym wypowiadał się wręcz z obrzydzeniem, co mocno rozjechało mój entuzjazm. Potem Lucas nie omieszkał oprowadzić mnie po mieszkaniu pokazując każdy przedmiot i opowiadając jego historię: „Ten fotel pochodzi z XIX wieku”, „a ten obraz mój partner dostał na urodziny”, „a to krzesło w stylu takim a takim kosztowało tyle”, „a to biurko jest z początku XX wieku” i tak dalej… Gryzłam się w język, żeby nie powiedzieć „a u mnie Ikea A.D. 2013”.
Niesmak pozostał mi do dziś.
Zaraz po przeprowadzce do Francji, pracowałam jako kelnerka na trochę ponad pół etatu, by móc jednocześnie studiować. Wiadomo, że z takiej pracy kokosów nie ma, więc postanowiłam dorabiać sobie w taki sam sposób jak w Polsce podczas studiów: udzielając korepetycji z francuskiego i robiąc tłumaczenia. Doświadczenie i wiedzę miałam po filologii, językiem władam biegle, a i spora część Polonii przyjeżdżała bez lub ze słabą znajomością języka, więc czemu nie.
Początkowo, ustaliłam stawkę na 15€ za 60 minut, co, po ówczesnym kursie, odpowiadało stawce godzinnej, którą pobierałam za ten sam czas trwania lekcji w Polsce. Oferowałam również dojazd do ucznia oraz wszystkie niezbędne pomoce naukowe, a także pomoc w załatwianiu urzędowych spraw i tłumaczenia ustne i pisemne.
Nie udało mi się znaleźć chętnych za tę stawkę. Schowałam więc dumę do kieszeni, policzyłam koszty przygotowania do zajęć i zeszłam do 10€. Znalazło się kilkoro chętnych, ale najczęściej kontakt urywał się po pytaniu o zniżki (za więcej godzin pod rząd lub w tygodniu albo za nauczanie 2 osób w tym samym czasie).
Błędem było również wrzucenie ogłoszenia na grupy „Polacy w…”, bo jedyne odpowiedzi jakie dostałam to: „wstyd tak zdzierać z rodaków”, „jak znam francuski, to powinnam pomagać za darmo i dzielić się wiedzą”, „10€ to za dużo” i tak dalej…
Jedną z chętnych była, powiedzmy, Anna, która wówczas mieszkała we Francji od dziesięciu lat i nie mówiła w ogóle po francusku. Po jakimś roku wspólnych lekcji, Anna zaczęła narzekać, że chciałaby znaleźć legalną pracę na umowę, większe mieszkanie, zalegalizować w końcu pobyt we Francji, mieć ubezpieczenie zdrowotne, bo z mężem chcieliby starać się o dziecko. Zaczęłam jej podpowiadać co zrobić i jak, i od słowa do słowa okazało się, że Anna potrzebuje zaświadczenia o mieszkaniu pod danym adresem, ale małżeństwo, od którego wynajmują z mężem kawalerkę na poddaszu, nie chce im takiego zaświadczenia wystawić. Spytała mnie czy mogłabym ją w ten sposób „zameldować” u siebie dopóki nie załatwi wszystkich papierów. Powiedziałam, że nie ma problemu. Anna zaproponowała mi wtedy opłatę w wysokości 50€ miesięcznie za ten „meldunek”, której nie chciałam przyjąć, ale według niej wszyscy tak robili.
Wystawiłam Annie to zaświadczenie, chodziłam z nią jako tłumacz do banku, pisałam smsy i dzwoniłam do jej pracodawców z pytaniem czy mogliby zadeklarować godziny sprzątania jakie u nich wykonywała, pomagałam jej wypełniać papiery do ubezpieczenia…
W międzyczasie rozwaliłam kolano w pracy i musiałam znaleźć sobie inne zajęcie - z pomocą przyszła koleżanka poznana w teatrze, która szukała tłumacza z językiem polskim i angielskim. Moje godziny pracy, a więc i dyspozycyjność, uległy zmianie i, mimo ruchomego grafiku i możliwości pracy zdalnej, nie mogłam być już na każde zawołanie Anny czy innych uczniów. To jej się bardzo nie spodobało. Potrafiła dzwonić do mnie kilka razy dziennie (mimo że prosiłam o wysyłanie smsów, żeby łatwiej mi było odpisać) próbując narzucić mi godziny spotkań. Kiedy nie byłam dyspozycyjna, to był foch. Proponowałam, że jeśli musi pilnie odebrać pocztę, to mój ówczesny partner mógł jej ją dać nawet jeśli nie było mnie w domu. Nie chciała. Po kilku takich akcjach, wyrzuciła mi, że skoro mi płaci to powinnam być na jej zawołanie. Kazałam jej wtedy znaleźć sobie innego jelenia, bo poczta będzie lądować w koszu.
Mniej-więcej w tym czasie kiedy pomagałam Annie, do domu obok mojego wprowadziła się, nazwijmy ją, Kamila.
Kamila przyjechała do Francji za facetem poznanym na weselu znajomej (której udzielałam wtedy korepetycji), bez grosza przy duszy i bez chęci do pracy czy nauki francuskiego. Szybko okazało się jednak, że facet nie ma ochoty na utrzymywanie Kamili, więc ta zaczęła mnie błagać żebym znalazła jej jakąś pracę, żeby mogła chociaż na jedzenie zarobić. Przez Annę, znalazłam jej kilka godzin sprzątania u jakiejś kobiety. Kamila tam chodziła, ale nie podobało jej się, bo pani domu kazała jej wycierać listwy przypodłogowe, miała za dużo prasowania. Potem złapała też godziny sprzątania u jakiejś starszej pani, która podobno dała jej złoty łańcuszek z wisiorkiem. Koniec końców, Kamila stwierdziła, że chce się uczyć francuskiego, ale nie ma na to pieniędzy. Mój partner załatwił jej darmowy kurs prowadzony przez merostwo. Kamila poszła na 4 zajęcia i tyle ją widzieli. Następnie, zaszła w ciąże, więc zrezygnowała już w ogóle z jakiejkolwiek pracy, a że dziecko było tego faceta, za którym przyjechała, to, niestety, musiał zacząć ją utrzymywać. W czasie ciąży, Kamila zaczęła załatwiać sobie ubezpieczenie zdrowotne próbując przy tym ciągać mnie po urzędach, bo bez przepracowanych legalnie godzin jest z tym ciężko. Nie raz, nie dwa, zdarzyło się, że dzwoniła do mnie kiedy byłam w pracy, na uczelni lub na próbie w teatrze i kazała mi się zwalniać już teraz natychmiast, żeby iść z nią do lekarza czy do urzędu w roli tłumacza. Po mojej odmowie, solidnie obrabiała mi tyłek w rozmowach z innymi sąsiadami, o czym ci nie omieszkali mi donieść. Znajoma jednego z sąsiadów zlitowała się nad nią… i również bardzo szybko zrezygnowała z jakiegokolwiek kontaktu z Kamilą. Tym razem, to ja słuchałam jaka ta znajoma była zła i niedobra.
Ostatnim popisem Kamili było zadeklarowanie się jako samotna matka (600€ piechotą nie chodzi), mimo że samotna nie była, i wystąpienie o mieszkanie socjalne, mimo iż wiedziała, że jej partner może stracić sporą część swojej pensji (dodatek z tytułu delegacji czy coś w tym stylu, nie pamiętam dokładnie o co chodziło).
Żeby nie było, że narzekam tylko na osoby niemówiące po francusku, to jeszcze o tym jak straciłam dobrego znajomego. Nazwijmy go Lucas. Studiowaliśmy razem romanistykę w Polsce i przeprowadziliśmy się do Francji w tym samym czasie. Przez kilka pierwszych lat wszystko było Ok, a potem Lucas poznał swojego nowego faceta i kontakt trochę nam się rozluźnił. Pierwsza czerwona lampka zapaliła mi się przy okazji wizyty jednego ze znajomych ze studiów w Paryżu. Spotkaliśmy się wtedy na kolacji i, oczywiście, zeszło się na temat wspólnych studiów i języka francuskiego, bo jak inaczej… Porównywaliśmy wtedy to, czego nauczyliśmy się na studiach z faktyczną przydatnością tej wiedzy w życiu codziennym. Zwróciłam uwagę, że francuski, którym posługiwaliśmy się zaraz po studiach był bardzo akademicki i literacki (ku uciesze naszych wykładowców na francuskich uczelniach), ale ciężko było dogadać się z naszymi równieśnikami, którzy używają więcej slangowych zwrotów i tu podałam przykład takiego zwrotu (J’ai flippé ma race - Przeraziłem się na śmierć), który mój partner lubił używać. Na to Lucas: „Rodzina mojego partnera nie używa takich zwrotów”. Ze znajomym zaczęliśmy przekonywać Lucasa, że warto znać też bardzo potoczną mowę, tym bardziej, że należymy do grupy wiekowej, która tej potocznej mowy używa w większości.
Jednak gwoździem do trumny naszej znajomości była moja wizyta w nowym mieszkaniu Lucasa i jego partnera. Dopiero co obroniłam moją pracę magisterską z teatrologii i zaczynałam pracę w ukochanym teatrze, ale na stanowisku, które Lucas uznał za niskie i o którym wypowiadał się wręcz z obrzydzeniem, co mocno rozjechało mój entuzjazm. Potem Lucas nie omieszkał oprowadzić mnie po mieszkaniu pokazując każdy przedmiot i opowiadając jego historię: „Ten fotel pochodzi z XIX wieku”, „a ten obraz mój partner dostał na urodziny”, „a to krzesło w stylu takim a takim kosztowało tyle”, „a to biurko jest z początku XX wieku” i tak dalej… Gryzłam się w język, żeby nie powiedzieć „a u mnie Ikea A.D. 2013”.
Niesmak pozostał mi do dziś.
Polonia
Ocena:
78
(90)
Kiedy siódmy krąg piekielny zstąpił do mojego laboratorium...
Zazwyczaj, wizyta w laboratorium, do którego chodzę od lat, zajmuje mi 15 minut razem z rejestracją i pobraniem krwi. Labo jest małe, osiedlowe, a i ja raczej przychodzę tam po 9, kiedy nie ma już poumawianych pacjentów na konkretne godziny.
Tym razem, spędziłam tam godzinę i myślałam, że szlag mnie trafi.
Pierwsza niespodzianka - kolejka ustawiająca się przed laboratorium. Zwykle, o tej porze, jeśli są góra 2 osoby przede mną, to możemy mówić o zwiększonej aktywności.
Kiedy udało mi się w końcu wejść do środka zrozumiałam, dlaczego wszystko szło jak krew z nosa. W rejestracji są dwa okienka: w pierwszym, starsza pani, która zazwyczaj pobiera krew, niezbyt dobrze radziła sobie z obsługą komputera; w drugim, pani rejestratorka, która po każdym zarejestrowanym pacjencie robiła sobie przerwę. Nie wiem, może nadrabiała coś w tym czasie, ale biorąc pod uwagę długość kolejki i to, że koleżanka, która zazwyczaj nie siedzi w rejestracji, nie radziła sobie z wklepywaniem pacjentów do systemu (np. moje dwa skierowania wklepała osobno, bo nie zauważyła, że dałam jej dwie kartki, więc musiała zarejestrować mnie dwa razy...), nie był to najlepszy moment na takie przerwy.
Potem, w okienku nr 1, pani, która zapomniała skierowania i zaczęła negocjować, że przyniesie je później, zapewniając, że mieszka ulicę obok. Rejestratorka kazała jej wrócić ze skierowaniem, pani dalej prosiła żeby zrobić jej badanie bez skierowania (i bez opłaty oczywiście) i tak w koło Macieju przez 20 minut dopóki pani rejestratorka nie dała za wygraną. Pani pacjentka obróciłaby 5 razy po tę receptę, jeśli faktycznie mieszkała niedaleko.
W tym samym czasie, w okienku nr 2, starszej pani trafiła się pacjentka, której ciężko było wytłumaczyć (ze względu na poziom francuskiego pacjentki), że źle zebrała próbkę do badań, a następnie, że będzie musiała zapłacić częściowo za badanie, bo nie miała przy sobie dodatkowego ubezpieczenia. Pani pacjentka próbowała przekonać starszą panią, że ostatnim razem dawała dodatkowe ubezpieczenie i nic nie płaciła, a teraz nie ma go przy sobie, żeby ewentualnie ponownie je zarejestrować. Okienko zablokowane również na 20 minut.
Następnie, wpadł pan "ja tylko po wyniki", który wcisnął się na początek kolejki nie pytając nikogo o zdanie. Pani rejestratorka, wyrwana ze swojej przerwy, zdała sobie sprawę, że drukarka szwankuje, więc wszystkie pracownice laboratorium rzuciły się do naprawy drukarki. Kolejne 15 minut...
Inny pan, już po pobraniu krwi, stwierdził, że on teraz musi zapłacić. I również wcisnął się poza kolejką! Mocno podirytowani, zapytaliśmy go czy nie mógł, jak każdy normalny człowiek, zapłacić przed badaniem. Zignorował pytanie. Następne 10 minut w plecy.
Całość okraszona regularnym pokrzykiwaniem pań, że maski do pobierania krwi są obowiązkowe. Ale do odbioru wyników już nie.
Zazwyczaj, wizyta w laboratorium, do którego chodzę od lat, zajmuje mi 15 minut razem z rejestracją i pobraniem krwi. Labo jest małe, osiedlowe, a i ja raczej przychodzę tam po 9, kiedy nie ma już poumawianych pacjentów na konkretne godziny.
Tym razem, spędziłam tam godzinę i myślałam, że szlag mnie trafi.
Pierwsza niespodzianka - kolejka ustawiająca się przed laboratorium. Zwykle, o tej porze, jeśli są góra 2 osoby przede mną, to możemy mówić o zwiększonej aktywności.
Kiedy udało mi się w końcu wejść do środka zrozumiałam, dlaczego wszystko szło jak krew z nosa. W rejestracji są dwa okienka: w pierwszym, starsza pani, która zazwyczaj pobiera krew, niezbyt dobrze radziła sobie z obsługą komputera; w drugim, pani rejestratorka, która po każdym zarejestrowanym pacjencie robiła sobie przerwę. Nie wiem, może nadrabiała coś w tym czasie, ale biorąc pod uwagę długość kolejki i to, że koleżanka, która zazwyczaj nie siedzi w rejestracji, nie radziła sobie z wklepywaniem pacjentów do systemu (np. moje dwa skierowania wklepała osobno, bo nie zauważyła, że dałam jej dwie kartki, więc musiała zarejestrować mnie dwa razy...), nie był to najlepszy moment na takie przerwy.
Potem, w okienku nr 1, pani, która zapomniała skierowania i zaczęła negocjować, że przyniesie je później, zapewniając, że mieszka ulicę obok. Rejestratorka kazała jej wrócić ze skierowaniem, pani dalej prosiła żeby zrobić jej badanie bez skierowania (i bez opłaty oczywiście) i tak w koło Macieju przez 20 minut dopóki pani rejestratorka nie dała za wygraną. Pani pacjentka obróciłaby 5 razy po tę receptę, jeśli faktycznie mieszkała niedaleko.
W tym samym czasie, w okienku nr 2, starszej pani trafiła się pacjentka, której ciężko było wytłumaczyć (ze względu na poziom francuskiego pacjentki), że źle zebrała próbkę do badań, a następnie, że będzie musiała zapłacić częściowo za badanie, bo nie miała przy sobie dodatkowego ubezpieczenia. Pani pacjentka próbowała przekonać starszą panią, że ostatnim razem dawała dodatkowe ubezpieczenie i nic nie płaciła, a teraz nie ma go przy sobie, żeby ewentualnie ponownie je zarejestrować. Okienko zablokowane również na 20 minut.
Następnie, wpadł pan "ja tylko po wyniki", który wcisnął się na początek kolejki nie pytając nikogo o zdanie. Pani rejestratorka, wyrwana ze swojej przerwy, zdała sobie sprawę, że drukarka szwankuje, więc wszystkie pracownice laboratorium rzuciły się do naprawy drukarki. Kolejne 15 minut...
Inny pan, już po pobraniu krwi, stwierdził, że on teraz musi zapłacić. I również wcisnął się poza kolejką! Mocno podirytowani, zapytaliśmy go czy nie mógł, jak każdy normalny człowiek, zapłacić przed badaniem. Zignorował pytanie. Następne 10 minut w plecy.
Całość okraszona regularnym pokrzykiwaniem pań, że maski do pobierania krwi są obowiązkowe. Ale do odbioru wyników już nie.
Laboratorium
Ocena:
118
(134)
Tym razem to ja byłam piekielna.
Rano, przed wyjściem do pracy, pokłóciliśmy się z partnerem. Nieważne o co. Po wyjściu z domu, mój partner wysłał mi kilkanaście wiadomości, które wyświetliłam czekając na metro, ale na które nie miałam czasu odpowiedzieć. Zaniepokojony brakiem odpowiedzi, zadzwonił do mnie kiedy byłam już w metrze, więc spokojnie odpowiedziałam mu, że zaraz przeczytam i odpowiem, ale nie będę roztrząsać sprawy przez telefon w metrze i denerwować się kiedy stracę zasięg.
Czytając wiadomości, zauważyłam kątem oka, że dziewczyna obok mnie dosyć nachalnie spogląda w stronę ekranu mojego telefonu. Odpisując mojemu partnerowi upewniłam się, że, faktycznie, dziewczyna czyta, co piszę, i była tym tak zaaferowana, że nawet nie zauważyła, że na nią spojrzałam. Muszę tu zaznaczyć, że nienawidzę kiedy ktoś czyta moje wiadomości, maile, otwiera zaadresowane do mnie paczki i listy itd., a jeszcze bardziej denerwuje mnie takie czytanie przez ramię.
Wysłałam więc wiadomość: „Czekaj, jakaś idiotka obok czyta moje wiadomości”
Jak ręką odjął.
Przez resztę podróży nie odważyła się spojrzeć w moją stronę.
Rano, przed wyjściem do pracy, pokłóciliśmy się z partnerem. Nieważne o co. Po wyjściu z domu, mój partner wysłał mi kilkanaście wiadomości, które wyświetliłam czekając na metro, ale na które nie miałam czasu odpowiedzieć. Zaniepokojony brakiem odpowiedzi, zadzwonił do mnie kiedy byłam już w metrze, więc spokojnie odpowiedziałam mu, że zaraz przeczytam i odpowiem, ale nie będę roztrząsać sprawy przez telefon w metrze i denerwować się kiedy stracę zasięg.
Czytając wiadomości, zauważyłam kątem oka, że dziewczyna obok mnie dosyć nachalnie spogląda w stronę ekranu mojego telefonu. Odpisując mojemu partnerowi upewniłam się, że, faktycznie, dziewczyna czyta, co piszę, i była tym tak zaaferowana, że nawet nie zauważyła, że na nią spojrzałam. Muszę tu zaznaczyć, że nienawidzę kiedy ktoś czyta moje wiadomości, maile, otwiera zaadresowane do mnie paczki i listy itd., a jeszcze bardziej denerwuje mnie takie czytanie przez ramię.
Wysłałam więc wiadomość: „Czekaj, jakaś idiotka obok czyta moje wiadomości”
Jak ręką odjął.
Przez resztę podróży nie odważyła się spojrzeć w moją stronę.
Metro
Ocena:
135
(167)
O ile dobrze pamietam, oszuści w Polsce próbują wyłudzić dane osobowe i/lub kasę podając się za bank, za wnuczka, policjanta czy proponując pokazy garnków. A przynajmniej tak zapamiętałam różne telefony, które zdarzyło mi się odebrać…
W związku z tym, że mój operator zapomniał chyba uwzględnić wszystkich (nie)zgód marketingowych i mój telefon zaczął znowu wyświetlać różne podejrzane numery, dowiedziałam się o nowym sposobie na wyłudzenie danych we Francji.
Podzielę się z Wami listą moich faworytów.
1. Przekręt na mieszkanie.
Szukasz mieszkania do wynajęcia lub kupna i znajdujesz wymarzone gniazdko w idealnej lokalizacji i bardzo niskiej cenie? „Właściciel” zaraz wyśle Ci ckliwą historyjkę o tym, ile to razy umawiał się na wizytę, a lokator nie przychodził, albo że akurat przebywa za granicą i musi specjalnie przylecieć do kraju, więc żeby mieć pewność, że przyjdziesz musisz wysłać mu conajmniej jeden miesiąc czynszu, kaucję czy inny zadatek. Oczywiście, jeśli wyślesz kasę, nie zobaczysz już ani mieszkania ani kasy.
2. Przekręt na szkolenia.
Każda osoba pracująca legalnie we Francji i odprowadzająca podatki, automatycznie zbiera na oddzielne konto pewną sumę pieniędzy za każdy przepracowany rok. Kiedyś były to punkty, które dosyć ciężko było wykorzystać. Teraz jest to bodajże 500€ za rok pracy, a uzbieraną sumę można przeznaczyć na dowolne szkolenie zgłoszone na odpowiednim rządowym portalu, bez względu na to czy odbywa się ono w godzinach pracy czy nie. Można nawet zrobić prawo jazdy w ten sposób. Wiele osób nie wie jednak, że na tym koncie ma często po kilka tysięcy euro.
Jeśli więc dostajesz telefon, który oferuje Ci zapoznanie się z ofertą szkoleń, to po prostu ktoś chce wyczyścić Twoje konto z tych pieniędzy na jeden z dwóch sposobów.
Sposób 1: nie wiedziałeś o istnieniu konta, nigdy się do niego nie logowałeś, więc oszust będzie chciał tylko wyłudzić Twoje dane żeby zalogować się za ciebie i zapisać się na odpowiednie „szkolenie”, dzięki któremu kasa spłynie do jego organizacji.
Sposób 2: jeśli logowałeś się do konta i wiesz, że je posiadasz, oszust będzie próbował wcisnąć ci jakieś szkolenie proponowane przez jego organizację, żeby tylko zgarnąć kasę. Zazwyczaj szkolenie polega na przesłaniu gotowych prezentacji PowerPoint na dowolny temat i wątpliwej jakości. Oszust kupuje taką prezentację za 20€, a inkasuje od ciebie dużo więcej.
3. Przekręt na służbę zdrowia.
Dzwoni do ciebie osoba podająca się za kogoś z „działu zdrowia” w sprawie listu, który dostałeś tydzień wcześniej. Tyle, że żadnego listu nie otrzymałeś. Dla tej osoby to nie problem, możesz uaktualnić dane przez telefon. Kiedy dopytujesz się o co chodzi, bo w końcu ubezpieczenie zdrowotne nigdy do nikogo nie dzwoni, a i listownie trudno jest się doprosić o odpowiedź, osoba raz twierdzi, że dzwoni z głównego ubezpieczenia (sécurité sociale) i chce potwierdzić twoje dodatkowe ubezpieczenie (Mutuelle), raz odwrotnie. W obydwu przypadkach chodzi o wyłudzenie numeru ubezpieczenia (mniej-więcej odpowiednik polskiego PESELu) oraz danych teleadresowych, które mogą być wykorzystane w różny sposób.
4. Przekręt na ocieplenie domu.
Jeden z moich dwóch osobistych faworytów. Dzwoni do ciebie pani, żeby poinformować cię, że zostałeś wybrany do programu, który pozwoli ci ocieplić twój dom za jedyne 1€.
Tyle, że ty mieszkasz w bloku/kamienicy w mieście. Kiedy pytasz panią czy w takim razie ocieplą cały blok czy tylko twoje ściany, rozłącza się błyskawicznie.
5. Przekręt na naprawę samochodu.
Mój drugi i najnowszy faworyt.
Dzwoni do ciebie nieznany numer. Po chwili ciszy, słyszysz pyknięcie i po drugiej stronie odzywa się pani, która informuje cię, że dzwoni z firmy krzak, partnera firmy Carglass (ta firma istnieje naprawdę), w związku z naprawą przedniej szyby w twoim samochodzie.
Odpowiadasz jej „Ale ja nie mam samochodu”, a wtedy pani rozłącza się bez pożegnania.
Chętnie poczytam jakie są Wasze ulubione metody oszustw, o których słyszeliście. :)
W związku z tym, że mój operator zapomniał chyba uwzględnić wszystkich (nie)zgód marketingowych i mój telefon zaczął znowu wyświetlać różne podejrzane numery, dowiedziałam się o nowym sposobie na wyłudzenie danych we Francji.
Podzielę się z Wami listą moich faworytów.
1. Przekręt na mieszkanie.
Szukasz mieszkania do wynajęcia lub kupna i znajdujesz wymarzone gniazdko w idealnej lokalizacji i bardzo niskiej cenie? „Właściciel” zaraz wyśle Ci ckliwą historyjkę o tym, ile to razy umawiał się na wizytę, a lokator nie przychodził, albo że akurat przebywa za granicą i musi specjalnie przylecieć do kraju, więc żeby mieć pewność, że przyjdziesz musisz wysłać mu conajmniej jeden miesiąc czynszu, kaucję czy inny zadatek. Oczywiście, jeśli wyślesz kasę, nie zobaczysz już ani mieszkania ani kasy.
2. Przekręt na szkolenia.
Każda osoba pracująca legalnie we Francji i odprowadzająca podatki, automatycznie zbiera na oddzielne konto pewną sumę pieniędzy za każdy przepracowany rok. Kiedyś były to punkty, które dosyć ciężko było wykorzystać. Teraz jest to bodajże 500€ za rok pracy, a uzbieraną sumę można przeznaczyć na dowolne szkolenie zgłoszone na odpowiednim rządowym portalu, bez względu na to czy odbywa się ono w godzinach pracy czy nie. Można nawet zrobić prawo jazdy w ten sposób. Wiele osób nie wie jednak, że na tym koncie ma często po kilka tysięcy euro.
Jeśli więc dostajesz telefon, który oferuje Ci zapoznanie się z ofertą szkoleń, to po prostu ktoś chce wyczyścić Twoje konto z tych pieniędzy na jeden z dwóch sposobów.
Sposób 1: nie wiedziałeś o istnieniu konta, nigdy się do niego nie logowałeś, więc oszust będzie chciał tylko wyłudzić Twoje dane żeby zalogować się za ciebie i zapisać się na odpowiednie „szkolenie”, dzięki któremu kasa spłynie do jego organizacji.
Sposób 2: jeśli logowałeś się do konta i wiesz, że je posiadasz, oszust będzie próbował wcisnąć ci jakieś szkolenie proponowane przez jego organizację, żeby tylko zgarnąć kasę. Zazwyczaj szkolenie polega na przesłaniu gotowych prezentacji PowerPoint na dowolny temat i wątpliwej jakości. Oszust kupuje taką prezentację za 20€, a inkasuje od ciebie dużo więcej.
3. Przekręt na służbę zdrowia.
Dzwoni do ciebie osoba podająca się za kogoś z „działu zdrowia” w sprawie listu, który dostałeś tydzień wcześniej. Tyle, że żadnego listu nie otrzymałeś. Dla tej osoby to nie problem, możesz uaktualnić dane przez telefon. Kiedy dopytujesz się o co chodzi, bo w końcu ubezpieczenie zdrowotne nigdy do nikogo nie dzwoni, a i listownie trudno jest się doprosić o odpowiedź, osoba raz twierdzi, że dzwoni z głównego ubezpieczenia (sécurité sociale) i chce potwierdzić twoje dodatkowe ubezpieczenie (Mutuelle), raz odwrotnie. W obydwu przypadkach chodzi o wyłudzenie numeru ubezpieczenia (mniej-więcej odpowiednik polskiego PESELu) oraz danych teleadresowych, które mogą być wykorzystane w różny sposób.
4. Przekręt na ocieplenie domu.
Jeden z moich dwóch osobistych faworytów. Dzwoni do ciebie pani, żeby poinformować cię, że zostałeś wybrany do programu, który pozwoli ci ocieplić twój dom za jedyne 1€.
Tyle, że ty mieszkasz w bloku/kamienicy w mieście. Kiedy pytasz panią czy w takim razie ocieplą cały blok czy tylko twoje ściany, rozłącza się błyskawicznie.
5. Przekręt na naprawę samochodu.
Mój drugi i najnowszy faworyt.
Dzwoni do ciebie nieznany numer. Po chwili ciszy, słyszysz pyknięcie i po drugiej stronie odzywa się pani, która informuje cię, że dzwoni z firmy krzak, partnera firmy Carglass (ta firma istnieje naprawdę), w związku z naprawą przedniej szyby w twoim samochodzie.
Odpowiadasz jej „Ale ja nie mam samochodu”, a wtedy pani rozłącza się bez pożegnania.
Chętnie poczytam jakie są Wasze ulubione metody oszustw, o których słyszeliście. :)
Oszustwa
Ocena:
115
(125)
Sporo ludzi wspomina ostatnio pierwszy lockdown sprzed 3 lat, więc i mnie wzięło na wspominki...
Jeden z moich kotów, zaczął zwracać karmę podejrzanie za często i w różnych kolorach tęczy tuż przed pierwszym lockdownem. Przy tym, szybko stracił też sporo wagi. Kiedy doszłam do wniosku, że to nie alergia ani zwykłe zatrucie, zaczęłam szukać weterynarza. A że akurat ogłoszono lockdown, to padło na tego najbliżej mojego miejsca zamieszkania. Na dzielnicowej grupie miał dobre opinie.
Po wejściu do gabinetu, wytłumaczyłam, co się dzieje i jakie kocur ma objawy. Weterynarz ledwo kota obejrzał i pomacał po brzuchu, po czym stwierdził, że czuje guza i to na pewno rak. A jak rak, to operacja, chemioterapia, różne leki i tak dalej, więc będzie to dużo kosztowało. Wszystko wypowiedziane tonem sugerującym, że nie stać mnie na takie koszty.
Pamiętam, że w tamtej chwili zakręciło mi się w głowie z nerwów i zszokowało mnie to, że od razu mówimy o pieniądzach, ale najważniejsze było dla mnie uratowanie mojego 7-letniego wówczas kocura, który był ze mną od początku swojego życia.
Weterynarz zaproponował najpierw zrobienie USG, „bo akurat we wtorki przychodzi specjalistka w tej dziedzinie”. Przystałam na badanie, zostawiłam kota w gabinecie na cały dzień żeby mogli zrobić to USG i wróciłam do domu zalewając się łzami.
Weterynarz zadzwonił do mnie po południu, żeby spytać o pozwolenie na zrobienie punkcji, bo musieli kotu podać narkozę, żeby móc w ogóle zrobić badanie. Zgodziłam się. Przy okazji powiedział, że ma dobrą wiadomość, bo z USG wynika, że to jednak nie rak.
Nie powiem, kamień z serca mi spadł.
Kota odebrałam kilka godzin później, zapłaciłam niemałą sumę za badania, „pobyt w szpitalu” i leki.
Punkcja również nie wskazała niczego dziwnego, jednak podczas kontrolnej wizyty, weterynarz zaczął sugerować zrobienie biopsji (czyli otworzenie kota, żeby zobaczyć, co ma w środku i pobranie wycinka lub usunięcie guza) dodając między wierszami, że ta specjalistka od USG nie jest w sumie taką specjalistką i często się myli. Do tego oczywiście wzmianka o dużych kosztach.
Przez cały ten czas byłam w kontakcie z weterynarz, która do tej pory zajmowała się moimi kocurami i zna je od małego. Odradziła mi jakąkolwiek operację, bo, jeśli to jednak nowotwór, to można tylko przyspieszyć jego rozwój taką biopsją. Ustaliłyśmy więc, że, skoro kocur czuje się lepiej na lekach (wymioty ustały, zaczął jeść normalnie i przybierać na wadze), to zbadamy go jeszcze raz kiedy pojawię się w Polsce*.
Tak też zrobiłyśmy. Kolejne USG, tym razem bez narkozy, bo mogłam przy nim być i kota trzymać, oraz inne badania wskazywały na chłoniaka albo na zapalenie jelit. Ciężko było postawić jednoznaczną diagnozę, bo objawy nie pasowały w 100 % do żadnej z tych dwóch chorób, ale weterynarz przychyliła się do chłoniaka. Dobra wiadomość była jednak taka, że leczenie w obydwóch przypadkach jest takie samo: kortyzon, który mój kot już przyjmował od miesięcy. Chemioterapia miałaby taki sam efekt, a jest dużo droższa i trzeba by było odizolować kocura na kilka dni, bo wydzielałby po niej toksyczne dla ludzi substancje.
Po powrocie do Francji, kontynuowałam więc leczenie, ale po jakimś czasie stan kota zaczął się dosyć szybko pogarszać. Musiałam więc znowu udać się do weterynarza na miejscu, tym razem poleconego przez koleżankę z pracy. Podejście do zwierzaka oraz do mnie zupełnie inne niż u pierwszego weterynarza. Najpierw spokojnie wysłuchał całej historii, obejrzał wyniki, spokojnie i dokładnie zbadał kocura, a następnie powiedział, co proponuje na początek (prześwietlenie) i co możemy zrobić potem w zależności od wyników. Każdy etap, wynik, badanie było ze mną dokładnie omówione. Ani słowa o pieniądzach, zero sugestii, że może mnie nie stać na leczenie. Koniec końców, prześwietlenie wykazało guza w okolicach żołądka (prawdopodobnie w samym żołądku, dlatego nie był widoczny na USG) i płyn w klatce piersiowej, więc zostało nam tylko leczenie paliatywne. Wizyta, badanie, leki, a następnie samo uśpienie kota kilka tygodni później, kosztowało mnie o ponad połowę mniej niż marcowa wizyta u pierwszego weterynarza i za każdym razem temat kosztów był wprowadzany delikatnie i z taktem, a ja nie czułam się w gabinecie jak intruz.
* Mały disclaimer zanim podniosą się głosy, że z kotami się nie podróżuje: koty, jak psy i ludzie, są różne. Mnie akurat trafił się egzemplarz „wszędzie dobrze byle z moją panią”, który źle znosił pozostawanie w domu pod opieką innych, znajomych mu osób. Z kolei mój drugi kocur wyznaje zasadę „nieważne z kim, nieważne gdzie, bylebym dostawał smaczki”.
Jeden z moich kotów, zaczął zwracać karmę podejrzanie za często i w różnych kolorach tęczy tuż przed pierwszym lockdownem. Przy tym, szybko stracił też sporo wagi. Kiedy doszłam do wniosku, że to nie alergia ani zwykłe zatrucie, zaczęłam szukać weterynarza. A że akurat ogłoszono lockdown, to padło na tego najbliżej mojego miejsca zamieszkania. Na dzielnicowej grupie miał dobre opinie.
Po wejściu do gabinetu, wytłumaczyłam, co się dzieje i jakie kocur ma objawy. Weterynarz ledwo kota obejrzał i pomacał po brzuchu, po czym stwierdził, że czuje guza i to na pewno rak. A jak rak, to operacja, chemioterapia, różne leki i tak dalej, więc będzie to dużo kosztowało. Wszystko wypowiedziane tonem sugerującym, że nie stać mnie na takie koszty.
Pamiętam, że w tamtej chwili zakręciło mi się w głowie z nerwów i zszokowało mnie to, że od razu mówimy o pieniądzach, ale najważniejsze było dla mnie uratowanie mojego 7-letniego wówczas kocura, który był ze mną od początku swojego życia.
Weterynarz zaproponował najpierw zrobienie USG, „bo akurat we wtorki przychodzi specjalistka w tej dziedzinie”. Przystałam na badanie, zostawiłam kota w gabinecie na cały dzień żeby mogli zrobić to USG i wróciłam do domu zalewając się łzami.
Weterynarz zadzwonił do mnie po południu, żeby spytać o pozwolenie na zrobienie punkcji, bo musieli kotu podać narkozę, żeby móc w ogóle zrobić badanie. Zgodziłam się. Przy okazji powiedział, że ma dobrą wiadomość, bo z USG wynika, że to jednak nie rak.
Nie powiem, kamień z serca mi spadł.
Kota odebrałam kilka godzin później, zapłaciłam niemałą sumę za badania, „pobyt w szpitalu” i leki.
Punkcja również nie wskazała niczego dziwnego, jednak podczas kontrolnej wizyty, weterynarz zaczął sugerować zrobienie biopsji (czyli otworzenie kota, żeby zobaczyć, co ma w środku i pobranie wycinka lub usunięcie guza) dodając między wierszami, że ta specjalistka od USG nie jest w sumie taką specjalistką i często się myli. Do tego oczywiście wzmianka o dużych kosztach.
Przez cały ten czas byłam w kontakcie z weterynarz, która do tej pory zajmowała się moimi kocurami i zna je od małego. Odradziła mi jakąkolwiek operację, bo, jeśli to jednak nowotwór, to można tylko przyspieszyć jego rozwój taką biopsją. Ustaliłyśmy więc, że, skoro kocur czuje się lepiej na lekach (wymioty ustały, zaczął jeść normalnie i przybierać na wadze), to zbadamy go jeszcze raz kiedy pojawię się w Polsce*.
Tak też zrobiłyśmy. Kolejne USG, tym razem bez narkozy, bo mogłam przy nim być i kota trzymać, oraz inne badania wskazywały na chłoniaka albo na zapalenie jelit. Ciężko było postawić jednoznaczną diagnozę, bo objawy nie pasowały w 100 % do żadnej z tych dwóch chorób, ale weterynarz przychyliła się do chłoniaka. Dobra wiadomość była jednak taka, że leczenie w obydwóch przypadkach jest takie samo: kortyzon, który mój kot już przyjmował od miesięcy. Chemioterapia miałaby taki sam efekt, a jest dużo droższa i trzeba by było odizolować kocura na kilka dni, bo wydzielałby po niej toksyczne dla ludzi substancje.
Po powrocie do Francji, kontynuowałam więc leczenie, ale po jakimś czasie stan kota zaczął się dosyć szybko pogarszać. Musiałam więc znowu udać się do weterynarza na miejscu, tym razem poleconego przez koleżankę z pracy. Podejście do zwierzaka oraz do mnie zupełnie inne niż u pierwszego weterynarza. Najpierw spokojnie wysłuchał całej historii, obejrzał wyniki, spokojnie i dokładnie zbadał kocura, a następnie powiedział, co proponuje na początek (prześwietlenie) i co możemy zrobić potem w zależności od wyników. Każdy etap, wynik, badanie było ze mną dokładnie omówione. Ani słowa o pieniądzach, zero sugestii, że może mnie nie stać na leczenie. Koniec końców, prześwietlenie wykazało guza w okolicach żołądka (prawdopodobnie w samym żołądku, dlatego nie był widoczny na USG) i płyn w klatce piersiowej, więc zostało nam tylko leczenie paliatywne. Wizyta, badanie, leki, a następnie samo uśpienie kota kilka tygodni później, kosztowało mnie o ponad połowę mniej niż marcowa wizyta u pierwszego weterynarza i za każdym razem temat kosztów był wprowadzany delikatnie i z taktem, a ja nie czułam się w gabinecie jak intruz.
* Mały disclaimer zanim podniosą się głosy, że z kotami się nie podróżuje: koty, jak psy i ludzie, są różne. Mnie akurat trafił się egzemplarz „wszędzie dobrze byle z moją panią”, który źle znosił pozostawanie w domu pod opieką innych, znajomych mu osób. Z kolei mój drugi kocur wyznaje zasadę „nieważne z kim, nieważne gdzie, bylebym dostawał smaczki”.
Weterynarz
Ocena:
102
(114)
1 2 3 > ostatnia ›
« poprzednia 1 2 3 następna »