Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

popielica

Zamieszcza historie od: 8 listopada 2014 - 18:07
Ostatnio: 31 marca 2021 - 16:47
  • Historii na głównej: 4 z 4
  • Punktów za historie: 754
  • Komentarzy: 225
  • Punktów za komentarze: 1177
 

#84444

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Bardzo często zdarza mi się parkować w dość specyficznym miejscu - wąska uliczka z miejscami parkingowymi po obu stronach, odcinek między skrzyżowaniem a wyjazdem z osiedla, jakieś 50 m. Dlaczego właśnie tam? Bo za wyjazdem z osiedla stoi znak informujący, że ulica jest jednokierunkowa w kierunku przeciwnym od wspomnianego skrzyżowania (natomiast przy wylocie na skrzyżowanie, przy przejściu dla pieszych, znaki są ustawione w obie strony, co w dość oczywisty sposób powinno wskazywać, że ten krótki odcinek ma dwa kierunki).

Tak więc stając za znakiem, nie miałabym dowolności wyjazdu - aż do wylotu uliczki nie ma żadnej możliwości skrętu, jedynie wjazdy na posesje. Ze względu na swoją lokalizację, ulica ta często się korkuje i zdarza się, że na tym jednokierunkowym odcinku, który normalnie przejeżdża się w 2-3 min, stoi się - dosłownie stoi - i godzinę.

Problem leży w tym, że ludzie, którzy przeszli kurs, zdali egzamin na prawo jazdy i siadają za kierownicę, nie znają się na znakach.

Normalnie wyjechać udaje mi się może raz na kilka dni. W pozostałe muszę mierzyć się z ludźmi, którym wydaje się, że jak ulica jest jednokierunkowa na jakimś fragmencie, to jest taka cała. Nie zliczę, ile razy musiałam się wykłócać, ile razy byłam przyblokowana (na tym odcinku jest dość wąsko, ale zawsze przed wyjazdem staję tak, żeby najpierw przepuścić samochody jadące w drugą stronę, które już w uliczkę wjechały - po drodze jest wjazd na parking pewnego urzędu, dzięki któremu samochody mogą się swobodnie wyminąć), bo uliczni szeryfowie musieli mi dać nauczkę, ile razy zostałam zwyzywana, jak często dowiaduję się, że nie umiem jeździć.

Raz, dosłownie RAZ, zdarzyło mi się, że kobieta, której wydawało się, że jadę pod prąd, po wskazaniu na odpowiednie znaki z uśmiechem przeprosiła i przyznała mi rację. Czasem zdarza się, że rację przyznają, ale z wielką urazą. Zazwyczaj nawet mimo wskazania na znaki, dalej obstają przy swoim. I nie zdarza się to tylko mnie, wiele razy byłam świadkiem, jak inni kierowcy wyjeżdżający w ten sposób byli wyzywani, zwykle staram się stanąć w ich obronie, ale powoli przestaje mi się chcieć mierzyć z tą indolencją intelektualną, brakiem pokory, chamstwem i zadufaniem...

Skomentuj (10) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 49 (61)

#79446

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Mam psy, kocham je, lubię ludzi, którzy lubią zwierzęta.

Lubię też ludzi, którzy myślą i szanują cudzą własność. A mimo mojej przyjaźni ze zwierzakami, uważam je za moją własność, nie za dobro publiczne, dlatego też niezmiernie irytują mnie ludzie, którzy bez pytania pchają się do nich z łapami.

Jeśli to, co opiszę, wydaje się mało piekielne, pozamieniajcie sobie psy na dzieci (no, mniej więcej, fragmenty o zakładaniu kagańca i podobne można pominąć :>), wszystko dotyczy tej samej kategorii ludzi.

Mam psa, który miał bardzo kiepskie dzieciństwo i, mimo że z nami mieszka od lat, traumy mu pozostały. Zupełnie nie akceptuje obcych ludzi, w domu reaguje na nich agresją, na szczęście nauczył się ignorować przechodniów na ulicy, o ile ktoś go nie zaczepi (zawsze chodzi na smyczy i w kagańcu).

Ma niestety pecha być wyjątkowo ładnym okazem kundla, co sprzyja zaczepianiu go. I o ile ktoś stanie w rozsądnej odległości i pozachwyca się nim, zapyta o rasę etc. - spoko.

Ale zdarzyło się kiedyś, że siedzieliśmy na ławce w pewnej nadmorskiej miejscowości, pies leżał uwiązany tuż za nami do drzewa, w cieniu. Nagle podszedł do nas jakiś nieznany mężczyzna z aparatem, minął ławkę, usiadł przy psie i bez żadnego pytania zaczął mu robić zdjęcia... Pies był chyba w takim samym szoku, co my, bo zazwyczaj ktoś, kto podszedłby do niego znienacka tak blisko, musiałby się liczyć ze śladami po pazurach na rękach (po zębach nie, ze względu na kaganiec).

Inny mój pies spędził całe życie w wiejskim schronisku z łatką agresora. Faktycznie jest z niego złośnik, ale w sumie lubi ludzi, o ile szanują jego przestrzeń i pozwolą mu się najpierw poznać. Często jeździ ze mną komunikacją miejską (znów - na smyczy i w kagańcu), uwielbia to, całą drogę macha ogonem i wygląda przez szybę w drzwiach. Ten z kolei za ładny nie jest, ale pocieszny, a jeszcze z tym merdającym ogonem i uśmiechem na pysku wzbudza sympatię. I całą masę komentarzy, ludzkich uśmiechów, jakiegoś ciumkania.

I znowu - spoko, to nawet miłe, że stary kundelek może wzbudzić tyle pozytywnych reakcji.

Któregoś razu wsiedliśmy do autobusu, ustawiłam się w miejscu z daleka od ludzi, tym bardziej, że miałam ze sobą jeszcze walizkę i trudniej mi było pilnować psa. Na siedzeniu kawałek od nas siedziała jakaś kobieta, bardzo podekscytowana. Gdy kierowca obok niej zaczął zmieniać tablicę, zaczęła mu opowiadać, że właśnie wróciła z Francji, jaka to różnica, jaka tam kultura...

Kierowca skwitował jej wywód stwierdzeniem, że u nas się przynajmniej nie wybucha i poszedł dalej. Kobieta przez chwilę wydawała się zmieszana, po czym zauważyła nowy cel - mojego psa. Nagle zerwała się (dosłownie, na tyle gwałtownie, że nawet ja się wzdrygnęłam) ze swojego siedzenia i wyleciała do niego z łapami. Ot, kultura.

Pies, po swojemu, zdenerwował się, próbował kłapnąć zębami. Na moją uwagę, że wypadałoby zapytać najpierw, czy można psa pogłaskać, kobieta znowu zaczęła swój wywód o zagranicy, i że kto to pomyślał, żeby pytać, czy można psa pogłaskać, bo w sumie to ona nawet nie chciała go głaskać...

Kilka przystanków dalej, wysiadamy. Pies wyskoczył pierwszy, ja dźwigam walizkę, przez chwilę nie zwracam na niego uwagi. Odwróciłam się w ostatniej chwili, żeby go odsunąć, bo kolejna amatorka cudzych piesków leciała do niego z łapami. Nie zważając w dodatku na to, że włazi w drogę ludziom próbującym wysiąść...

Tak jest nieustannie, gdy wychodzę z psami na spacer. A jak jeszcze mam szczeniaki (przyjmuję czasem psy na dom tymczasowy)... Olać babę na końcu smyczy, lecieć z łapami do szczeniaczka, bo przecież szczeniaczki od tego są, żeby je macać…

A jeszcze lepiej, zachęcić swoje dziecko do macania. I o ile moje psy krzywdy nie zrobią - bez kagańca chodzą tylko te łagodne - o tyle czy tym ludziom naprawdę nie przychodzi na myśl, że właściciel może być nieodpowiedzialny, że może puszczać luzem psa z problemami? No nie, to się przecież nie zdarza, przecież nikt nigdy nie został przez psa pogryziony...

Naprawdę rozumiem, że można bardzo zwierzaki lubić, też uśmiecham się do psiaków na ulicy, czasem spytam, czy mogę pogłaskać. Naprawdę nie mam nic przeciwko temu, żeby ludzie głaskali moje psy - mam też takiego, który kocha ludzkość i któremu absolutnie nie przeszkadza, że w ogóle nie zna ręki, która go głaszcze. Ale są też psy z problemami, są psy z traumami, są psy aspołeczne, są psy w trakcie szkolenia, są w końcu psy-przewodnicy (zdarzało mi się widzieć, jak ludzie zaczepiają takie, mimo ostrzeżeń na noszonych przez nie kamizelkach).

Tak jak nie każdy z nas lubi interakcje z obcymi ludźmi, tak nie każdy pies to lubi. Sam właściciel też nie musi lubić, gdy nieznane mu osoby dotykają jego zwierzę, a zapytanie o pozwolenie naprawdę nie ujmuje na honorze.

no na pewno nie we Francji...

Skomentuj (8) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 112 (154)

#70465

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Silny katar, gorączka, duszący kaszel, ból gardła, osłabienie. Jakoś w listopadzie rozchorowałam się, dosyć poważnie. Zdarza się nawet najlepszym.

Z początku bagatelizowałam objawy, ubierałam się cieplej, piłam herbatę z miodem i miałam nadzieję, że to zwykłe przeziębienie, które samo przejdzie. Nie przeszło, pogorszyło się do tego stopnia, że jadąc do lekarza ledwo widziałam przez załzawione oczy, płuca piekły mnie od ciągłego kaszlu, a dla urozmaicenia od czasu do czasu dostawałam dreszczy. To była sobota, więc zamiast do swojego lekarza, pojechałam na dyżur do przyszpitalnej przychodni. Lekarz, który mnie przyjął, przeprowadził pobieżny wywiad, zmierzył temperaturę, zajrzał do gardła i stwierdził, że nic mi nie dolega, powinnam tylko brać witaminy, a zwolnienia mi nie da, bo nie ma podstaw. A jak się nie podoba, mogę iść do lekarza rodzinnego... Nie jestem typem osoby, która idzie na zwolnienie z katarem, przez pierwszy rok pracy w obecnym miejscu nie byłam na L4 ani razu, nawet, gdy porządnie przeziębiona łykałam antybiotyk ani gdy wybity palec miałam wzbogacony o szynę. Ale tym razem czułam się naprawdę fatalnie i do pracy się zwyczajnie nie nadawałam.

Pojechałam do innej dyżurującej przychodni, ale nie zostałam przyjęta ze względu na rejonizację. Zaczęłam rozważać udanie się do lekarz prywatnie, postanowiłam jednak poczekać do wieczora i pojechać jeszcze raz do pierwszej przychodni, z nadzieją na dostanie się do innego lekarza.

W przychodni na schodach przepuściłam grupkę znoszącą osobę na wózku - jak się okazało później, była tam recepcjonistka i aktualnie dyżurujący lekarz. A w samej rejestracji siedział lekarz, który przyjął mnie rano. Z początku chyba mnie nie poznał, chociaż trochę się obruszył, gdy upewniałam się, że to na pewno nie on mnie przyjmie. Dał mi kartę i kazał iść pod gabinet. Usiadłam więc w korytarzu i z ciekawości zajrzałam, co wpisał po mojej pierwszej wizycie - okazało się, że zostałam gruntownie zbadana, włącznie z osłuchaniem (zazdroszczę doktorowi słuchu, skoro zrobił to bez stetoskopu i zza biurka...), przepisano mi też całą listę leków (z których nazwę tylko jednego lekarz faktycznie wcześniej wymienił).

Po chwili lekarz wyszedł z recepcji, zdaje się, że przypomniał sobie, że już się tego dnia widzieliśmy. I bardzo mu się ta świadomość nie spodobała, bo stwierdził, że nie mogę zostać w takiej sytuacji przyjęta. Na moje pytanie, czy jest jakiś przepis, który tak zarządza, odpowiedział, że system nie przyjmie drugiej wizyty i, stara śpiewka, powinnam iść do lekarza rodzinnego (czyli czekać do poniedziałku)...

Lekarz dyżurujący, który przyszedł niedługo potem nie robił żadnych problemów. Zbadał mnie rzetelnie, przepisał całą listę leków i dał zwolnienie na ponad tydzień, choć chciałam tylko na trzy dni przyjmowania antybiotyku. Jak się później okazało - w pracy panował jakiś paskudny wirus, choroba ciągnęła się jeszcze przez trzy tygodnie, lekarze, u których byłam na kontroli chcieli przedłużyć zwolnienie, jeszcze dwa razy musiałam dokupywać leki, duszący kaszel minął dopiero pod koniec roku.

Wiem, rozumiem, nie byłam umierająca, pewnie jakoś przetrwałabym ten dzień w pracy. Ale, po pierwsze, jeżeli trzech niezależnych lekarzy proponowało mi zwolnienie, musiało to być jednak coś więcej niż zwykłe przeziębienie. Po drugie, w pracy mam kontakt z wieloma osobami i z jedzeniem, świetne warunki do zarażania kolejnych biedaków. Po trzecie, pierwszy lekarz zwyczajnie skłamał, wpisując bzdury do karty. Po czwarte, skłamał też, gdy próbował zniechęcić mnie do wizyty u kolejnego lekarza, zapewne wiedząc, że jego niekompetencja wyjdzie na jaw. Wiem jedno - jeśli jeszcze kiedyś trafię tam na dyżur, sprawdzę przed wizytą, czy to nie jego nazwisko widnieje na tabliczce na drzwiach.

przychodnia przyszpitalna Warszawa

Skomentuj (42) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 186 (232)

#66830

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Prowadzę fundację zajmującą sie bezdomnymi psami i kotami. Często zamawiam artykuły dla zwierząt przez internet. Do tej pory zazwyczaj korzystałam z usług jednego sklepu, z którego byłam dosć zadowolona, mimo konkretnych cen - szła za nimi jakość usługi. Ponieważ fundacja potrzebuje do rozliczeń faktur, zawsze takowa wysyłana była razem z paczką i nikt nie robił z tego problemu, była to jedna z opcji do wybrania przy ustalaniu dostawy.

Jednak na początku marca, zachęcona przez kogoś, zamówiłam karmę w innym sklepie - zooplusie. Trzeba im przyznać, ceny mają bardzo przystępne, a w fundacji liczy się każdy grosz. Zamówiłam, zamówienie zostało zrealizowane i wszystko byłoby dobrze, gdyby nie mały szkopuł. Poprosiłam o wysłanie na maila fv. Zamiast tego dostałam rachunek. Poprosiłam o fv ponownie - fundacji do rozliczenia nie wystarczy rachunek. Dostałam odpowiedź, że sklep prowadzi sprzedaż osobom prywatnym, a nie firmom i w związku z tym nie wystawia faktur. Fundacja to nie firma, a nawet, gdyby nią była, to wystawianie faktur jest prawnym obowiązkiem legalnie działającej firmy. Poprosiłam więc o regulację prawną, na podstawie której firma sama tworzy sobie zasady działalności niezależne od polskiego prawa. W odpowiedzi dostałam informację, że moja prośba o fv została przekazana do księgowości w Monachium i prośbę o cierpliwość.

Czekałam. Cierpliwie. Ponad miesiąc. 20.04 wysłałam ponowną wiadomość, oczekując natychmiastowego wystawienia fv, ponieważ minął już ustawowy 15. dzień kolejnego miesiąca od wykonania usługi, do którego to dnia firma ma obowiązek wystawić fakturę. W odpowiedzi dostałam kolejną prośbę o cierpliwość. Po zamieszczeniu komentarza na fanpage dostałam kolejną wiadomość o tym, że zooplus nie prowadzi sprzedaży firmom i w związku z tym nie wystawia faktur, a ta moja zostanie wystawiona w przyszłym tygodniu.

Dziś mamy 12.06, żadnej informacji od sklepu, żadnej faktury. Totalne olanie sprawy. Wysłałam im maila i komentarz na fb, w których informuję, że oczekuję wysłania skanu faktury do końca dzisiejszego dnia. Póki co brak odpowiedzi, ale w sumie ja już żadnej odpowiedzi nie oczekuję, tylko zakończenia tej żenującej sprawy.

W żadnym innym sklepie nie miałam nigdy żadnego problemu z wystawieniem faktury, tu muszę dopraszać się o wypełnienie ich prawnego obowiązku! A dodam, że jeżeli fundacja będzie miała jakieś reperkusje związane z brakiem fv w rozliczeniach, ucierpią na tym przede wszystkim zwierzęta pod naszą opieką. A sklep szczyci się swoją działalnością charytatywną na rzecz fundacji i schronisk... Gratuluję dwulicowości i braku szacunku dla klienta.

zooplus.pl

Skomentuj (44) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 340 (434)

1