Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

popielica

Zamieszcza historie od: 8 listopada 2014 - 18:07
Ostatnio: 31 marca 2021 - 16:47
  • Historii na głównej: 4 z 4
  • Punktów za historie: 754
  • Komentarzy: 225
  • Punktów za komentarze: 1177
 
zarchiwizowany

#78856

przez ~Waciak ·
| było | Do ulubionych
W kronice TOPR pod datą 04 06 2015 widnieje następujący wpis.

W czasie działań w Pięciu Stawach trwa kolejna wyprawa: tym razem na szlaku na Rysy. O godz. 17.15 turyści schodzący z Rysów, w rejonie „Kamienia” natrafili na mocno wychłodzonego turystę, który, jak się okazało, zsunął się kilkanaście metrów po stromych twardych śniegach, doznając otarć. Upadek spowodował, że bał się on schodzić dalej.

Moim zdaniem warto to rozwinąć.

Warunki były kiepskie. Śnieg leżał od Czarnego Stawu prawie po sam szczyt. Chmury też zaczynały się na wysokości Czarnego więc widoczność mocno ograniczona. Raz po horyzont,chwile potem nachodziła chmura i 20 metrów.

Schodzę ze szczytu z moją wtedy najlepsza przyjacółką teraz całym mym światem aż nagle słyszę z dołu ciche "pomocy".
-Wiatr-pomyślałem
-Sam jesteś wiatr-pomyślał głos i dało się słyszeć juz wyraźne "POMOCY"

Mówie mojej A by spokojnie schodziła swoim tępem a sam jak ostatni idiota zaczynam zbiegać na dół. (Z perspektywy czasu ciesze się że nie pojawił się w wspomnianej kronice również zapis "zabił się nieudolnie próbując nieść pomoc")

Dobiegam na miejsce i widzę chłopaka, lat może koło 20, ubrany w moro i z znaczącą nadwagą leżącego w śniegu. Stwiedził ze nie może się ruszać bo mu ręce poodmarzały itp. I trzeba dzwonić po helikopter. Dzwonie po TOPR a oni że mają inne akcje teraz i mgła wiec wysadzą ratowników pod Czarnym Stawem, ale musimy pomoc sprowadzić ofiarę bo droga daleka.

Tu się robi ciekawie. Mówię mu ze trzeba będzie schodzić na dół a ten ze woli helikopter. Mówie ze mgła i nie doleci, a nawet jak coś to nas nie znajdzie. Na co on ze:
-ma przy sobie latarkę na podczerwien czy inna magię voodoo i helikopter potrafi to wykryć.
-ma na sobie uprzaż ratownicza (juz ubrana) wiec łatwo go wciągnąć można na pokład.

Na szczęście z góry doszło 2 harpaganów, chwile potem moja A i zaczynamy myśleć co z naszym nowym kolegą zrobić. Znieść go to i Pudzian z najlepszych lat w strong manach nie dał by rady. Na szczęście ratowany miał też przy sobie 60 metrów liny...

Opuszczalismy go na tyłku po 60 metrów na dół, podchodzilsmy kawałek i znów 60 metrów na tyłku. Czas naszego zejścia najłatwiej byłoby mieżyć nie zegarkiem a obserwacją erozji otaczających nas skał.

Po pewnym czasie zrobiło się na tyle płasko że już sam dał radę schodzić. W ramach podziękowań za pomoc dał mi pluszowego misia którego miał w plecaku obok liny. Miś też w moro.

Chwilę przed tym jak spotkaliśmy ratowników nasza grupka sie rozbiła. Ratowany razem z harpaganami z przodu sobie gadali. Ja z moja A lekko z tyłu. Nagle jeden z harpaganów krzyczy do nas:
"Akcja ratunkowa odwołana, kolega jest z Łodzi "

I tylko ten miś którego mam do tej pory przypomina mi ze to nie był sen.

Tatry

Skomentuj (14) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 31 (85)

#27710

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jestem didżejem (nie mylić z wodzirejem).
Tak, gram w klubach już prawie dekadę i ciągle mi tego mało. To jest to co kocham i co sprawia wewnętrzną satysfakcję. I tak sobie już plumkam, głównie co weekend, w paru stolicznych miejscach. Stereotyp jaki jest, wszyscy wiemy - didżej to k*rwiarz i r*chacz, nieważne czy za "dekami" stoi przystojny facet z obrączką na palcu czy nastoletni gówniarz, który nie potrafiłby wyrwać najgorszego kaszalota na parkiecie. Didżej po prostu wyrywa lachony w liczbie większej od liczby zer po przecinku naszego długu publicznego. Nieważne, że jego największą miłością jest muzyka i doprowadzenie do zadowolenia nią wszystkich się bawiących, nie każdego indywidualnie w jakiś inny sposób. To teraz sytuacja, która jeszcze bardziej utwierdza mnie w owym przekonaniu ogółu ludzkości;)

Sobota, ok. północy. Klub.

Lightmanek sobie pogrywa w najlepsze (w końcu czas, gdy ludzie już porządnie się rozgrzewają), pali jak to zwykle papieroska i raczy się napojem o złocistym kolorze. Wtedy podbija [O]na. Lat maksymalnie dziewiętnaście i pół, chyba świeżo odebrany dowód, coby swój wiek chłopakom na bramce udokumentować. Włosy rozwiane niczym Mandaryna na koncercie w Pcimiu Górnym, w pasie - ni to pasek, ni to spódniczka, w każdym bądź razie rzecz nie wiele zakrywająca miejsce, które publicznie zakryte być powinno. But oczywiście wysoki, z serii "Takie co ledwo na nich stoję, nie mówiąc o chodzeniu", zapewne pożyczony od mamy po niedawnym Sylwestrze. Bluzeczka adekwatna do pory roku (luty, średnio -20), czyli zapięta na jeden guziczek, przewiewna, ot coby (w tańcu) zbytnio nie przeszkadzała i śliczności pod nią skryte sowicie eksponowała. Myślę sobie: "Chłopcy pewnie na bramce popili, że larwę wpuścili.". Ale to już nie moja sprawa, [J]a jedynie stoję i obserwuję, nie mogąc się doczekać gorącej dyskusji z nowoodkrytym podgatunkiem płci pięknej.
[O]: Cześć, jesteś tu didżejem?

Nie, k*rwa, stoję i trzymam kredens, tudzież walizki z płytami, coby od nadmiaru głośności mi z konsolety nie pospadały. I tak stoję tu sobie jakieś 3 lata - mniemam oczywiście w myślach, nie chcąc urazić eksponatu. Oczywiście rozumiem pytanie. Dziecko pewnie pierwszy raz w klubie, ludzi nie zna (choć mogło się skapnąć widząc mnie ze słuchawkami na uszach, akurat miksującego 2 kawałki).

[J]: Owszem, to ja. W czym mogę pomóc?
[O]: Zagrałbyś Lejdi Gagę albo Ryjanę? Weź zagraj coś fajnego!

Nie będąc na moim miejscu, zapewne nie zrozumiecie mojego burakowatego wyrazu twarzy, idącej pary z uszu, potowego tsunami płynącego z mego czoła i ogólnym MEGAwk*rwie. My didżeje, po prostu uwielbiamy jak ktoś nam mówi, żeby zagrać coś fajnego (czyli to, co do tej pory było ch*jowe tak? jakoś nie zauważyłem po pękającym w szwach klubie od kilku dobrych lat). Kochamy także, gdy proszą nas o współczesne gwiazdy popu, typu Pitból, Ryjana czy Lejdi Dżaga. Otóż jest jedna zasada. Co do stylu i sposobu grania może mieć zastrzeżenia tylko jedna osoba - właściciel lokalu. Didżej nie będzie się kierował zachcianką jednej osoby, gdy widzi, że parę setek świetnie bawi się na parkiecie przy dotychczasowej muzyce. Tym bardziej nie będzie zamieniał ambitniejszego house′owego pierd*lnięcia na komercyjne badziewie, grane nawet na Tv Trwam i w Radiu Maryja. Lecz, ze względu na kilkuletnie doświadczenie i masę takich sytuacji, zawsze staram się być spokojny i ładnie wytłumaczyć, ażeby osoba nie poczuła się urażona. To, co w duchu sobie pomyślę, niech zostanie dla mnie. ;)

[J]: Przykro mi, nie gramy dziś komercji.
[O]: Ale ja bardzo proszę...

I tutaj jej słodka minka niczym kot ze Shreka. A więc - myślę sobie - zwierzyna złapana, czas się zabawić. Zalotnym spojrzeniem i jednoznacznie wrednym uśmieszkiem kieruję do niej moje ulubione słowa, podczas konwersacji z takimi "kobietkami".

[J]: A co jesteś w stanie za to zrobić?

Z reguły po tym pytaniu dziewczyny odpuszczają albo jeszcze chwilkę pożartują i "rozstajemy się" w zgodzie i miłym wspomnieniu. Tym razem odpowiedź zbiła mnie kompletnie, tak jakby larweczka specjalnie na to czekała.

[O]: Loda ci zrobię! Zobaczysz, jeszcze takiego w życiu nie miałeś!

I śmieje się dziewczę, na dodatek bezceremonialnie jej ręka wędruje ku mojemu rozporkowi. Tylko dzięki refleksowi nabytemu podczas codziennej, kilkugodzinnej grze w szachy, zdołałem w porę złapać jej kończynę zdecydowanym ruchem, przy okazji szczerząc zębiska, a spojrzenie zmienić w spojrzenie kota, któremu inny kot narobi do kuwety.

[J]: Pohamuj się trochę dziewczynko, ciut za krótko się znamy!

Wtem zmieszana, z opuszczoną głową, nie wie bidulka co czynić, ale brnie dalej w sytuację.

[O]: Bo ja tak naprawdę nie przyszłam po kawałek. Mam dziś wieczór panieński (!!!) i to jest moje zadanie od przyjaciółek. Muszę zrobić loda didżejowi w klubie X. No i akurat Ty dziś tu grasz. Najlepiej tutaj, w czasie gdy miksujesz.

Chyba nie muszę mówić dokąd sięgała moja szczena, po wypowiedzeniu tych paru słów. Rozumiem, gdyby jeszcze tak bardzo by jej się didżej spodobał, czy naszłaby ją nieodparta ochota i ja akurat byłem w pobliżu. Ale żeby zakład?! I żeby w jakiś tydzień przed ślubem?! Swoim?! Skinąłem jedynie na koleżankę barmankę (zawsze mi pomaga, gdy jest "u mnie" ktoś upierdliwy), po czym ona wpada i szybkim "Jak tam, Kochanie?" próbuje spłoszyć insekta. Po części jej się to udało, bo dziewczę już kieruje się do zejścia, mówiąc na odchodne:

[O]: Zastanów się jeszcze, ja ci zapłacę, bo mam pieniądze!

Do końca imprezy czułem na sobie jedynie spojrzenia jej i przyjaciółek. Przed finiszem uraczyła mnie jeszcze na chwilę swą obecnością, wręczając zalotnie kartkę papieru z adresem.

Po imprezie, jak to zwykle cała obsługa zebrała się na zapleczu i popija piwko. Ja oczywiście dzielę się wrażeniami - chłopaki z baru mówią, że głupi jestem, bo nie dość, że i bym "pociupciał", to i jeszcze bym im flaszkę postawił. Na to jeden z kumpli mówi, że skoro mam adres, to on sobie z chęcią użyje. Po prostu poda się za mnie (że niby ciemno w lokalu, na pewno nie zapamiętała wyglądu), żebym mu dał jedynie jedną walizkę z płytami na dowód. A proszę cię bardzo, myślę sobie. Niech tylko jakaś płytka zginie, to płacisz podwójną wartość. Poszedł. I wrócił. Po jakiejś godzinie, z obitą mordą. Dziewczę, podając mi ową kartkę, chyba zapomniało, że mieszka z narzeczonym. ;)

To tyle, jeśli chodzi o pierwszą klubową historyjkę z mojej strony. Kto był piekielny? Dziewczę, bo gotowa dla przyjaciółek na taką rzecz przed ślubem? Czy też przyjaciółki, bo wysłały przyszłą Pannę Młodą do takiego zadania? Może ja, bo złamałem stereotyp i nie wziąłem podanego na tacy? A może narzeczony, bo pobił nam kolegę? :) Oceńcie sami.

PS. Walizki i płytek narzeczony nie uszkodził, ufff...

klubik w stolicy

Skomentuj (88) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 924 (1138)

#20956

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
Rozkoszowałam się sobotnim popołudniem - popijając herbatę czytałam antyklerykalne czasopismo. Rozkosz była tym większa, że spaghetti wesoło bulgotało na gazie. Spokój mój zakłóciło kilka cichych puknięć. Nie wiedziałam czy to do sąsiadów ktoś puka, czy może to odgłosy zaokienne. Jego Macka tknęła mnie i kazała sprawdzić.

Przez podłej jakości wizjer dostrzegłam dwie niemożliwe do zidentyfikowania postacie. Trzymały w rękach jakieś papiery. Spodziewam się w najbliższym czasie wizytacji namaszczonej przez administrację budynku, więc otworzyłam drzwi.

Widok zaparł mi dech w piersiach. Dwie piękne dziewczyny w wieku lat dwudziestuparu zawitały w me skromne progi! Czyżbym zasłużyła na wielką łaskę Jego Mackowatości? Już za życia zsyła mi próbki wyrobów z Fabryki Striptizerek?! To zbyt piękne. I podejrzane – nie miały ze sobą piwa. Stałyśmy tak kilka sekund lustrując się wzajemnie wzrokiem. W końcu „samica alfa” się odezwała.

- Dzień dobry.

- Dzień dobry – odpowiedziałam.

„I tutaj nastaje taka niezręczna cisza”, jak by powiedział pewien osioł. Panie gapiły się we mnie jak sroka w gnat. Wydawały się pozbawione mimiki. Gestem zapytałam „no, czego chcecie?”. Samica alfa zareagowała.

- Chciałybyśmy zapytać, czy uważa pani, że ludzie przestrzegający praw bożych są szczęśliwsi.

- Zależy, o którego boga chodzi.

- A w jakiego boga pani wierzy?

- W Latającego Potwora Spaghetti. – Dobrze, że już mam sporą praktykę w przyjmowaniu śmiertelnie poważnej miny, kiedy to mówię.

Minęło kilka kolejnych sekund ciszy. Samica alfa zbierała myśli, samica beta dalej milczała, a ja przeklinałam Makaron, że nie przyszły do mnie jakieś staruszki. Przynajmniej nie byłoby mi przykro, wiedząc że nie ważne co powiem i tak nici z podrywu.

- I uważa pani, że taki bóg istnieje? – powiedziała tonem psychiatry pytającego czy głosy w głowie mi rozkazują.

- Oczywiście! A pani nie?!

- Nie. – Jęła wertować miętoszoną w ręku Strażnicę.

- Dziwna pani jest. – Zdążyłam rzucić zanim znowu się odezwała.

- Chce pani usłyszeć, co mówi na ten temat Biblia?

- Wiem co mówi Ewangelia Latającego Potwora Spaghetti – taktyka z telezakupów: „powtarzaj w kółko nazwę produktu”.

- Mogłaby nam pani przeczytać fragment tej ewangelii?

- Niestety nie, żeby to zrobić, musiałabym założyć strój pirata. – Komunikat niewerbalny dodatkowo zasugerował, że stoimy w progu, ja jestem bardzo zajęta i na szybko się nie da.

Gdyby była to scena z filmu, przez następne 3 sekundy byłoby słychać odgłosy świerszczy.

- W takim razie życzę miłej zabawy w stroju pirata.

Odwróciła się i poszła bez pożegnania, by zbawiać kogoś innego. Towarzyszka dzielnie podreptała za nią. Nie odpowiedziałam, że religia to nie zabawa, bo... przez sekundę widziałam na jej twarzy uśmiech. Kpiący, ale uśmiech. Miło jest poprawiać ludziom humor.

domokrążca

Skomentuj (157) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 485 (971)

#65601

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
Przedstawiam Wam opowieść, zainspirowaną samymi czeluściami piekieł, czyli portalem piekielni.pl ]:->

Dodałam wczoraj historię, w której przyznałam się do uprawiania pewnego rodzaju sportu, który nie ma nic wspólnego z siedzeniem na kanapie i wcinaniem chipsów :)

Jak zapewne wiecie, w Internecie od pewnego czasu (a w realnym świecie od zarania dziejów) panuje nagonka na piekielnych grubasów, którzy swą egzystencją psują estetykę i harmonię świata idealnego.
Czy to prawda, czy nie - nie mi osądzać.
Przyjmijmy zatem, że w dzisiejszych, tolerancyjnych, ugodowych i łaskawych czasach, kiedy to za zabicie kilkudziesięciu osób dostaje się 21 lat więzienia, nikt raczej nie myśli o tym, by tych wszystkich słoni, grubych świń, wieprzy, krówsk, pontonów, salcesonów, sumo (…) rozstrzeliwać.

Jaka jest zatem najlepsza kara za psucie krajobrazu? Dieta + ćwiczenia.

Czas zatem przyznać się, że mam aktualnie nadwagę. Niewielką. Zostały mi jakieś 3 kg do uzyskania wagi prawidłowej. Walczę. Natomiast jeszcze rok temu byłam na granicy otyłości.

Jako mistrzyni zła, wykorzystywałam swe gabaryty do zajmowania czterech miejsc w autobusach, podstępnego pozowania na drugim planie do nadmorskich zdjęć (kto by nie chciał mieć zdjęcia z wielorybem?), wyrywania kebabów z rąk zdezorientowanych ludzi… długo by wymieniać.

Przyszedł jednak czas, gdy dostałam po łbie od Narzeczonego (tak, tak, jest ślepy, głuchy, ma 69 lat, dwa ostatnie zęby i płacę Mu za bycie u mego boku), bo zgubiłam ostatnie majtki, do najbliższego sklepu ze spadochronami mamy jakieś 200 km, a zawieszenie w aucie siada…

Ku przerażeniu sąsiadów zaczęłam uprawiać sport. Ten, wymieniony wcześniej + trochę ćwiczeń „stacjonarnych” i dołożyłam do tego dietę, która polegała między innymi na:
- wyeliminowaniu słodyczy i alkoholu,
- niejedzeniu na noc,
- ograniczeniu żarcia wszelakiego.

I tutaj przechodzimy do piekielności właściwej.
Cały świat pragnął, żebym schudła. Dopingowali mnie takimi oto słowami:
- „ze mną się nie napijesz?”,
- „jak nie spróbujesz mojego ciasta, to się obrażę”,
- „ej, gruba świnio, gdzie zgubiłaś narty?”,
- „ziemia się trzęsie”,
(nad jeziorem - bardzo lubię pływać)
- „czy ten pomost się nie zarwie?”,
- „bomba jak w Hiroszimie”.
I najgorętsze, z wczoraj, cytaty z komentarzy:
- „I jeszcze to pretensjonalne "uprawiam nordic walking"... Weź nie rozśmieszaj ludzi, zwyczajnie spacerujesz licząc że magicznie zginą zbędne kilogramy :))))”,
- „Nordic Walking? Podejrzewam że masz mniej niż 30 lat na karku, i jesteś na tyle leniwa że zamiast pobiegać wolisz poudawać że twoje spacery to jakiś sport wyczynowy.”.

Istotnie, nienawidzę biegać. Zawsze i wszędzie byłam w tym sporcie na szarym końcu, a to nie motywuje. Nie mówię, że nie próbowałam. Po prostu po każdym treningu (1700 m) myślałam, że serce wyskoczy mi z klatki piersiowej.

Czy sport to zdrowie? Powiem Wam, że przy większych gabarytach trzeba mieć do tego żelazne nerwy. Inaczej można doświadczyć niesamowitego smutku i poniżenia. Ponieważ wszystkie inwektywy, których użyłam powyżej, może i są żartobliwe, ale każdą jedną usłyszałam pod swoim adresem w przeszłości… łącznie z „majtkowym” spadochronem i ślepym chłopakiem.

Warto wziąć się za siebie! Bo jedyną zaletą bycia grubym jest to, że wszystkie koty przychodzą spać Ci na kolanach, bo jesteś najbardziej miękki w okolicy.

Aktualnie ważę 67 kg, przy wzroście 162 cm. Ostatnie „grube” inwektywy usłyszałam tydzień temu. Że "jakbym wyglądała tak jak ty, to bym z domu nie wychodziła", albo „jak się siedzi z chipsami przed telewizorem, to tak się wygląda”. Nie Kochani, ja nie mam telewizora. Za to rzuciłam za siebie 15 kg słoniny i nie tęsknię.

Pozdrawiam wytrwałych :)

Skomentuj (150) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 696 (964)

#59877

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Wyłudzanie od starszych ludzi pieniędzy metodą „na wnuczka” jest zapewne wszystkim znane. W tym miejscu chciałem się podzielić historią, którą przypomniałem sobie czytając ostatnie opowieści użytkowników i która spotkała mojego dziadka i przy okazji mnie osobiście.

Smochowice to spora dzielnica domków jednorodzinnych i bliźniaków na obrzeżach Poznania. Historia wydarzyła się sześć albo siedem lat temu. Mój żyjący jeszcze wówczas dziadek mieszkał sam w połowie bliźniaka. Pewnego letniego przedpołudnia dziadek zadzwonił do mojej mamy informując, że przed chwilą dostał dziwny telefon od mężczyzny, który zwracał się do niego per „wujku”. Dziadek miał problemy ze słuchem i po krótkiej rozmowie uznał, że skoro tamten tytułuje go „wujkiem”, to jest to zapewne „Jarek”. Otóż mamy w rodzinie niejakiego Jarka – mieszkającego wszakże 200 kilometrów od Poznania. Dziadek zapytał więc nieznajomego: - „Jarek?”, na co tamten z ochotą potwierdził - „Tak, Jarek” i poczuwszy zapewne że fortuna się do niego uśmiecha, wyłożył karty na stół: Właśnie jest na Smochowicach i potrzebuje na szybko pięciu tysięcy złotych (nie pamiętam już, jak i czy w ogóle to uzasadnił). Pieniądze odda jutro. Dziadek był kompletnie zaskoczony, z dużą przytomnością umysłu powiedział jednak „Jarkowi”, żeby zadzwonił za pół godziny. Potem wykonał telefon do mojej mamy.

Mama, przestraszna, rzecz jasna natychmiast zatelefonowała do prawdziwego Jarka. Jak można się domyślić, nic nie wiedział o telefonie. Mama niemal zemdlała ze strachu, zdołała jednak poinformować o sytuacji mnie i moich dwóch młodszych braci.
Oprócz obawy o dziadka poczułem przede wszystkim wściekłość, moi bracia również. Oto jakiś amoralny typ chciał bezczelnie naciągnąć naszego dziadka, człowieka złotego serca i uczciwości. Nie namyślając się wiele zadzwoniliśmy do dziadka, mówiąc mu, żeby w razie ponownego telefonu „Jarka”, kazał mu się pojawić. Tak, pojawić. Po pieniądze. Tymczasem my w trójkę przyjedziemy do dziadka i na „Jarka” poczekamy.

Dlaczego nie zadzwoniliśmy od razu po policję? Powodów było kilka. Nasza niewiara w skuteczną i szybką interwencję (a błyskawiczne działanie było w tym przypadku koniecznością), brak przekonania co do poważnego podejścia policji do sprawy (wyobrażaliśmy sobie radiowóz w całej okazałości parkujący przed domem, tak, tak, "Jarek" na pewno wówczas się pojawi), wreszcie zwyczajna chęć dania nauczki bydlakowi, który chciał wyłudzić od dziadka pieniądze, a kto wie, jak mieliśmy prawo przypuszczać, czy nie chodziły mu po głowie bardziej mroczne myśli.

W dwie minuty ułożyliśmy plan, wsiadłem z bratem w samochód, drugi z braci na skuter i dziesięć minut później byliśmy na Smochowicach.

Najmłodszy brat stanął skuterem na parkingu w centrum Smochowic, skąd miał doskonały widok na dom dziadka. Tymczasem z drugim bratem zaparkowałem u wylotu uliczki. Ustaliliśmy, że wejdę do domu a bracia będą obserwować dom – jeden z samochodu drugi ze skutera – i skoro tylko zacznie się „akcja” udzielą mi wsparcia, uniemożliwiając „Jarkowi” ucieczkę. Przepełniała nas adrenalina, mogliśmy się poczuć niczym bohaterowie taniego serialu kryminalnego. O ewentualnych komplikacjach (co by się stało, jeśli Jarek uzbrojony byłby w coś więcej niż tylko elokwencję?) żaden z nas nawet nie pomyślał.

Modląc się w duchu, by „Jarek” nie obserwował domu dziadka, co zepsułoby nam wszystko, przemknąłem przez furtkę i wszedłem do środka. Na telefon nie czekaliśmy długo. Dziadek, czarująco uprzejmy, powiedział, że pieniążki są już przygotowane, oczywiście. Jarek na to, że akurat coś mu wypadło i nie może się osobiście pojawić, wyśle jednak kolegę. Cwaniactwo równe bezczelności.

Na gorąco z dziadkiem ułożyłem plan. Zaprosi „kolegę” do domu. Zadzwoniłem do jednego i drugiego brata. Jak tylko tamten wejdzie, podjadą pod dom. Tymczasem zająłem pozycję „bojową” na półpiętrze, skąd miałem doskonały widok na furtkę.

„Kolega”, młody, nie więcej niż 20 lat, pojawił się przed furtką może po piętnastu minutach. Pieszo. Najwyraźniej samochód dla bezpieczeństwa zaparkował dalej. Wysoki, garnitur, pod krawatem, lakierki, czarny neseser, przylizane włosy. Słowem – profesjonalista pełną gębą.

Przez okno na półpiętrze obserwowałem sytuację. Dziadek dość długo dyskutował przed furtką. Później się dowiedziałem, że tamten chciał koniecznie dostać pieniądze na zewnątrz, dziadek jednak nie ustąpił. W końcu chęć łatwego zarobku zwyciężyła.

Akcja toczy się teraz szybko. Dziadek idzie pierwszy, za nim elegancik. Wchodzą przez wiatę po schodach na górę. W tym momencie schodzę z półpiętra i z uśmiechem, najbardziej szczerym na jaki mnie stać, mówię „dzień dobry”.

Na twarzy tamtego wymalowało się bezbrzeżne zdumienie, chwilę potem strach. Wykonał obrót z szybkością baletnicy i gracją słonia i po schodach rzucił się się na dół. Ucieka przez wiatę, ja za nim, biegnie przez ogród, ale moi bracia są już przy furtce.

Bandzior, co trudno było dostrzec z daleka pod garniturem, nie jest ułomkiem. Mimo że trzymamy go w trójkę nie zamierza się poddać – w tym momencie gra toczy się dla niego już o coś więcej niż tylko pieniądze. Dla postronnego obserwatora mogło to wyglądać dość zwodniczo. Trzech rosłych typów w bardzo nieformalnych strojach (w tym jeden brodaty, w bojówkach, krótkim zielonym t-shircie i chuście na głowie) trzyma miotającego się, elegancko ubranego młodego człowieka.

Wywiązał się mniej więcej taki dialog:
- Puśćcie mnie!!!
- Spokojnie. Wejdziesz do domu i pogadamy.
- Nie wejdę! – nadal się szarpie.
- Owszem, wejdziesz.
- Nie wejdę, puśćcie mnie! Ku...a, puśćcie mnie! K...a!
- Wyluzuj, kolego.
- K...a!!!.... - z desperacją. Kolejne próby wyrwania się.
W oknie naprzeciwko zauważyłem zaciekawione twarze sąsiadów. Dwóch czy trzech pojawiło się na ogródkach. Ktoś przechodząc chodnikiem przystanął. Elegant wciąż się szarpie, zgubił oddech, nic już nie artykułuje a tylko coraz mocniej sapie. Kilka mocnych kuksańców pod żebra i kompletnie uleciało z niego powietrze. Poddał się.

„Zaprosiliśmy” go do środka. Usiadł na schodach, zrezygnowany, jak oficer najeźdźcy wzięty do niewoli po przegranej bitwie. W międzyczasie zadzwoniłem na policję i przedstawiłem sytuację. Obiecali, że pojawią się jak najszybciej.

„Jeniec” poprosił o wodę i papierosa. Dostał od dziadka i pociągnięty za język opowiedział swoją historię. „Jarka” poznał w klubie. Skusiła go perspektywa szybkich pieniędzy. Odwalał czarną robotę, podczas gdy pryncypał nie narażając się kasował gotówkę. Z tego co wspominał, takich młodych durniów było więcej. Zrobiło mi się go nawet trochę żal. Ale tylko trochę.

Skończywszy opowieść, resztę czasu oczekiwania na policję spędził wysłuchując umoralniającej katońskiej tyrady, której nie zamierzałem mu oszczędzić. Paląc jednego papierosa za drugim, kiwał głową. Może coś do niego dotarło, albo tylko udawał, że dociera. Sama policja pojawiła się jak to policja „błyskawicznie” - po godzinie. Okazało się, że nie myliliśmy się w swoich osądach, nie wzywając ich na wsparcie. Bracia wyszli po policjantów i kiedy tylko ci znaleźli się w środku ujrzeli siedzącego na schodach elegancika i mnie – wyglądającego jak separatysta brodacza siedzącego po turecku na podłodze w wejściu, ze sfatygowanym papierosem w ustach.

- Ten? - jeden z gliniarzy wskazał na mnie głową.
- Nie... tamten – odparł brat pokazując elegancika.

Gliniarze wyglądali na takich, co z niejednego pieca chleb jedli, ale na ich twarzach odmalowało się rozbawienie.

Może dwa dni później pojawiła się krótka notka w „Głosie Wielkopolskim”. Policja pochwaliła się sukcesem. Jeden z członków groźnej szajki od dłuższego czasu działającej metodą „na wnuczka” został schwytany dzięki – nie pamiętam dokładnie słów redaktora, ale brzmiało to zapewne dość podobnie - „podjętym czynnościom operacyjnym”. Brawo, panowie policjanci.

Nie jestem pewien, czy „Jarka” udało się w końcu złapać. Z przecieków, jakie do mnie dotarły, wiem tylko, że młody zaczął „sypać” i działania szajki zostały ograniczone. Miałem jednak nadzieję, że mózg całej bandy, trafił w końcu tam, gdzie jego miejsce.

policja

Skomentuj (13) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 563 (633)

#34082

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Piszę do was jako kryminalista. Niczego nie żałuję, jeśli będę miał "bród" w papierach, będę go nosił jak order na klatce piersiowej. Ale najpierw...

DWA DNI WCZEŚNIEJ.

Zmierzchało, a ja wracałem z długiego spaceru po lesie. Był to na szczęście dla mnie dzień pochmurny, także opadnięty z sił i wycieńczony słońcem nie byłem. Od mojej działki dzielił mnie jeszcze jakiś kilometr drogi gdy zobaczyłem jak koło studni, niedaleko opuszczonych ogródków działkowych dzieje się coś nieciekawego. Dwie dziewczyny (jeśli można tak nazwać zwęglone przez solarium samice o krótkich włosach w kolorze wiedźmińskim) awanturowały się z młodą kobietą, na oko 25-30 lat. Co ważne dla historii, kobieta ta miała długie, sięgające do ud gęste włosy.

Przystanąłem, jednak widząc, że sytuacja nie chyli się ku rozwiązaniu pokojowemu, ruszyłem w stronę agresorek. Za późno. Jedna ze zwęglonych szybkim ciosem uderzyła kobietę w twarz, a druga (wtedy jeszcze nie byłem tego pewien) wyjęła nóż. Przyspieszyłem na ile chore kolano mi pozwalało, krzyczałem, jednak na nic się zdały moje bojowe okrzyki.

Potem było już tylko gorzej, pierwsza z nich również dobyła narzędzia i wspólnie z koleżanką zaczęły obcinać kobiecie jej włosy, przy samej szyi. W tym momencie już zacząłem obawiać się o życie tej kobiety i o moje, gdy byłem już blisko nich, chwyciłem po drodze jakiś konar i wpadłem pomiędzy kobiety. W wirze wyzwisk zaczęła się następna szarpanina, kiedy zobaczyłem, że jedna z nich ma zamiar mnie dźgnąć przestałem się powstrzymywać, zdzieliłem babsko badylem w twarz, ta opadła na ziemię nieprzytomna, a drugą prosto w rękę trzymającą scyzoryk. Dziewczyna uklękła na ziemi z krzykiem, a z otwartego złamania zaczęła sączyć się krew.

W tym samym momencie z pobliskiego pola wypadło dwóch mężczyzn i po ocenieniu sytuacji zadzwonili na policję i udzielili pierwszej pomocy nieprzytomnej dziewczynie. Ja w tym czasie sprawdziłem co u zaatakowanej kobiety (wybaczcie, nie wiem co robiła podczas tej krótkiej "bijatyki", człowiek myśli w tym czasie o kompletnie innych rzeczach). Bilans - rozcięty łub brwiowy, jej piękne włosy leżące na ziemi i płytka rana na ramieniu.
Ja dostałem w udo, poczułem to dopiero po jakimś czasie, adrenalina wciąż we mnie buzowała.

WCZORAJ.

Wezwanie na komisariat, prawdopodobnie zostanę oskarżony o przekroczenie granic obrony koniecznej i ciężkie uszkodzenie ciała. Jedna jak już wspomniałem ma złamaną rękę, druga wstrząśnienie mózgu.
I mam to gdzieś. Dwie gówniary oszpeciły młodą kobietę i mogły posunąć się do czegoś więcej, sam z siniakiem z tego nie wyszedłem. Jeśli skończy się to wyrokiem, mam to gdzieś. Zrobiłbym to jeszcze raz i dotkliwiej jeśli zaszłaby taka potrzeba. Kto był ostatecznie piekielny? Również mam to gdzieś.

Mała wioska w województwie mazowieckim

Skomentuj (138) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 2227 (2297)

1