Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

prasbs

Zamieszcza historie od: 16 lutego 2011 - 16:43
Ostatnio: 24 listopada 2015 - 13:44
  • Historii na głównej: 30 z 37
  • Punktów za historie: 21824
  • Komentarzy: 211
  • Punktów za komentarze: 1503
 

#48771

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Piątym wieszczem się stałem. I w dodatku ulubionym, choć przyszywanym, wujkiem.

Jakiś czas temu zebrałem czeredę (w ilości sztuk 3) sąsiedzkiej młodzieży i wybraliśmy się na nieodległy stok aby skorzystać z pogody i pojeździć na nartach. Młodzież miała pod moim okiem doskonalić raczej niewielkie umiejętności.

Jazda układała się wyśmienicie, pogoda dopisywała, humory także. Stok nieduży, płaski, idealny do nauki. Pokazywałem co i jak, wymyślałem ćwiczenia, chłopcy ćwiczyli sumiennie i widać było, że sprawia im to dużą frajdę.

Niestety jak zawsze, znajdzie się ktoś, komu taka idylla mocno przeszkadza. Ktoś, w postaci jegomościa w moim wieku kilka razy przejechał dość szybko i dość blisko uczącej się grupki i widać było że niezbyt jest zadowolony „zawalidrogami”. W pewnym momencie chyba nie wytrzymał, bo kiedy mijał nas przy następnym zjeździe zatrzymał się i podniesionym głosem dał do zrozumienia, że jak chcemy się uczyć to on zaprasza na oślą łączkę. Może wtedy nie będziemy przeszkadzać ludziom którzy UMIEJĄ jeździć. Poza tym dowiedziałem się, że małolaty mają zupełnie niedobrany sprzęt który zagraża ich bezpieczeństwu, a dodatkowo zostało to skwitowane komentarzem rzuconym półgębkiem: „...no ale jak ludzi nie stać na porządny sprzęt...”. I pojechał.

Przysłowiowa kopara mi opadła, ale pół metra śniegu stłumiło odgłos uderzenia. Rodzice chłopaków na sprzęt nie szczędzili, wszystko renomowanych marek, specjalnie dobierane do wieku i umiejętności przez fachowców. Wierzcie mi, na dolnych półkach to nie leżało. Dodatkowo, siłowy styl jazdy malkontenta ewidentnie wskazywał, że jest naturszczykiem i na każdym ostrzejszym stoku kończyłby zjazd na czterech literach.

Chłopcy spojrzeli na mnie z konsternacją, ale szybko ich uspokoiłem:
- Się nie przejmujcie, jeździcie lepiej od niego i zobaczycie, jeszcze będzie okazja się odegrać.

Jako się rzekło, okazja się zdarzyła.
Jegomość przeszarżował (swoją drogą do dziś nie wiem jak można przeszarżować na tak łagodnym stoku) i zaliczył pięknego orła z wypięciem nart w pakiecie. Zatrzymaliśmy się obok, żeby zobaczyć czy nic się nie stało. Nic się nie stało. Zaciskał, co prawda zęby ale chyba ze złości i wstydu niż z bólu. Najmłodszy i najbardziej wygadany z naszej grupy Krzysiek, podjechał po narty nieszczęśnika. Dogonił je i zatargał z powrotem ale widziałem że podczas krótkiej drogi ogląda je ciekawie. Przyszedł, wręczył leżącemu jego niesforne, uciekinierki i zasugerował.
- Jak pan chce, to wujek (to o mnie) niedużo bierze za lekcje jazdy. Może pana poduczy.
Ale zaraz się poprawił.
- Ale nie sorki, sprzęt tani, z Decathlonu to pewnie pana już na lekcje nie stać.
I pojechał, a my za nim usiłując nie wybuchnąć śmiechem.

Na dole chłopaki popatrzyli na mnie podejrzliwie.
- Wujek, ale skąd wiedziałeś?
Normalnie wybryk natury. Przewiduje przyszłość.

...

Skomentuj (4) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 650 (762)

#45757

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Zdarza się, że od samego rana w Wigilię, dom mój zapełnia się sąsiadami bliższymi i dalszymi. Powód oczywisty i co roku ten sam: żony, a właściwie ich tradycyjne „wynoś się i nie przeszkadzaj mi tu, jak nie umiesz pomóc”. No to mężowie skwapliwie i jakże chętnie, od wczesnych godzin rannych pukają do moich drzwi w celu przezimowania do pierwszej gwiazdki.

Zimowanie polega na popijaniu kawy lub herbaty przy kominku i opowiadaniu historyjek nadających się na piekielnych. Takoż i w tym roku, już wczesnym przedpołudniem kilku sąsiadów szukało u mnie schronienia. A ja, będąc uczynnym członkiem naszej małej społeczności, schronienia udzieliłem. Po pewnym czasie rozmowa zeszła na jakieś tematy samochodowe, toteż przenieśliśmy się wszyscy do garażu, coby sobie unaocznić temat, na przykładzie mojego auta.

Jak to w takim gronie i przy takiej okazji bywa – jeden z sąsiadów zauważył, że coś nie tak z moją bramą – podniósł ją i zaczął majstrować. Drugi sąsiad zauważył, że dość nieudolnie przykleiłem sobie osłonę na ścianę garażu. Zaczął domagać się kleju i uparł się, że to zaraz poprawi. Wywiązała się ogólna krzątanina - nic co mogłoby urągać randze święta, ale ktoś z zewnątrz pewnie mógłby pomyśleć, że praca wre na całego.

I jak na złość, ktoś z zewnątrz się trafił. Dwóch sąsiadów akurat stało na zewnątrz, na „dymku”, więc to w ich kierunku poszła pierwsza salwa w stylu „bo to się nie godzi pracować – zwłaszcza tak ciężko, bo to czas spokoju ma być a nie pracy, bo to grzech prawie śmiertelny...” Ekskomuniki tylko brakowało, choć było już blisko.

Wyjrzałem na zewnątrz. Z okna samochodu, grzmiała tak jedna z dalszych sąsiadek – emerytka pani Maria. Nie przejęliśmy się specjalnie, bo przyzwyczailiśmy się do jej wybuchów i prób naprawy świata przy użyciu donośnego głosu, dlatego – delikatnie mówiąc – zawsze staramy się uprzejmie ją ignorować. Poza tym ma ona bardzo miłego męża, który właśnie siedział na miejscu kierowcy i starał się ją powstrzymywać.

Zważywszy na to co powyżej, życzyliśmy im tylko gromko „wesołych świąt”. Ta, zobaczywszy, że nic nie wskóra odpuściła i kazała mężowi, ostrym tonem, jechać.
Pojechali ale zaraz na końcu ulicy się zatrzymali. Pod bramą Karola - sąsiada, który prowadzi mały warsztacik samochodowy. Usłyszeliśmy że dzwonią... Pech jednak chciał, że sąsiad ten stał był obok mnie i właśnie zaczynał sączyć drugą herbatę. Gdy dobiegł do nas charakterystyczny dźwięk dzwonka, skurczył się tylko z lekka i stwierdził coś w stylu „ojojoj...” Znając jego żonę, która bardzo nie lubi jak jej się w kuchni przeszkadza, musiałem mu przyznać rację. Historia milczy na temat, niewątpliwie ekspresyjnej, konwersacji jaka się odbyła a my, nie zdziwiliśmy się kiedy goście szybko wrócili do nas.

Zatrzymali się, z auta wygramoliła się nasza bohaterka i zażądała wydania Karola.
- Bo, panie Karolu, potrzebujemy szybkiego przeglądu, do syna jedziemy, a to daleko. Pan zrobi szybko.
Mówiąc szczerze - osłupiałem. Karol jednak grzecznie odpowiedział.
- Ale pani Mario, ja dziś nie pracuję.
- Panie Karolu, bo my bardzo potrzebujemy, jak my pojedziemy 60 km (!!!) bez sprawdzenia auta.
- No ale sama pani przed chwilą nas nawracała, że dziś nie wolno pracować, choć my tylko z kolegami rozmawiamy.
- Ale...
Dotarło. Poczerwieniała.
Mąż pani Marii dotychczas milczący skomentował tylko.
- To teraz masz nowe słowo do tych swoich krzyżówek: hipokryzja.

Życzył nam wesołych, zapakował milczącą już żonę do samochodu i pojechali. Stwierdziliśmy że poczekamy i zobaczymy czy święta naprawdę odmieniają ludzi. Może i tak – do dziś podobno nikogo nie skrytykowała.

...

Skomentuj (16) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 858 (924)

#44666

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Dla odmiany: zły piesek... niedobry... do budy!

Jakiś czas temu stałem sobie w korku na przedmieściu. Korek długi, toteż miałem czas przyjrzeć się okolicy i ludziom chodzącym za swoimi sprawami po chodniku. Okolica zabudowana jednorodzinnie, za każdym prawie ogrodzeniem, poszczekiwał jakiś pies. No właśnie... nie ZA każdym. Brama na jednej z posesji była otwarta, a w niej stały, groźnie szczerząc kły dwa pokaźnych rozmiarów owczarki, chyba niemieckie. Przyznam, groźnie to wyglądało. Co prawda, nie biegały po okolicy, tylko stały przed bramą i ujadały, ale wyraźnie było widać, że nikomu w pobliże nie pozwolą podejść.

Ludzie już kilkadziesiąt metrów wcześniej przechodzili w pośpiechu na drugą stronę ulicy, nie zważając na samochody. Widziałem nawet kilku stałych zapewne bywalców siłowni, postury takiej, że jedną ręką mogliby mnie podnieść razem z połową samochodu, nie przerywając przy tym picia piwa. Ci też się nie odważyli – jak tylko zobaczyli psy, zawrócili bez słowa.

Pomyślałem sobie wtedy coś o braku wyobraźni właściciela, ale żaden konstruktywny pomysł nie zdążył przyjść mi do głowy, bo na chodniku zmaterializowała się dość wiekowa i przygarbiona babuleńka. W jednej ręce dzierżyła niewielką siatkę z zakupami, a w drugiej trzymała laskę. Kuśtykała dość szybko w kierunku szczerzących się kłów jakby ich w ogóle nie widziała. Zamarłem.

Kiedy babcia przekroczyła umowną granicę terytorium, jeden z psów skierował się w jej stronę i głuchym warkotem dał do zrozumienia, że to nie najlepszy pomysł. Ta jednak szła dalej w zaparte, a ściślej mówiąc – wcześniej obranym kursem i najwyraźniej nie zamierzała go zmieniać.
Doszła już prawie do samego psa. Ten przysiadł z mordem w ślepiach...

W komiksach, rysownicy oddają ruch, rozmazując poruszające się obiekty. Właśnie tak pamiętam laseczkę pani babci. Uderzenie było tak szybkie, że prawie nie do zarejestrowania przez ludzkie oko. A skowyt tak głośny, że nawet silniki samochodów stojących w korku przycichły z wrażenia. Psy się zdematerializowały z perymetru chyba jeszcze szybciej, a babulka poczłapała dalej jakby nic się nie stało. Doszła do przejścia, a ja z szacunkiem (i dużą dozą troski o samochód, który nie jest odporny na ciosy drewnianą laską) ją przepuściłem.

Jeszcze długo potem nie mogłem dojść do siebie.

...

Skomentuj (43) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 825 (929)

#44622

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Założenie było takie, że przy pierwszej, nadarzającej się okazji, dam upust swojej wrodzonej złośliwości :) i powetuję sobie wredny wczorajszy dzień, na bogu ducha winnej ofierze. Złośliwy nawet trochę byłem ale jednocześnie los potwierdził słuszność twierdzenia, że „nie ma tego złego...” No i ofiara wcale nie bogu ducha winna.

Wiozłem Warsa do weterynarza. Wars to pies sąsiada. Sąsiad nie mógł, to ja z racji nadmiaru wolnego czasu się zaoferowałem. Zresztą wiszę mu przysługę to nie mogłem odmówić...

Rano było ślisko toteż turlałem się dość wolno, poza tym nawet jakbym chciał to nie dałbym rady szybciej, ponieważ przede mną, migając żółtymi światełkami, sunęła solniczka. Rozrzucała na boki kilogramy chlorku wapnia w bryłkach, więc w trosce o lakier samochodu, zachowywałem dość duży odstęp. Nie spieszyło mi się i wyprzedzać nie zamierzałem, w zamian za to delektowałem się pouczającą rozmową z psem, podziwiając jednocześnie topniejący w rowach brudny śnieg. A nawet jeśli wpadłbym na taki genialny pomysł to i tak się nie dało, bo z naprzeciwka sunął do pracy zaspany sznurek samochodów, a droga była jednojezdniowa – taka zwykła leśna ulica tylko może trochę szersza.

W pewnym momencie we wstecznym lusterku błysnęły „długie” samochodu jadącego za mną. Bardzo ładne Q7 tak nawiasem mówiąc. Za chwilę błysk się powtórzył w towarzystwie dźwięku klaksonu. Wzruszyłem ramionami i obaj z Warsem lekceważąco skomentowaliśmy niezdrowy pośpiech kierowcy. Ten jednak nie dawał za wygraną – dźwięczał, błyszczał aż w końcu znalazł lukę i nas wyprzedził. Z narażeniem życia i krzaków przy drodze. Jak potem widziałem tak samo jak mnie, traktował solniczkę.

W pewnym momencie wyprzedził ją omal nie wbijając się w busa z naprzeciwka, po czym gwałtownie zahamował, blokując pas i doprowadzając do zatrzymania całego ruchu w naszą stronę. Kierowca wysiadł z auta, podbiegł do ciężarówki i bardzo ekspresyjnie, z użyciem głównie górnych kończyn jął coś perswadować. Po czym skierował do mojego samochodu. Zacząłem żałować, że Wars nie jest rottweilerem tylko labradorem – pieszczochem. Zeźlony kierowca dopadł do nas i krzyknął „pan poczeka, będzie pan świadkiem”. I wrócił do swojego samochodu.

Pomyślałem, że w zasadzie nie wiem o co chodzi i co mi do złego humoru kierowcy – szaleńca, ale ciekawość zwyciężyła. Zaczekałem. Policja przyjechała szybko. W międzyczasie zdążyliśmy udrożnić ruch, audi i solniczka zjechały na pobocze, a ja zatrzymałem się obok na dość szerokim w tym miejscu „murku” oddzielającym pasy ruchu.

Cóż się okazało – pan szalony kierowca audi podjechał za blisko solniczki i dostał na odlew jakimś kamyczkiem prosto w błyszczący, nowiutki reflektor swojego cacka. Reflektor się zarysował jedynie ale ten krzycząc prawie, domagał się mandatu dla kierowcy ciężarówki, notatki – żeby mieć podkładkę przy żądaniu odszkodowania i jeszcze przeprosin na kolanach za to, że odważono się posypywać solą ulicę w zimie i przy temperaturze -3 stopnie.

Pomyślałem „dureń”. Sam jest sobie winien, a teraz jeszcze dostanie po uszach za to całe zamieszanie jakie spowodował. Policjanci kazali mi opowiedzieć jak było, toteż jako przykładny obywatel, opowiedziałem tak, jak to opisałem powyżej. Z dużą dozą złośliwej, jako się rzekło, dbałości o szczegóły. Zainteresowany też się przysłuchiwał i myślałem że dotrze do niego, że właśnie strzelił sobie w kolano ale ten chyba nie za bardzo kojarzył, bo co chwila powtarzał „tak właśnie było”, kiwając z aprobatą głową. Policjanci za to, im dłużej słuchali tym mniej rozumieli. W końcu jednak obowiązek wziął górę. Kiedy kierowca audi dostał mandat za spowodowanie zagrożenia w ruchu drogowym, myślałem że wybuchnie.

Krzyczał chyba głośniej od swojego klaksonu. Mundurowi byli jednak niewzruszeni, załatwili sprawę do końca, mandat wręczyli i już mieliśmy się zbierać, kiedy otworzyły się tylne drzwi audi i wyprysnęła z nich, tak na oko sześcioletnia, dziewczynka. Wrzasnęła „piesek!” i zaczęła pędzić w kierunku mojego samochodu (to typowa reakcja dzieci, kiedy widzą Warsa, a jeśli dodatkowo – tak jak teraz – wystawia ozór na cała długość i śmieje się pełną gębą, nie ma mocnego który by się oparł jego urokowi).
Mała gotowa była za wszelką cenę dopaść psa, który przyglądał jej się zachęcająco zza szyby, jednak na szczęście dla niej potknęła się na trochę jeszcze śliskim asfalcie i pięknym ślizgiem wbiła się we mnie. I dobrze, bo chociaż się trochę potłukliśmy to udało się ją wyhamować i uchronić przed wbiegnięciem prosto pod – wolno ale jednak jadące – samochody. Jak się już wszyscy otrząsnęliśmy, jeden z policjantów podniósł małą i z dość dużym opanowaniem zaczął ją pouczać.
- A to ty nie wiesz, że samemu nie można odpinać pasów?
- Jakich pasów plose pana?
[…]
Kierowca audi dostał drugi mandat. Za „niemanie” fotelika dla dziecka i za to, że nie miało zapiętych pasów. Nawet nie protestował. Moim zdaniem powinien jeszcze oberwać za to, że nie zablokował drzwi, ale chyba nie ma takiego czegoś w taryfikatorze.

Podobno spieszył się do przedszkola.

...

Skomentuj (23) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1081 (1127)
zarchiwizowany

#44267

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Przysłowia są mądrością narodu - to sobie zapamiętam raz na zawsze. I to jeszcze zapamiętam, że mimo powstania tychże w zamierzchłej przeszłości, nadal pasują do naszego schematycznego, zamkniętego, wyżej wymienionego, narodu. Przynajmniej do części jego przedstawicieli. A przez to wszystko i dużo pecha, ja o mały włos zostałbym kryminalistą.

Długo będzie.

Wróciłem kilka dni temu z delegacji. Po kilku dniach nieobecności w domu. Późno było. Jechałem jakieś 700 km w śniegu i po nocy, no to zaraz po wejściu nastąpił szybki prysznic i udanie się w objęcia… niestety tylko Morfeusza.
Następnego dnia rano (bardzo rano – tak ok. 5:00) obudził mnie żołądek, który gwałtownym ssaniem domagał się kalorii. Długo mnie nie było toteż w lodówce znalazłem tylko zwiędniętą marchewkę i ostatniego korniszona w słoiku, ale to żołądkowi nie wystarczyło. Chcąc nie chcąc, założyłem cokolwiek („cokolwiek” oznacza podręczny strój roboczy, który nie jest ani nowy, ani szykowny, ani przesadnie czysty) na siebie i udałem się do osiedlowego sklepu.

Jakbym się zastanowił to dotarłoby do mnie, że za wcześnie o jakieś 45 minut, ale się nie zastanowiłem. Nie pomyślałem również, że poprzedniego dnia, wysuszyłem zbiornik paliwa w aucie prawie do cna. Głód nie pozwolił pomyśleć, zamiast tego kazał jechać do najbliższego (jakieś 3 km) całodobowego po kalorie. I to już! No to wsiadłem i pojechałem. Po 2 km okazało się, że samochód też jest głodny i to do tego stopnia że nie widzi możliwości współpracy. Ostatnie kilkaset metrów pokonałem pieszo.

Trud i poświęcenie opłaciły się. Dopadłem do drzwi sklepowych i przywitałem się grzecznie. Żołądek wyraźnie się ucieszył, kiedy mózg zarejestrował obfitość przysmaków na półkach, ochoczo więc przystąpiłem do wybierania. Wybrałem miedzy innymi pysznie wyglądająca, smakowicie pachnącą, chrupiącą (a poza tym całkiem zwykłą) bułkę, którą od razu zacząłem konsumować. Wzbudziło to podejrzliwe spojrzenia dwóch pań obecnych za ladą. Na razie nic nie mówiły ale jakbym się zastanowił - po raz kolejny - zwęszyłbym niebezpieczeństwo. Ale wiecie: głód, żołądek i tak dalej…

No to wybrałem, podszedłem do kasy, informując panią, że jeszcze jedna bułka, bo głodny byłem wściekle i musiałem – niech doliczy. Pani skasowała, cały czas podejrzliwie łypiąc spod krzaczastych brwi. Ja sięgam do kieszeni a tam… no właśnie nic. Portfel został w domu. Dokumenty też. Telefon co prawda mam (taki odruch – zawsze biorę) ale z domu nikt mi tego nie przywiezie, do znajomych dzwonić zdecydowanie za wcześnie, samochód unieruchomiony kilkaset metrów dalej, zresztą i tak nie mam na paliwo. No to wtopa na całego.

Myślę sobie, żeby poprosić o darowanie tej bułki, ewentualnie zostawić kluczyki od auta, podreptać te 3 km po kasę zapłacić… nie zdążyłem wymyślić nic mądrzejszego bo młodsza z pań za ladą już zdążyła zadzwonić po policję. Jakbym się po raz trzeci zastanowił to domyśliłbym się skąd ją znam i być może wykaraskałbym się z tej niezręcznej sytuacji, ale jak już pisałem wcześniej: głód, stres…
Przyjechali dość szybko, nie chcieli słuchać tłumaczeń, zabrali do siebie. Złożyłem obszerne wyjaśnienia dwóm osiłkom, ale na potwierdzenie swoich słów miałem tylko telefon i kluczyki do auta stojącego kilka kilometrów dalej. Kiwali tylko głowami i widać było, że ich wersja jest standardowa: bezdomny, wczoraj popił i teraz chce naciąć sklep na darmowe śniadanie, a fanty może ukradł.
Tłumaczyłem, że wszystko mogę udowodnić, wystarczy żeby mnie dotransportowali do domu, ale oni na to, że usług transportowych nie prowadzą, poza tym nie ich rejon. Tu już mnie zaczęli irytować, adrenalina mi się zaczęła sączyć do krwi (może dlatego włączyło mi się myślenie) to zaproponowałem, żeby zadzwonili do sąsiada, który przyjedzie, potwierdzi tożsamość i zabierze mnie do domu. Oni na to, że jakby tak w każdego sprawie mieli dzwonić… Nie bardzo pamiętam ale chyba zacząłem krzyczeć, bo do pokoju wpadł jakiś starszy stopniem człowiek, złapał się za głowę, kazał być cicho, dał do łapy telefon, pozwolił zadzwonić.

Zadzwoniłem do Mirka, na szczęście był jeszcze na służbie. Mirek – jak już kiedyś pisałem – jest moim sąsiadem a przy okazji policjantem z sąsiedniego komisariatu. Przyjechał w miarę szybko, radiowozem, a jakże, wytłumaczył, poświadczył, odstawił do domu. Miałem się tylko stawić po południu na komisariacie z dokumentami, żeby w papierach grało.

W domu ochłonąłem, ogarnąłem się (jak spojrzałem w lustro to trochę przestałem się dziwić tym wszystkim reakcjom :) - w końcu „jak cię widzą tak cię piszą”) i poszedłem do pracy.

Wracając zajechałem na komisariat. Osiłków nie było, opowiedziałem swoją historię innemu policjantowi, któremu mój wizerunek widocznie nie pasował do opisu pijanego bezdomnego, bo długo nie mógł zrozumieć o co chodzi. Odszukał jednak papiery, sprawdził dane, podpisałem i odjechałem. Pomyślałem też, że warto byłoby oddać w sklepie „zjedzone” 40 groszy, jednak pojechać postanowiłem tam dopiero dziś, co okazało się całkiem dobrym pomysłem i jednocześnie pokazuje nieprzewidywalność losu i rację przysłowia o sprawiedliwym Panu Bogu. No dobra, z tą racją to przesadziłem – okazał się być bardzo rychliwy.

Otóż zszedłem sobie dziś na parter do sekretariatu i spotkałem… młodszą z kobiet która tak ochoczo dzwoniła po policję tego feralnego dnia. Podobno jakiś nowy nabytek w dziale ale ja tam schodzę rzadko co wyjaśnia fakt, że nie poznałem jej od razu. Ona też mnie nie poznała pewnie z racji zgoła odmiennego (czytaj „cywilizowanego”) wyglądu. Przywitałem się grzecznie uśmiechnąłem i wziąłem z zaskoczenia:
- Ten sklep to pani mamy jest?
Zdębiała ale zdołała jakoś odpowiedzieć.
- Yyyy tak.
- Aha, to proszę oddać jej te 40 groszy za bułkę i powiedzieć, że bezdomny pijak przeprasza raz jeszcze. Podałem drobne, pożegnałem się i wyszedłem. Jej minę i rumieńce jeszcze mam przed oczami i z dużą satysfakcją je wspominam – nie ukrywam.

No i ostatnie przysłowie do potwierdzenia: „nie ma tego złego…”. Będzie się z czego pośmiać przy sąsiedzkich grillach. :)

...

Skomentuj (18) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 246 (314)

#31349

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Powinienem mieć wyrzuty sumienia. Choćby dlatego, że ich nie mam. Ale nie mam i już, co mnie dość dziwi. I drażni.

Jakiś czas temu (dialogi przytoczone w miarę dokładnie).
Zakupy w hipermarkecie. Wyłożyłem już zakupy do bagażnika, a za mną zmaterializował się pan w ubraniu dość zużytym i twarzą owiniętego w folię tostera.
- Mogę odprowadzić wózek? – Zapytał bez zbytecznych konwenansów w stylu „potrzebuję na bułkę”.
Przyjrzałem mu się uważnie i obdarzyłem najszczerszym uśmiechem zarezerwowanym tylko dla najbliższych.
- Nie.
Zatchnął się. Na krótką chwilę włączył mu się tryb stanby, ale szybko się zresetował i popatrzył na mnie jakbym był Marsjaninem.
Popatrzyłem na niego jakbym Marsjaninem nie był. Tak przez kilka sekund trwała nasza „bez słów rozmowa”.
Poszedł. Pojechałem.

Kilka dni później sytuacja się powtórzyła.
- Mogę odprowadzić wózek?
- Nie.
Chyba mnie poznał. Marsjanin w jego wzroku wyjrzał nieśmiało ale zaraz powrócił do własnych spraw. Poszedł. Pojechałem.

Kilka dni później.
- Mogę odprowadzić wózek? – jego wzrok świadczył o tym, że zdecydowanie mnie poznał.
- Nie. – mój wzrok świadczył, o lekkim zainteresowaniu.
- Ale dlaczego?
Ożeż, oznaki procesów myślowych i upór godny pochwały!
- Lubię odprowadzać wózki.
Poszedł. Pojechałem.

Następne kilka dni później.
- Mogę..?
- Nie!
- Ale pan odprowadzi wózek. Ja tylko chciałbym monetę z niego.
Trzeba przyznać - nie spodziewałem się.
- Lubię tę monetę.
- To może dałby mi pan inną...
Prawie się złamałem.
- Nie...
Poszedł. Pojechałem.

Czasy obecne.
- Mogę..?
- Nie!
- Bardzo potrzebuję.
- Ja też.
- Ale ja, wie pan, chyba bardziej.
To akurat nie ulegało wątpliwości.
- A na co?
- Piwo.
- Aha... ale nie.
Posze... zaraz.
- Proszę pana, pan odprowadzi wózek i przyniesie mi tę piątkę, która jest w środku.
Odprowadził, wrócił z piątką w wyciągniętej ręce. Dostał dychę.

Jutro jadę na zakupy. Boję się.

przed hipermarketem

Skomentuj (21) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1216 (1322)

#30982

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Wariacja na temat skradzionego auta. Zdarzyło się koledze jakiś rok temu.

Kolega wyszedł z domu z zamiarem przejażdżki – cel nieistotny. Wziął dokumenty, kluczyki wyszedł przed dom a tam pustka. Samochód nie zamerdał rurą wydechową, nie zamrugał światłami i nie zapiszczał alarmem jak zwykł to był czynić zazwyczaj.

Po pierwszym szoku kolega pobiegł na skrzyżowanie, gdzie zazwyczaj stoi patrol policji i czym prędzej poinformował panów o sytuacji. Ci sprawnie przejęli się sytuacją i równie sprawnie przyjęli zgłoszenie i natychmiast zawiadomili przez radio o poszukiwanym takim i takim aucie. W sumie pełne uznanie dla panów policjantów.

Kolega do domu wrócił i nieco załamany zaległ w fotelu. Bardzo zdziwił go telefon, który odebrał godzinę później. Bo okazało się, że jego auto zostało znalezione i właśnie jest holowane na parking policyjny. Proszą o stawienie się tu i tu celem odebrania. Takiego szczęścia, tak szybko chłop się nie spodziewał, więc ucieszony wsiadł w taksówkę i dalej na drugi koniec miasta po samochód.

Dojeżdżał już jak zadzwoniła jego żona prawie z płaczem.
- Słuchaj, ukradli nam samochód!
- No wiem Skarbie nie chciałem Cię martwić. Ale już znaleźli i właśnie jadę odebrać.
- Oj to dobrze. Zadzwoń jak go odbierzesz i przyjedź po mnie.
Trzask przerywanego połączenia.

Czy ktoś już zauważył absurdalność tej rozmowy? Bo kolega zauważył to minutę później. Zadzwonił do żony.

- Słuchaj ale skąd Ty wiesz, że samochód ukradli?
- No jak to skąd? Wyszłam ze sklepu a tu samochodu nie ma. Obeszłam cały parking dwa razy.
- Jakiego sklepu, do ciężkiej...?
- Przecież sam mi kazałeś jechać na zakupy bo Ty musisz coś załatwiać!
- ...aha, a dokumenty wzięłaś? Kluczyki może...?
- Kluczyki mam zawsze te zapasowe, przecież wiesz, a dokumenty... (grzechot drobiazgów w torebce) kurcze, zapomniałam! Zaraz, zaraz a skąd ty wiedziałeś, że go ukradli.
- Wiesz, już nieważne. Zadzwonię później, powiedz tylko gdzie mam przyjechać.

Wspólnie uznali, że nauczką za brak komunikacji będzie odjęcie tych kilku stówek za holowanie i parking, od budżetu wakacyjnego.

...

Skomentuj (8) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 902 (956)

#30988

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Sąsiad posiada psa. Dziwne nie? Rasa - bernardyn, lat około 10, waga >50 kg, imię – Sniff. Pies ten jest najprawdopodobniej wyznawcą stoicyzmu w stopniu, w którym samego Chryzypa doprowadziłby do zdumienia.

Sumiennie spełnia swoje obowiązki jakimi są codzienne, samodzielne obchody całego osiedla, a także alarmowanie mieszkańców o obcym samochodzie na terenie. Tak – w Sniffie budzi się wilcza natura jego przodków zawsze wtedy, kiedy w pobliżu znajdzie się obcy samochód. Auta przyjezdne gania i obszczekuje bardzo sumienie a te mniejsze próbuje łapać i zakopywać w ogródku sąsiada. Znany jest przypadek, kiedy próbował dotkliwie pogryźć w zderzak malucha naszego dostawcy pizzy i tylko interwencja sąsiada uchroniła Tomka od strat materialnych. Co ciekawe – kierowców nie rusza, omija ich równie szerokim co pogardliwym łukiem. Dla swoich łagodny i uczynny, daje się tarmosić i głaskać, a dzieci lubi bardziej niż certyfikowana przedszkolanka.

Pewnego dnia w Sniffa wstąpił – już nie wilk nawet – a prawdziwy diabeł. Na osiedle próbowała wjechać ciężarówka z logo jakiejś firmy budowlanej. Niby nic dziwnego – dookoła kilka budów lub remontów to i takie zjawiska pogodowe się zdarzają. Zazwyczaj po kilku minutach nierównej walki na decybele i moc silnika pies dawał za wygraną ale nie tym razem. Teraz ostentacyjnie usiadł na środku drogi, oznajmił przybycie intruzów donośnym (na granicy bólu) „wof”, wyszczerzył kły i warcząc czekał. Kierowca się zatrzymał i zatrąbił. Następne „wof” i groźny warkot były jedyną odpowiedzią. W szoferce ciężarówki było kilku panów, ale żaden, widząc ponad 50 kilo rozwścieczonego psa nie odważył się wyjść. Trąbili, straszyli podjeżdżaniem do Sniffa ale ten nie dawał za wygraną.

Zbiegło się pół osiedla, pies został odciągnięty siłą i zamknięty w swoim kojcu gdzie awanturował się jeszcze przez godzinę. Panowie z ciężarówki zostali przeproszeni i pojechali w swoją stronę.

O incydencie zapomnieliśmy zwłaszcza, że następnego dnia uwagę mieszkańców przykuła wieść, że z 2 posesji zginęła spora ilość materiałów budowlanych. Nigdy wcześniej się to nie zdarzyło, więc mieliśmy temat na sąsiedzkie pogadanki w stylu „kto, kiedy i jak?”

Sniff cały dzień był niespokojny, „wofał” bez powodu co chwila.

W nocy pobudka! Szczekanie psa i szarpanie siatki słyszeli chyba Marsjanie. Kto mógł tak jak stał (a właściwie spał) wybiegł na zewnątrz. Tam zastaliśmy scenę prawie westernową. Sniff, warcząc stał po jednej stronie drogi a po drugiej – sparaliżowani strachem - czterej jegomoście z pokaźnych rozmiarów stalowymi belkami na ramionach. Jak się potem okazało byli to pasażerowie ciężarówki, którą tak ładnie przywitał nasz stróż prawa. I oczywiście sprawcy zniknięcia materiałów.

Jak ten pies wyczuł intencje złodziei nikt nie potrafi wyjaśnić, w każdym razie od tamtego czasu nazywamy go Szeryf.

...

Skomentuj (13) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1064 (1106)

#30979

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Na chandrę dobre są dwa sposoby: solidnie się zmęczyć lub kupić sobie coś fajnego. To znaczy jest jeszcze kilka, ale na mnie te akurat działają.

Tak więc zmęczyłem się na basenie, po czym pojechałem do centrum handlowego na zakupy. Po zakupach, aby wyjechać z parkingu należy opłacić należność w kasie automatycznej i tam zakodowany bilet włożyć do automatu przy wyjeździe. Wyjazd jest tylko jeden, czasu ma się 15 min. od momentu opłacenia, więc w przypadku dużego ruchu i zatorów, kierowcy czekający w autach robią się nieco... no, nerwowi się robią.

Tak też nerwowo sobie stoję i czekam. Korek się zrobił, auta nie jadą. Wszyscy trąbią ale nikomu jakoś nie śpieszno wyjść i zobaczyć co się dzieje. No cóż, jak zwykle pada na tego, któremu się nie spieszy. To wyszedłem.
Przy bramce stoi kobieta i raz za razem wpycha do otworu swój bilet i za każdym razem otrzymuje komunikat „bilet nieopłacony”.

Każdy może się zagubić (znam ostatnio ten stan), toteż pełen wyrozumiałości wyjaśniłem pani jak opłaca się należność za parking. Widać było nagłe olśnienie, a zaraz potem czerwone policzki – pewnie ze wstydu. Kierowniczka wyskoczyła z auta (zostawiając włączony silnik!) i krzyknęła:

- To ja szybko pobiegnę! Dziękujęęęęęę.

Rozłożyłem tylko ręce w geście bezradności skierowanym w stronę następnych kierowców, drugiemu w kolejce wyjaśniłem werbalnie co się stało. Ten, zamiast zrozumieć – bo co innego mu zostało - zaczął wyklinać biedną kobietę od blondynek i technicznych dyletantek. Po co? Nie wiem, w końcu tego nie słyszała.

Kobieta wróciła, prawie ze łzami w oczach.
- Automat jest nieczynny.
- Przy tamtym wejściu... – Tu wskazałem kierunek. – jest jeszcze jeden. Pani szybko idzie.
- Oj, dziękuję panu.

Pobiegła, goniona wyzwiskami wyżej wymienionego kierowcy. Za chwilę wróciła uradowana, uruchomiła bramkę i rozpływając się w przeprosinach i podziękowaniach odjechała. Cała ta akcja trwała może 5-7 min, ale przez ten czas kierowca następnego auta w kolejce zagłuszał warkot wielu silników przerabianiem na głos słownika wulgaryzmów.
Jak już się uspokoił podjechał do bramki i włożył bilet. Zanim odszedłem zdążyłem zobaczyć na wyświetlaczu komunikat „bilet nieopłacony”.
- Co, za długo pan stał?
- Jak to za długo?
- No, minęło 15 min. od momentu opłacenia.
- Ja nic nie płaciłem. To tu się nie płaci? (Stek wyzwisk skierowanych w stronę dziwnie milczącej bramki)

Nie skomentowałem. Poszedłem sprawdzić czy przypadkiem ważność mojego biletu nie wygasła. Kierowca jeszcze kilka razy próbował odczarować swój bilet.

parking przy centrum handlowym

Skomentuj (16) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 951 (993)
zarchiwizowany

#30977

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
O tym, że szaleństwo jest zaraźliwe. I o tym jak nielogiczne może się stać logiczne rozumowanie, jeśli zajmuje się nim dostatecznie duża grupa ludzi.

Na skraju naszego osiedla znajduje się działka. Niby nic dziwnego, bo w końcu działka na osiedlu domków to żaden cud. Tyle tylko, że ta działka jest niezagospodarowana i trochę kala „idealny” wizerunek tej części miasta. Stoi na niej od niepamiętnych czasów jakaś ruinka, ogrodzenie… no cóż – kiedyś było. Działka ma podobno nawet właściciela. Wieść niesie, że jest nim bliżej niezidentyfikowany Szwed, ale nikt go nigdy na oczy nie widział. Skoro jednak właściciel jest a działka raczej na końcu niż w środku osiedla, reszta mieszkańców nauczyła się z tym żyć, bo zrobić nie można nic.

Ale właściwie to nie o działce ta historyjka tylko o jej mieszkańcach w osobach dwóch bezdomnych panów Kazika i Marka, którzy każdej wiosny uznają za stosowne zamieszkać na rzeczonej posesji. Panowie są wszystkim znani (to byłby już 3 rok przyjęcia ich do grona członków społeczności) i co najważniejsze lubiani. Zawsze pomocni i uczynni, trawnik skoszą, do sklepu pójdą jak się jakiemuś leniuchowi nie chce samemu po deszczu łazić, pomogą przy pracach budowlanych na działce, a o ruinkę dbają jak o swoje. Zawsze dostają za przysługę przysłowiowe kilka groszy i nigdy żaden się nie skrzywił, że za mało. Czasami dostają część zakupów po które regularnie wysyła ich starsza sąsiadka, czasami piwo jak komuś zostanie po grillu. Tylko na zimę wynoszą się do któregoś z cieplejszych krajów. Ot taki lokalny folklor.

Jak w każdej społeczności, tak i u nas znajduje się ktoś, kto nie za bardzo ma ochotę integrować się z resztą. Mamy takiego sąsiada - szalonego introwertyka – który, jak każdy rasowy pies ogrodnika swojego nie da. Tylko, że pojęcie „swoje” rozciąga za połowę osiedla ze szczególnym uwzględnieniem ulic, chodników, latarni i studzienek ściekowych.

Jakiś czas temu na osiedlu zaczął grasować Copperfield.

Na początku niektórym sąsiadom zniknęły pojemniki na śmieci. Znalazły się potem na gruzowisku pobliskiej kamieniarni. Jak się tam znalazły – nikt nie wie.
Kazik skosił sąsiadowi trawnik po czym pożyczył kosiarkę aby zrobić to samo na zaanektowanej działce. Szybko ją oddał ale następnego dnia kosiarki w szopie już nie było.
Inny sąsiad nie mógł się doliczyć desek do budowy domku na narzędzia. Trzeba trafu, że deski te, Kazik i Marek pomagali mu rozładowywać kilka dni wcześniej.
Tego typu zdarzenia, co jakiś czas miały miejsce i jak się domyślacie zaczęły trochę sąsiedzką brać irytować.

Wróciłem z dłuższego wyjazdu, i na przedmajówkowym grillu dowiedziałem się jak sprawy stoją. Tam też zostało postanowione, że trzeba przyjrzeć się naszym „dzikim” sąsiadom. Trochę się zdziwiłem, bo nikt z obecnych przy rozmowie nie chciał się przyznać, że to jego pomysł. Jak się okazało – słusznie. Głębsza analiza, przeprowadzona już w mniejszym gronie, wykazała, że autorem pomysłu „przyjrzenia się” był sąsiad – introwertyk. Cóż jednak było robić, delegacja została wysłana celem odbycia poważnej rozmowy. W skład delegacji – żeby było bardziej oficjalnie – wchodził (choć niechętnie – jak się domyślam) sąsiad policjant.

Kazik i Marek, zaprzeczyli, ale podejrzenia pozostały.

Następnego ranka obudził wszystkich brzęk tłuczonej szyby w oknie introwertyka. Pozostał ślad – kawał cegły, ale ręki, która ją rzuciła nie znaleziono. Na pierwszy rzut oka, wszystko w tym momencie stało się jasne i dało się wyczuć chęć poszczucia psami wiadomych osób. Tylko dla niektórych z nas bardziej niż jasne było to wszystko nielogiczne.

Nie lubię nielogicznych sytuacji, ale chyba bardziej nie lubię oczerniać kogoś bez powodu. Dziwiąc się, że nikt jeszcze na to nie wpadł, wystawiłem świeżo umyty pojemnik na śmieci, zostawiłem kosiarkę na widoku, w oknie włączoną kamerę i zadowolony poszedłem spać.

Pierwszej nocy nie działo się nic. Drugiej też, aż trzeciej kosiarka wyparowała. Obejrzenie zarejestrowanego materiału potwierdziło moje domysły, że nie zmieniła się jednak w transformera i nie odjechała ratować ludzkości (zwłaszcza, że nie nalałem do niej benzyny) tylko została uprowadzona przez osobnika łudząco podobnego do naszego „lubianego” siewcy podejrzeń. Tylko, cholera, po co mu druga kosiarka?

Poszła druga delegacja – tym razem do niego. Migał się ale Mirek (policjant) siłą swojego służbowego tonu i czytanych z notatnika paragrafów zmusił kradzieja do przyznania się. W zamian za naprawienie szkód, głównie tych moralnych, obiecano mu niewnoszenie żadnych oskarżeń.

Szkody zostały naprawione, sąsiedzi przeproszeni, zaginione rzeczy zwrócone właścicielom. Pozostało jeszcze porozmawiać z głównymi zainteresowanymi i wyjaśnić. Niestety nie było już z kim bo panowie K i M zniknęli i jak nam opowiedziała później sąsiadka (która jako jedyna ich broniła) przyszli do niej się pożegnać i poszli sobie. Od dwóch dni ich nie ma ale szukamy. Może się jeszcze znajdą.

Tym razem nie będzie puenty. Nikt nie wie dlaczego sąsiad się na nich uwziął – on sam chyba też nie bardzo.

...

Skomentuj (7) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 330 (348)